Niebieskie, hipnotyzujące oczy. Niepokojące. Już nawet nie tatuaże, którymi Robert ma pokryte tors i ramiona, po samą szyję. Tylko te oczy przykuwają uwagę. - Jak u pięknego, dzikiego zwierzęcia. On jest frapujący. Trochę zamknięty w sobie i taki... czujny. Wnosił z sobą klimat przyczajenia - mówi Jan Nowicki, z którym Robert grał w filmie "Jeszcze nie wieczór" Jacka Bławuta.
Nieśmiały, choć z miasta
Sad z kwitnącą jabłonią, jasny dom, w tle - błękitne góry. Maksio, mały brązowy kundel, kręci się w kółko z radości. Sielanka. Na tym tle wytatuowany i umięśniony Robert wygląda dość oryginalnie. Ale ta sielanka jest teraz właśnie jego.
- Robiłem kiedyś przy kablach telefonicznych. Przy bazie były trzy psy przywiązane do budy. Ten mi się spodobał. Pytam właścicielki, czy mogę go wziąć? A ona: Bierz pan, k... wszystkie. Maksiu taki wychudzony wtedy był. Nie, Maksiu? - pyta Robert. Jest skupiony, sympatyczny. Kiedy się uśmiecha, wrażenie niepokoju pryska. I widać, że jego tatuaże są całkiem fajne. Na przykład ten na plecach. Podpisany: Beata T.
- Pani Tyszkiewicz mi zafundowała. Świetna babka, choć gdy jej nie znałem, myślałem, że robi się na damę - mówi Robert. Aktorka grała z nim u Bławuta. Tak go polubiła, że postawiła mu tatuaż. Tak jak się komuś stawia piwo. Podpisała się pod tym rysunkiem, a on to nazwisko kazał sobie też wytatuować.
Jednak z początku chłopak miał przy wielkich aktorach straszną tremę. Tyszkiewicz, Nowicki, Kwiatkowska, Kłosowski, Szaflarska... - Masakra. Ja, chłopak z miasta, nagle nieśmiały się zrobiłem - opowiada Robert.
Jacek Bławut: - Na początku pytał: Jacek, ale będziesz koło mnie, będziesz? Potem dał sobie radę. Jest inteligentny i bardzo prawdziwy. Aktorzy go uwielbiali. Grał pielęgniarza.
Potem był "Chrzest" Marcina Wrony. Robert pojechał na casting i dostał drugoplanową rolę zakapiora - członka mafii. - Fajny, mocny film - mówi chłopak. Potem była rola ochroniarza w "Maratonie tańca" Magdaleny Łazarkiewicz (ma wejść na ekrany w czerwcu) i "Lincz" Krzysztofa Łukaszewicza. Ten ostatni jest oparty na historii samosądu we Włodowie. Robert jest w drugim planie, gra więźnia. - Robię gościowi w celi "rowerek". Wsadzam mu papierki między palce u nóg i podpalam, a on pedałuje - opisuje.
- Jak się czułeś w tej scenie?
- Trochę jak... u siebie. Przesiedziałem sześć lat, to jak się mogłem czuć? Normalnie.
Najgorsza pierwsza piątka
Ojca nie znał. W domu alkohol był na porządku dziennym. Gdy miał 15 lat, trafił do ośrodka szkolno-wychowawczego.
- Na dwa lata, za pobicie i olewanie szkoły. Wolałem od niej winko z kolegami. Na osiedlu chłopaki, punki, były starsze ode mnie. Naśladowałem ich - wspomina. Nosił glany, spodnie pasiaki, irokeza. Do dziś lubi punkowe kapele, szczególnie Włochatego.
Niedługo po skończeniu siedemnastki - pierwszy wyrok, za rozbój.
- Wjechałem do kryminału, chodzę po spacerniaku, wkurzony. Stary recydywista podchodzi do mnie: małolat, nie przejmuj się. Najgorsza jest pierwsza piątka. Potem już leci...
Robert wyszedł na warunkowe zwolnienie po ponad dwóch latach. Potem był kolejny miesiąc do odsiadki za grzywnę. I za kolejny rozbój - trzy lata i trzy miesiące w więzieniu o zaostrzonym rygorze w Strzelcach Opolskich. Siedzenie w sześcioosobowej celi, dzień i noc...
- Trzeba było się stawiać, prać, jeśli zajdzie potrzeba - tłumaczy oględnie 32-latek. - Nie chcę wracać do tamtego. Chcę zapomnieć, choć proste to nie jest - ucina.
W "Linczu" jest drastyczna scena gwałtu na więźniu. Robert przyznaje, że za kratami takie rzeczy się zdarzają.
- Klawisz wchodzi do celi i mówi: chłopcy, przyjdzie tu taki i taki, który zgwałcił dziecko. No i... więźniowie go dojeżdżają. Ale za zwykły włam na kwadrat takich akcji nie ma - mówi Robert.
Przez osiem lat, które minęło od pierwszego zamknięcia, Robert pił. Szedł siedzieć, wychodził, znowu pił... Otrzeźwiał, gdy dostał kolejny wyrok. - Jechałem do aresztu i pomyślałem: coś jest ze mną nie tak. Zdecydowałem się na terapię - wspomina.
Więcej czytaj na stronie dziennika "Polska The Times" lub na stronie prasa24.pl