Święta i czas tuż przed Świętami to bardzo dobry czas dla przestępców. Najpierw ludzie myślą głównie o przedświątecznych zakupach, przygotowaniach, pakowaniu prezentów, ubieraniu choinki i wolnym terminie u fryzjera. Potem rusza świąteczny rytuał, rodzinna atmosfera daje złudne poczucie pełnego bezpieczeństwa. Nic, tylko z tego korzystać. W Polsce korzystali z tego jednak nie tylko włamywacze i nie tylko bohaterowie „Morderstwa w Boże Narodzenie” - Agaty Christie, lecz również sprawcy naprawdę brutalnych i przerażających zbrodni. Oto one.
Wigilijna zbrodnia połaniecka
Ta sprawa szokuje do dzisiaj - była zaś jedną z tych najbardziej poruszających opinię zbrodni okresu PRL. Dlaczego? Bo nie chodziło o samo brutalne, potrójne morderstwo, tylko również o fakt, że doszło do niego na oczach około 30 świadków. Żaden z nich nie podjął próby powstrzymania morderców. Prawie wszyscy milczeli lub kłamali podczas śledztwa. Dlaczego? Bo mordercy przyjęli od nich przysięgi milczenia. Kazali im podpisywać cyrograf własną krwią i całować krzyż.
Wszystko miało miejsce w wigilijną noc 1976 roku. w trakcie pasterki w kościele w Połańcu pod Tarnobrzegiem. Obecni na niej młodzi małżonkowie, 18-letnia Krystyna, z domu Kalita i 25-letni Stanisław Łukaszek oraz 12-letni brat Krystyny Mieczysław Kalita, zostali tuż po rozpoczęciu mszy podstępem wywabieni ze świątyni. - Kryśka, wracaj do domu, twój ojciec rozrabia we wsi po pijaku - miała usłyszeć Krystyna od kogoś „życzliwego”. Cała trójka natychmiast ruszyła pieszo w kierunku Zrębina, ich rodzinnej wsi, odległej od Połańca o około 5 kilometrów.
Zdążyli przejść około połowy drogi. Po drodze dogoniła ich kolumna pojazdów - taksówka fiat 125p, za którą jechały dwa autobusy PKS marki San wynajęte do rozwiezienia wiernych z pasterki. W pierwszym z autobusów siedziało ok. 30 osób.
Zbrodnia połaniecka szokowała nie tylko okrucieństwem samego mordu, ale też zmową milczenia obejmującą świadków
12-letni Mietek, który szedł ostatni, nie miał szans uskoczyć przed celowo skręcającą w jego stronę taksówką. Przeleciał przez maskę. Gdy w kierunku rannego chłopca rzucili się Krystyna i Stanisław, zaatakowało ich kluczami do kół autobusowych dwóch silnych mężczyzn - Jan Sojda (inicjator całej zbrodni) i jego szwagier Józef Adaś. Sojda i Adaś zatłukli kilkukilogramowym stalowym narzędziem młodą parę na śmierć. W tym samym czasie zięć Sojdy, Jerzy Socha, siedzący za kierownicą fiata, dobijał 12-latka - rozjeżdżając go samochodem.
Wszystko działo się na oczach ok. 30 świadków siedzących w autobusie. Nikt nie próbował sprzeciwić się mordercom. W drzwiach Sana stanął drugi zięć Sojdy, Stanisław Kulpiński, który powstrzymał ewentualnych chętnych do interwencji słowami: „Kto wyjdzie, tego spotka ten sam los”.
Po morderstwie, sprawcy kazali świadkom przejść do drugiego autobusu. Tam Jan Sojda trzymając w ręku różaniec po kolei odbierał od nich niezwykłą przysięgę milczenia. Musieli ucałować krzyż, następnie zaś własną krwią odcisnąć ślad swego kciuka na papierze - niczym przy podpisywaniu jakiegoś groteskowo-makabrycznego cyrografu. Po złożeniu przysięgi dostawali od Sojdy, najbogatszego gospodarza we wsi, zwanego „królem Zrębina”, sporą kwotę pieniędzy - od 2 do 10 tysięcy zł, co mniej więcej odpowiadałoby podobnym sumom we współczesnej polskiej walucie.
W tym samym czasie do pierwszego autobusu pozostali sprawcy wrzucili natomiast zwłoki trzech ofiar. Przewieźli je półtora kilometra dalej, na obrzeża Zrębina. Tam ponownie rozjechali ciała zamordowanych - tym razem Sanem. Zwłoki mężczyzny i chłopca wrzucili do rowu, próbując (bardzo nieumiejętnie) upozorować wypadek. Zostawili również sam autobus. Przy nim ułożyli obnażone ciało Krystyny, co miało wskazywać, że sprawca dopuścił się na niej gwałtu.
Jeszcze tej samej nocy kierowca Sana z PKS pojawił się na posterunku milicji. Zgłosił, że ktoś ukradł mu autobus i przejechał nim trzy osoby. Milicjanci rozpoczęli niemrawe - z początku pełne zaniedbań i szkolnych błędów - śledztwo. Dopiero po kilku tygodniach zaczęli się orientować, że nie mają do czynienia z wypadkiem, ani nawet makabrycznym rajdem jakiegoś przypadkowego mordercy, tylko z potrójnym morderstwem z premedytacją, któremu towarzyszyła zupełnie bezprecedensowa zmowa milczenia. Żeby tego dowieść, trzeba było jednak prawie dwóch lat.
Jak wyszło na jaw w toku śledztwa i procesu, w tle całej zbrodni był wieloletni rodowy konflikt między Sojdą a rodziną zamordowanej Krystyny, sięgająca poprzedniego pokolenia mocno zagmatwana mieszanina różnych „sporów o miedzę” i osobistych niechęci, z czasem ewoluujących w nienawiść.
Pozycja obu biorących udział w tej wojnie rodów była nierówna. Jan Sojda był najzamożniejszym gospodarzem w Zrębinie, posiadaczem jedynego ciągnika we wsi, którego chętnie użyczał innym rolnikom - zawsze jednak żądając czegoś (zwykle odpracowania przysługi) w zamian. Szanowano go, otaczał go nim nieformalnego „władcy” wsi.
Do swoistej kulminacji ciągnącego się od lat 40. konfliktu miało dojść latem tego samego 1976 roku, podczas wesela Krystyny i Stanisława. Paradoksalnie wesele początkowo miało być chyba jakimś wstępem do odwilży w stosunkach między obiema rodzinami. Sojda został na nie zaproszony, a jego siostra (żona Józefa Adasia) pomagała w przygotowaniach. Skończyło się jednak awanturą. Siostra Sojdy została oskarżona przez rodzinę Krystyny o kradzież weselnych wędlin, więc trzasnęła drzwiami i opuściła przyjęcie. Następnie zażądała jako „odszkodowania” weselnej zastawy, co zresztą udało się jej wymusić. Janowi Sojdzie to nie wystarczyło. Całą awanturę uznał za powód do śmiertelnej obrazy. Publicznie ogłaszał, że „wypleni Kalitowe plemię”. W wigilijną noc razem z mężczyznami ze swego rodu spełnił te groźby - w wyjątkowo okrutny sposób. Bezpośrednim motywem potrójnego morderstwa była więc awantura o weselną kiełbasę.
Ale było w tej zbrodni coś, co jeszcze bardziej od okrucieństwa i banalnego motywu poruszało opinię publiczną - a także śledczych, prawników czy kryminologów obserwujących proces czy biorących w nim udział. Zmowa milczenia. Zaprzysiężeni przez Sojdę w autobusie świadkowie milczeli miesiącami. Przysięga została zresztą powtórzona jakiś czas po zbrodni, już w trakcie śledztwa - tym razem w domu jednego z gospodarzy z Wolicy, dokąd świadkowie zostali zwiezieni przez Sojdę. Tym razem za artefakty mające dodać przysiędze mocy służyły krucyfiks i obraz Matki Boskiej Częstochowskiej oraz gromnice. Sojda i jego wspólnicy jeździli na Jasną Górę, by „zmazać z siebie winę” i sowicie opłacali świadków. Sojda miał łącznie wydać od 200 do 400 tysięcy złotych na łapówki dla nich. To wszystko - cała ta makabryczna mieszanka strachu, gróźb, parareligijnych obrzędów, ludowej magii i rodzinno-społecznych zależności w Zrębinie - okazało się bardzo skuteczne. Śledztwo trwało prawie dwa lata. Proces niemal równo rok. Zmowa milczenia wciąż działała. Świadkowie nie chcieli zeznawać nawet przed sądem. Zaczęli „pękać” dopiero wtedy, gdy sędzia sypnął karami za fałszywe zeznania lub ich odmowę. Prosto z sali sądowej kilkanaście osób trafiło do aresztu.
Zapadły cztery wyroki śmierci. Dwa z nich - wobec Sojdy i Adasia zostały wykonane. W wypadku Sochy i Kulpińskiego Rada Państwa skorzystała z prawa łaski zamieniając karę śmierci na 25 lat więzienia (w prawie PRL nie funkcjonowało dożywotnie więzienie). Łącznie 18 osób odbyło też kilkuletnie kary za udział w zmowie milczenia.
Bożonarodzeniowa masakra w Hajnówce
O ile zbrodnią połaniecką żyła cała Polska, o tyle o pięciokrotnym bożonarodzeniowym morderstwie w Hajnówce nie słyszał przez lata prawie nikt poza lokalną społecznością. Nic dziwnego - popełnił ją bandyta z formacji uważanej za nietykalną.
Wczesnym rankiem 26 grudnia 1945 roku piątka młodych ludzi wracała powożonymi przez zawodowego woźnicę saniami z hucznego wesela. Wśród nich był Aleksander Niedzielski, funkcjonariusz hajnowskiego UB, który ogłosił, że zamierza odejść z tej służby. To właśnie jego decyzja była najprawdopodobniej powodem masakry. Niedzielski wiedział zbyt dużo o lokalnym Urzędzie Bezpieczeństwa, sam był zamieszany w wiele jego najciemniejszych spraw, a jego przełożeni nie chcieli dopuścić do tego, by wyszły one na światło dzienne. UB rządziło miastem żelazną ręką od lata 1944 roku czyli od wejścia Armii Czerwonej. Ubecy polowali na żołnierzy podziemia niepodległościowego i konspiratorów, ale w wolnych chwilach po prostu terroryzowali miasto. Robili w sklepach „zakupy” bez płacenia, żądali rozmaitych usług i przysług, prowadzili też liczne nielegalne interesy i dopuszczali się pospolitych przestępstw, do których zaliczały się zabójstwa, rabunki i gwałty. Prawdopodobnie o czymś takim musiał wiedzieć Małecki. Likwidacją Małeckiego zajęli się funkcjonariusze UB Aleksander Denisiuk i Czesław Malesa, z czego ten pierwszy odgrywał, by użyć języka sądowego, rolę kierowniczą.
Ubecy wybrali właśnie moment powrotu z wesela, prawdopodobnie dlatego, że pozwalało to na mord poza granicami miasta. Kompletnie nie przejmowali się faktem, że oprócz Małeckiego na saniach znajduje się pięć innych osób. Otworzyli ogień na środku pola na obrzeżach miasta, strzelali do wszystkich siedzących w saniach, tak żeby zabić. Ocalała tylko jedna z kobiet. Miała szczęście, została przygnieciona ciałem zastrzelonej siostry. Małecki - w przeciwieństwie do pozostałych - nie zginął na miejscu. Ranny w głowę, zdołał dobiec do miasta. Ścigał go wściekły Denisiuk, który po drodze strzelał do przypadkowych osób. Nie wiadomo, czy był pijany - tym razem jednak strzełał na tyle niecelnie, że nie było więcej ofiar. Tymczasem Małecki szukał pomocy w remizie strażackiej, z której odesłano go do przychodni. Po drodze - w okolicy starego rynku Hajnówki - stracił siły i zemdlał. Tam znalazł go Denisiuk i dobił kilkoma strzałami. Następnie przekonany o swej całkowitej bezkarności sprawca pięciokrotnego mordu wrócił do domu i - jak gdyby nigdy nic - położył się spać.
W napadzie stulecia na konwój z pieniędzmi pod oddziałem NBP przy Jasnej w Warszawie bandyci zrabowali 1,3 mln zł
Przeliczył się. Zarówno pięciokrotne morderstwo, jak i strzelanina na ulicach Hajnówki nie uszły mu na sucho. Bożonarodzeniowa masakra, pięć trupów, szybko rozchodząca się po regionie wieść o zbrodni - to było za wiele nawet jak na standardy wprowadzających w Polsce nowe porządki komunistów. Denisiuka aresztowano, następnie urządzono mu pokazowy proces. Przez cały czas krył swoich mocodawców. Twierdził, że mordując Małeckiego wykonywał rozkazy. Nie ujawnił jednak, kto mu je wydał. Zapadł wyrok śmierci. Nie wykonano go jednak od razu, w dodatku wyrok śmierci został początkowo uchylony, co sprawiło, że po Hajnówce krążyły plotki, że Małecki rychło wróci do terroryzowania miasta. Przeciął je drugi proces, w którym zapadł wyrok identyczny jak w pierwszym. Małecki został stracony w 1947 roku.
Przedświąteczny napad stulecia
Nigdy nie odnaleziono sprawców innego bardzo głośnego morderstwa i zarazem jeszcze głośniejszego napadu, do którego doszło na dwa dni przed wigilią. 22 grudnia 1964 roku ok. 18.30, pod siedzibę warszawskiego oddziału NBP przy ulicy Jasnej podjechał samochód warszawa wiozący konwój z pobliskiego Centralnego Domu Towarowego (znanego później jako „Smyk”) - 1 336 500 złotych. To był gigantyczny jak na owe czasy (średnia pensja wynosiła wtedy 1,8 tysiąca złotych) całodobowy utarg, zebrany w apogeum przedświątecznej gorączki w największym i najważniejszym wówczas domu towarowym w stolicy. CDT był - oczywiście jak na warunki PRL - naprawdę nieźle zaopatrzony, doskonale nadawał się do skompletowania prezentów pod choinkę. Dlatego w przedświątecznym tygodniu przez ten dom towarowy przewalały się tłumy - zostawiając w nim oczywiście mnóstwo gotówki.
Bankową warszawą z pieniędzmi z CDT oprócz kierowcy Władysława Bogdalskiego jechali dwaj konwojenci Stanisław Piętka, Zdzisław Skoczek oraz kasjerka Jadwiga Michałowska. Gdy tylko obaj konwojenci wysiedli z auta, zostali zaatakowani przez dwóch niezamaskowanych mężczyzn. Konwojent uginający się pod ciężarem worka z pieniędzmi - nie miał żadnych szans na reakcję. Napastnik po prostu strzelił mu w klatkę piersiową i wyrwał worek. Konwojent miał jednak szczęście. Ciężko ranny przeżył napad. Drugi z bandytów zajął się drugim konwojentem - strzelił do niego z pewnego dystansu, następnie dobił strzałem w głowę. Jako następni mieli zginąć kierowca i kasjerka. Dlatego morderca oddał serię strzałów w przednią szybę samochodu. Kierowca przeżył, bo skulił się na podłodze. Kasjerce natomiast udało się schronić za samochodem.
Bandyci rzucili się do ucieczki ulicą Hibnera (obecnie Zgoda). Tam czekała na nich ich własna szaroniebieska warszawa (starego typu, tzw „garbuska”) z włączonym silnikiem - do dziś nie ma pewności, czy siedział w niej trzeci z bandytów, któremu przypadła rola kierowcy, czy też było ich jedynie dwóch. W każdym razie odjechali z piskiem opon.
Mimo przedwieczornej już pory na ulicach było mnóstwo ludzi - nic dziwnego, to przecież ścisłe centrum miasta na 2 dni przed świętami. Całą akcję więc obserwowało aż około setki świadków, w tym między innymi dziennikarze z mieszczącej się tuż obok banku redakcji Kuriera Polskiego.
Tak zuchwały i brutalny napad w samym środku miasta - przeprowadzonym w stylu znanym z amerykańskich filmów ale zupełnie nie z peerelowskiej rzeczywistości - nie mieścił się ówczesnym władzom w głowach. Tym bardziej, że przy setce świadków czegoś takiego nijak nie dało się zatuszować a zrabowana kwota była absolutnym rekordem w historii Polski Ludowej. Napad stulecia natychmiast stał się głównym tematem warszawskich plotek i rozmów przy świątecznych stołach.
Sprawie nadano maksymalny priorytet i utworzono specjalną grupę milicyjną mająca zająć się schwytaniem sprawców. Nadano jej kryptonim P-64 - od modelu pistoletów, którymi posługiwali się bandyci. Grupą „opiekowała się” Służba Bezpieczeństwa, ale trafili do niej również naprawdę doświadczeni milicjanci kryminalni, którzy mieli do dyspozycji wszystko, co oferowała ówczesna kryminologia.
A nawet więcej. Liczni świadkowie byli w stanie zadziwiająco dokładnie opisywać wygląd obu sprawców - na tej podstawie powstały ich bardzo precyzyjne portrety pamięciowe. Ba, milicja zamówiła nawet naturalnej wielkości manekiny oddające ich wygląd. To - i analiza łusek pocisków wystrzelonych przy Jasnej - pozwoliło milicjantom na łączenie napadu stulecia z trzema innymi brutalnymi napadami z lat 1957-1959. W 1957 mieli zrabować 118 tysięcy zł napadając na kasjerkę sklepu „Chełmiak”, następnie mieli zastrzelić milicjanta w celu zdobycia broni, wreszcie zrabować ponad pół miliona z konwoju pod pocztą przy Armii Ludowej.
Niemniej sprawców nigdy nie udało się schwytać - ani nawet ustalić ich tożsamości. Stad też liczne teorie na temat ich możliwego powiązania ze Służbą Bezpieczeństwa lub wywiadem. Według jednej z nich bandyci - zidentyfikowani właśnie jako esbecy - mieli zostać po cichu zlikwidowani, byle tylko wizerunek SB nie został zburzony. Według innej - zbiegli z kraju. Faktem jest jednak, że grupa „P-64” prowadziła swe niekończące się śledztwo jeszcze przez długie lata, stając się swoistym narzędziem także do zastraszania środowisk opozycyjnych. Już chwilę po napadzie esbecy grozili „wrobieniem” w niego grupy działaczy narodowych z Ligi Narodowo-Demokratycznej, następnie robili to samo inwigilując środowisko „komandosów”.
POLECAMY: