Joanna Dolna
Brzeżany, przedwojenne województwo tarnopolskie na Kresach II RP. Miasteczko powiatowe, ze starostwem, sądem, kilkoma szkołami. Przed 1939 rokiem mieszkało 16 tysięcy ludzi. - Moja mała ojczyzna - mówi ze wzruszeniem Irena Wesołowska.
Urodziła się w 1925 r. Ojciec był konduktorem, mama zajmowała się domem. Miała dwóch starszych braci.
- W szkole uczyli nas nauczyciele patrioci. Znaliśmy doskonale historię, literaturę.
W latach 1937-1938 prasa zaczynała pisać, że może wybuchnąć wojna. - Ale wierzyliśmy, że nic nam nie grozi. Chodziliśmy dumni z tego, że Polska jest silna. Nie baliśmy się - wspomina Irena Wesołowska. Po szkole podstawowej poszłam do gimnazjum im. Rydza-Śmigłego. Jestem zresztą jego „fanką”. Urodził się w Brzeżanach.
Do ZHP należała przed wojną tylko rok. Rok harcerski zakończył się w ostatnie przedwojenne lato obozem w Hono-ratówce koło Podwysokiego, niedaleko Brzeżan. Przyjechał gen. August Emil Fieldorf, wtedy dowódca 51. Pułku Piechoty w Brzeżanach, bo jego dwie córki uczestniczyły w obozie.
3 września 1939 r. na miasteczko spadły bomby. - Przestaliśmy chodzić do szkoły. Do Brzeżan napływało bardzo dużo ludzi. Uciekali z domów z niewielkim bagażem, jakby jechali na wczasy. „Za chwilę wojsko wyrzuci Niemców i wojna się skończy” mówili, szukając lokum - dodaje pani Irena.
Do wojny nie znaliśmy określenia „Ukrainiec”. Sąsiadów nazywaliśmy po prostu Rusinami. Relacje były cudowne
Pierwsza okupacja
17 września do miasteczka wkroczyła Armia Czerwona. - Po kilku dniach zapukali do naszych drzwi żołnierze, brudni, zaniedbani. W płaszczach uszytych z koców. Zamiast wojskowych plecaków mieli na plecach worki na sznurkach. Wielu Rosjan przyjechało z żonami. Wykupywały w sklepach nocne koszule i chodziły w nich jak w sukienkach - wspomina.
- Kazano nam wrócić do szkoły, ale zastaliśmy w niej już innych nauczycieli. Na naszej ulicy otwarto świetlicę, w której musieliśmy się uczyć radzieckich piosenek. Rodzice zwracali nam uwagę, by być ostrożnym, nic nikomu nie mówić. A my wciąż jeszcze wierzyliśmy, że wojna niedługo się skończy - wspomina Irena Wesołowska.
Pierwszych mieszkańców wywieziono z Brzeżan do ZSRR między 1 a 3 października 1939 r. - Pamiętam, że szliśmy do szkoły szosą, padał śnieg z deszczem. Mijała nas grupa mężczyzn. Szli skuci łańcuchami, otoczeni przez czerwonoarmistów, na dworzec. Zobaczyłam w tej grupie naczelnika stacji kolejowej, z którym się przyjaźniliśmy, i dyżurnego ruchu. Spotkałam kilku ojców koleżanek - wylicza kobieta. - Zapakowano ich do towarowych wagonów. Kobiety piekły chleb i jeszcze gorący kazały podawać przez kolejarzy wywożonym mężczyznom. Dostawali go też Rosjanie i dzięki temu przymykali na to oko. - W drugim transporcie zabrano moją koleżankę z jej bratem i mamą - mówi pani Irena.
1941. Okupacja druga
- Do wybuchu wojny nie znaliśmy określenia „Ukrainiec”. Naszych sąsiadów nazywaliśmy po prostu Rusinami. Relacje między nami były cudowne. Niektóre rodziny były mieszane - polsko-ukraińskie, więc obchodziliśmy dwa razy Boże Narodzenie - najpierw u Polaków, potem u Rusinów. Mój dziadek był chrzczony w cerkwi i potem mówiło się o nim, że jest Rusinem - mówi pani Irena. Gdy spędzała u niego święta w grudniu 1939, była zaskoczona tym, że na choince wisi narodowy, niebiesko-żółty łańcuch. W czasie tych świąt żona wujka zaczęła zwracać się do reszty rodziny po ukraińsku.
- Rodzice wybudowali w Brzeżanach dom ze stajnią i letnią kuchnią, kupili pole. Dzierżawił je Mikołaj, Ukrainiec. Jego żona i dwie dorosłe córki zajmowały się grządkami. Mama sadzała wszystkich przy wspólnym stole. Wszyscy byli dla siebie serdeczni - mówi pani Irena.
Ojciec Ireny opowiadał matce, że gdy wracał z pracy pociągiem, po drodze wsiadali ranni Polacy, którzy mieszkali w okolicznych wsiach. Mówili, że udało im się uciec z rąk Ukraińców. Gdy dzieci zaczynały go wypytywać o te zdarzenia, kazał im wracać do lekcji.
W 1941 roku do Brzeżan wkroczyli Niemcy.
Pierwsze zajścia
Pierwsze zajścia z Ukraińcami zaczęły się wtedy, gdy w Brzeżanach byli Rosjanie i tuż po tym, gdy wkroczyli Niemcy. W mieście ostrzelano autobus, zginęli wtedy dwaj koledzy ze szkoły.
Sąsiad, radca prawny, pasł krowę pod lasem. Pewnego dnia krowa wróciła, a on nie. Po jakimś czasie znaleziono jego zwłoki ukryte pod gałęziami.
Kiedy Ukraińcy mordowali ludność w wioskach, niektórym udawało się uciec do Brzeżan. Rannych przyjmował dyrektor szpitala, Biliński. - Pewnego dnia dyrektora wezwano „do chorego”. Jak się okazało, Ukraińcy zastrzelili go po drodze.
- Już „za Niemców” przyjechał do nas znajomy Mikołaj. Mama długo z nim rozmawiała. Okazało się, że jego 16-letniego syna Ukraińca chciano zmusić do tego, żeby uczestniczył w eksterminacji Polaków. Musiał się ukrywać. Ojciec przywiózł go do nas. Mama ukryła go w schowku w letniej kuchni.
Niemcy w Brzeżanach pozwolili założyć jednoroczną szkołę gospodarstwa domowego dla dziewcząt. W roku szkolnym 1942/1943 uczennic było 30. - Dziwna to była szkoła. Jedna pani uczyła nas ogrodnictwa i plewienia grządek, druga - szycia, łatania odzieży, robienia na drutach. Trzecia - gotowania, z czego się tylko dało.
Baliśmy się, że Ukraińcy przyjdą do nas z lasu. Każde z nas nosiło na szyi krzyżyk i kartkę z adresem. Mieliśmy kieszenie pełne soli. Naiwnie myśleliśmy, że gdyby Ukraińcy przyszli i chcieli nas wymordować, będziemy sypać im solą po oczach.
„Wiara”, „Nadzieja” i „Miłość”
Wszędzie chodziły we trójkę. Trzy koleżanki: Irena, Jadzia i Janka. W maju 1942 jedna z sąsiadek poprosiła, by przyszły do kapliczki, przy której odprawiano nabożeństwa. Zapytała, czy chcą złożyć przysięgę na wierność ojczyźnie i działać w podziemiu. - Wybrałyśmy sobie pseudonimy - koleżanki „Wiara” i „Nadzieja”, a ja „Miłość”. Zostałyśmy łączniczkami.
Dzięki dobrej znajomości niemieckiego udało się jej uciec z łapanki. Przekonała się wtedy, jak bardzo Niemcy są wyczuleni na swój język. Puścili ją wolno.
Potem została aresztowana, bo stanęła w obronie matki, która nie chciała oddać Ukraińcom zboża przeznaczonego na zasiew. Kilkunastolatkę trzymano w piwnicy. Pomógł znajomy adwokat, który był reichsdeutschem.
W maju 1944 mama Ireny stwierdziła, że powinna z rodzeństwem wyjechać do Żabna koło Tarnowa, do rodziny męża. Rok później pani Irena zapisała się do szkoły średniej tarnowskich urszulanek.
- Brakowało pieniędzy na ubrania, zeszyty. Głodowałam. W desperacji chciałam odebrać sobie życie. Koleżanka dała mi wtedy obrazek z modlitwą do św. Judy Tadeusza. Pomógł mi. Znalazłam ogłoszenie o zapomogach dla osób z Kresów. Potem robiłam modne wtedy torby ze sznurka i miałam z tego trochę pieniędzy.
Rodzice pani Ireny po wojnie zostali wysiedleni z Brzeżan na Ziemie Odzyskane - do Kłodzka. Dopiero wtedy udało im się z nią skontaktować.
W 1947 r. Irena Wesołowska przyjechała na studia prawnicze do Krakowa i dostała stypendium. W 1948 roku nowa władza zamknęła kilku instruktorów harcerstwa. Wtedy zrezygnowała z działalności w ZHP. Wróciła do niej w 1956 roku. Po studiach pracowała jako sędzia dla nieletnich.
Do lat 80. nie przyznawała się do działalności w AK. Od 1989 r., wspólnie z mężem, Jerzym Wesołowskim, ps. „Ruj”, pracowali na rzecz upamiętnienia 106. Dywizji Piechoty AK, w której służył. W 1990 roku z inicjatywy pani Ireny powstał w Krakowie Fundusz Pomocy Żołnierzom Armii Krajowej. Kierowała nim do 1999 r.
Do Brzeżan nigdy nie wróciła. W latach 90. koleżanka namówiła ją na wyjazd na Kresy. Do rodzinnego miasta nie miała siły pojechać. Jej wspomnienia, spisane, czekają na możliwość publikacji.
Na spotkania i prelekcje zawsze przychodzi w mundurze. - Do tej pory jestem harcerką - mówi.
***
Brzeżany
miasto na Ukrainie, w obwodzie tarnopolskim, do 1945 r. w Polsce. Związane były z nim takie osoby jak m.in.: amerykański polityk Zbigniew Brzeziński, generał Edward Rydz-Śmigły, Aleksander Brückner - historyk literatury i kultury polskiej, Antoni Cwojdziński - komediopisarz, aktor teatralny.