Tym tropem poszło w 2002 r. dwanaście z piętnastu krajów należących do Unii Europejskiej, w tym Niemcy - największa gospodarka Eurolandu i nasz najważniejszy partner handlowy. Berlin zdecydował się na wprowadzenie wspólnej waluty w pierwszym rzucie, choć niemiecka marka była jedną z najmocniejszych walut w starej Europie i jedną z pięciu rezerwowych walut świata.
Jakby tego było mało, Niemcy weszły do eurostrefy wspólnie z Grecją i Włochami, których waluty (drachma i lir) były bardzo słabe i zupełnie nieodporne na światowe wstrząsy gospodarcze. W dodatku po zamianie walut narodowych na wspólną walutę Europejski Bank Centralny obniżył stopy procentowe w całej strefie euro, by zmniejszyć koszty transakcji między państwami.
Dla Włochów czy Greków było to korzystne, bo stopy procentowe w tych krajach były wysokie. Ale Niemcy, prowadzące wyjątkowo rozważną politykę monetarną, utrzymywały stopy na niskim poziomie.
- Rząd federalny stwierdził, że mimo wszystko warto wprowadzić wspólną walutę, choćby po to, by dzięki niskim stopom rozruszał się eksport - mówi Ewa Sadowska-Cieślak, radca z wydziału ekonomicznego Ambasady RP w Berlinie.
Eksport wprawdzie się rozwinął, ale za to po przyjęciu euro w Niemczech momentalnie wzrosły ceny podstawowych towarów i usług. Nieuczciwi handlowcy masowo zaokrąglali ceny w górę, przeliczając marki na euro po zawyżonym kursie.
Zadziałał prosty mechanizm: jeżeli jakiś towar lub usługa kosztowała wcześniej 1 markę, to po wprowadzeniu nowej waluty łatwo było przedstawić cenę w postaci np. 0,75 euro, która nie wyglądała na wyższą. Ponieważ jednak kurs wymiany wynosił 1 marka = 0,5 euro, więc cena rosła o połowę. W restauracjach jednomarkowe napiwki zastąpiono z przyzwyczajenia monetą 1 euro.
Z przeprowadzonego świeżo po zamianie walut sondażu berlińskiego Instytutu Forsa wynikało, że 16 proc. klientów z oburzeniem opuszczało restauracje i sklepy, gdy orientowali się, że mają zapłacić lub już zapłacili więcej, niż wyglądało to na pierwszy rzut oka i powinno wynikać z przeliczenia marek na euro. Wówczas zareagował nawet członek zarządu Banku Federalnego Edgar Meister.
Stwierdził, że sprzedawcy mają nadzieję, że klienci nie zauważą różnicy, ponieważ 1 euro to niecałe dwie marki i cena w nowej walucie wydaje się niższa niż w markach. Meister przyznał wówczas, że zdrożały zwłaszcza usługi - u fryzjera, w gastronomii czy w hotelarstwie.
Ale nie tylko. Niektórzy klienci wskazywali na wyjątkowo bezczelne przykłady zawyżania cen: np. 3 kulki lodów kosztowały w Berlinie 2 euro 70 centów, czyli prawie 5 marek 40 fenigów, a przed wprowadzeniem wspólnej waluty tylko 3,5 marki. Podobnie było w przypadku usług pogrzebowych. Za pochówek w miejscowości Bruchköbel w Hesji trzeba było w 2002 r. zapłacić 650 euro, a jeszcze w 2001 r.o 25 euro mniej.
W maju 2002 r., a więc już w piątym miesiącu po wycofaniu marki, niemiecki minister finansów Hans Eichel przyznał, że wprowadzenie euro doprowadziło w Niemczech do znacznych podwyżek cen, co negatywnie wpłynęło na nastroje społeczeństwa. - Za bardzo zaufaliśmy mechanizmom samokontroli handlowców. Być może był to błąd - przyznał Eichel podczas obrad prezydium SPD. Jego zdaniem Francja i Holandia lepiej poradziły sobie z tą operacją.
Tak czy inaczej, gdyby patrzeć wyłącznie na dane Statistiches Bundensamt Deutschland, czyli niemieckiego urzędu statystycznego, to okazuje się, że ceny towarów i usług wcale nie poszły w górę. Wręcz przeciwnie: inflacja CPI (czyli miernik wzrostu cen towarów i usług konsumpcyjnych) w 2001 r. wynosiła 1,6 proc., w 2002 r. 1,2 proc., a w 2003 r. 1 proc. W całej nowej strefie euro inflacja powiększyła się jedynie z 0,2 proc. w 2001 r. do 0,3 proc. w 2002 r.
- Te dane pokazują, że ceny ogólnie nie wzrosły. Pojawił się wyłącznie tzw. efekt cappuccino. Ludzie na podstawie cen drobnych usług i najpopularniejszych towarów, czyli np. kawy, którą można kupić na każdym rogu, twierdzili, że ceny wzrosły. A to właśnie było złudne - uważa Ewa Sadowska-Cieślak.
Te opinię podziela również Jakub Borowski, główny ekonomista Invest Banku i były stypendysta Uniwersytetu Humboldta. - Nie można przeceniać efektu cappuccino. Najważniejsze są długofalowe konsekwencje wejścia do Eurolandu, a te są niewątpliwie korzystne - przekonuje Borowski.
Jego zdaniem gospodarka niemiecka skorzystała przede wszystkim na wyeliminowaniu zmienności kursowej, co pozwoliło na ożywienie handlu miedzy państwami. Borowski podaje przykład Portugalii, która dzięki temu, że znalazła się w strefie walutowej z Niemcami, mogła więcej eksportować, a więc także i importować, m.in. z Niemiec.
Także badania niemieckich ekonomistów m.in. z Międzynarodowego Funduszu Walutowego z 2004 i 2005 r. obalają tezę o destrukcyjnym efekcie cappuccino. Wykazali, że ceny bardzo popularnych usług pralniczych po dwóch latach od wprowadzenia euro ustabilizowały się. Eksperci wykazali też, że nawet gdyby wciąż funkcjonowała marka, to ceny usług i tak poszłyby do góry, bo rosną koszty prowadzenia firm.
