Stanisław Soyka: Cieszę się, że nie utraciłem wiary

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
materiały prasowe
Miałem i mam piękne i dobre życie - mówi Stanisław Soyka, który nagrał pierwszą od piętnastu lat płytę z własnymi piosenkami - „Muzyka i słowa”.

W kwietniu skończy Pan sześćdziesiąt lat. Jak czuje się sześćdziesięciolatek po przejściach?
Zadziwiająco dobrze. Mówię to bez fałszywej skromności. Czuję się człowiekiem w sile wieku. Moje nowe doświadczenie polega na tym, że właśnie skonsumowałem ojcostwo. Oczywiście nadal jestem ojcem dla swoich synów - ale oni są już na własnych drogach życiowych. Zostali przeze mnie wyposażeni w odpowiednie instrumentarium do samodzielnego życia i tak też czynią. Kochamy się - ale dzięki temu, że oni dorośli, ja mam przed sobą nową i niezagospodarowaną przestrzeń. Wolną głowę i dzięki temu mogłem wrócić do pracy twórczej bardziej intensywnie.

Dba Pan dzisiaj bardziej o zdrowie niż kiedyś?
Nie prowadziłem przez te sześć dekad życia sportowego. Na dodatek pobroiłem trochę z różnymi truciznami. Ta, która była najbardziej francowata, to nikotyna. Intensywne palenie przez ponad czterdzieści lat spowodowało, że stwierdzono u mnie przewlekłą chorobę obturacyjną płuc. Całe szczęście w niektórych przypadkach jest to odwracalne. Pan doktor powiedział mi, że jeżeli nie będę już palił i zrzucę nadwagę, to za jakieś piętnaście lat ta sprawa może mi się wyprostować. Więc prowadzę się grzecznie. Jestem szczęśliwy, że wreszcie udało mi się rzucić cygarety.

Mówi się, że artyści muszą mieć paliwo do tworzenia. Często są nim te trucizny, o których Pan wspomniał. Dziś ich Panu nie potrzeba?
U mnie jest inaczej. Nawet wtedy, kiedy sięgałem po te trucizny, nigdy nie wpływały na moją twórczość. Raczej były elementem odciągającym mnie od niej. I niczego specjalnego nie wnosiły do mojej działalności artystycznej. To były swego rodzaju hazardowe zachowania. Na szczęście udało się to pogodzić z twórczością. Narkotyki są różne. Ale nigdy nie ujawniają one niczego ponad to, co i tak jest w człowieku. „On kiedy nie pije, jest jak anioł, dopiero jak sięgnie po alkohol, to wstępuje w niego bestia” - mówią. Prawda jest taka, że ta bestia w nim jest, a picie tylko ją z niego uwalnia.

Im dłużej jakiś artysta jest na scenie, tym dłużej musimy czekać na jego kolejne płyty. Upływ czasu nie sprzyja kreatywności?
Nie pisałem własnych tekstów od prawie piętnastu lat. Komponowałem bowiem muzykę do wierszy różnych poetów - od Szekspira, przez Jana Pawła II, po Miłosza. A to dlatego, że uważam, iż umuzyczniona poezja ma znacznie szersze pole rażenia niż samo tylko słowo lub sama muzyka. Co więcej - w wierszach, po które sięgałem, znajdowałem wszystkie te treści, które sam chciałem wypowiedzieć, ale sformułowane w piękniejszy i mądrzejszy sposób.

Jak to się stało, że po tych doświadczeniach wraca Pan do autorskich piosenek?
„Przyszedł na to czas”. Jakieś kilka lat temu ludzie z mojej publiczności zaczęli dopytywać się o takie właśnie utwory. Próbowałem tłumaczyć, że przecież nie próżnuję, bo nagrałem tu Niemena, a tam Miłosza, ale na darmo. Kiedy te pytania się zsumowały, odniosłem wrażenie, że na tę moją autorską twórczość jest jakieś zapotrzebowanie społeczne. I rzeczywiście powinienem zacząć pisać. Wcześniej tego nie robiłem, bo uważałem, że wszystko, co najważniejsze, powiedziałem już w swoich piosenkach, które stworzyłem między 20 a 30 rokiem życia. Pod wpływem fanów zacząłem się jednak zastanawiać, czy coś się w tej kwestii zmieniło. I okazało się, że owszem, chętnie bym opowiedział o tym i o tamtym. O tym, co widzi facet w wieku 60 lat. Tak zaczęły powstawać piosenki, które pod względem treści i formy chciałem, aby były proste i czytelne.

No właśnie: większość tych nowych utworów ma folkowy ton. Co tak zniosło Pana w stronę Boba Dylana?
W 2017 pojechałem na wakacje do przyjaciela, który mieszka w górach w stanie Nowy Jork. I okazało się, że w pobliżu tego miejsca było miasteczko Woodstock. Widziałem więc polanę, na której odbył się legendarny festiwal w 1969 roku. Tam też niedaleko miał w tamtym czasie wypadek motocyklowy Bob Dylan. I wtedy przypomniałem sobie, że jest on dla mnie jednym z najważniejszych mentorów od wielu lat. Zawsze podobało mi się u niego to, że zastanawiał się, nie jaką muzykę grać, tylko co może ciekawego opowiedzieć w swoich tekstach o człowieku. I na tym właśnie polega bycie folkowcem. Taka postawa też jest mi bardzo bliska. Kiedy poznałem tam lokalnych muzyków, zaczęliśmy wszyscy wspólnie razem jamować. Stonesów, Beatlesów, Dylana właśnie. Było cudownie. I wtedy zacząłem tęsknić za tego rodzaju graniem. Ruszyłem więc - i piszę do dzisiaj.

Te nowe utwory przypominają piosenki z Pana najpopularniejszych krążków - „Acoustic” i „Neopositive”. To świadome nawiązanie?
Na przełomie lat 80. i 90. doszedłem do czegoś, co mógłbym nazwać swoją nutą. Stworzyłem własny język muzyczny, którym posługuję się do dzisiaj. Piosenki są różne, ale mają wspólny mianownik - moją melodykę i mój sposób harmonizowania. Cieszę się, że posiadam wiedzę na temat muzyki dawnej, ale działam tu i teraz: jestem śpiewakiem jazzowym, folkowym, ba, wręcz ludowym. Bo moją największą ambicją jest stworzenie takiej piosenki, którą ludzie mogliby sobie śpiewać razem.

W zespole, który towarzyszy Panu w nagraniach, są dwaj Pana synowie: Antek i Kuba. Jakie to doświadczenie muzykować z nimi wspólnie?
Wspaniałe! Nigdy o tym nie pomyślałem, zanim samo to zaczęło się dziać. Mój Kuba zaczął grać i śpiewać ze mną w 2001 roku, a Antoni - zaczął pracować w 2004, najpierw jako dźwiękowiec, a potem jako klawiszowiec. Jeden i drugi znaleźli się w moim zespole, bo reprezentowali wystarczający poziom do tego, by ruszyć z tym dalej. Teraz Antek idzie własną drogą. Kuba gra z nami jeszcze, co mnie cieszy, bo nie dość, że świetnie bębni na perkusji, to jeszcze nikt nie śpiewa tak, jak on.

Śpiewa Pan: „Nadszedł czas na zmiany”, że „dzieci poszły z domu”. Odczuwa Pan syndrom pustego gniazda?
Bardzo tęsknię, ale mam świadomość, że muszę sobie samemu z tą tęsknotą poradzić, bo nie wolno mi nią obciążać moich synów. Nie można przytrzymywać dzieci na siłę. Doprowadzić do tego, że będą zastanawiać się czy dobrze zrobią, odchodząc z domu. One powinny być pewne, że to jest najlepsze, co mogą dla siebie uczynić.

Z kolei w piosence „Mamulu, Tatulu” to Pan zwraca się do swoich rodziców. Czuje się Pan czasem jeszcze dzieckiem?
Mama i tata na szczęście żyją. I dlatego wobec nich jestem dzieckiem. Dziękuję im za to, że pozwolili mi marzyć, bo marzenia są inspirujące. Czasem bywa, że się nie spełniają. Wtedy nie wolno popadać w rozpacz. Należy wieczorem iść spać, obudzić się następnego dnia i iść dalej.

Ta dziecięcość pojawia się też w tej samej piosence, kiedy Pan śpiewa: „Uczę się wiary dziecięcej i prostej”.
Moja wiara z czasem tężeje. Jestem trochę jak Tewje Mleczarz ze „Skrzypka na dachu” - próbuję bezpośrednio rozmawiać z Bogiem, czasem wzdycham, narzekam, generalnie staram się jednak okazywać wdzięczność. Bo miałem i mam piękne i dobre życie. Wiara jest łaską - i cieszę się, że ja tej wiary jeszcze nie utraciłem.

Wiara musi być dziecięca?
Miałem na myśli słowa Chrystusa, który mówi, że powinniśmy być jak dzieci - mieć w sobie pełną ufność Bogu. Nie da się żyć w ciągłym napięciu, czy przypadkiem ktoś mi nie zrobi czegoś złego. Musimy wierzyć i ufać.

W innej piosence śpiewa Pan, że czasem zagląda w siebie, a tam - „niejedno mroczne zdarzenie”. Czego Pan najbardziej żałuje?
W tej piosence śpiewam o ciszy, której się boję, bo w niej zaczyna się odzywać sumienie. Ale to taki sejf, w którym trzyma się najbardziej prywatne i intymne sprawy. Wiedzą o nich tylko dwie osoby - ja i Bóg. Byłem i jestem człowiekiem grzesznym. Staram się jednak pracować nad sobą i myślę, że jestem teraz trochę lepszy niż 30 lat temu.

Piosenka „Wracam do Warszawy” to wyraz Pana miłości do konkretnego miejsca na ziemi. Jest Pan patriotą?
Jestem. Choć ten patriotyzm przejawia się na różne sposoby. Przyjechałem do Warszawy jako młody chłopak, żeby zdobyć świat. Miałem szczęście, że spotkałem tam wspaniałych ludzi, którzy mnie wsparli i dali kopa. Być może dlatego pokochałem Warszawę. Bardzo pasuje do niego określenie „Feniks z popiołów”. Jak się zobaczy zdjęcia Warszawy z 1944 - to widać, że była przez Niemców całkowicie zrównana z ziemią. A dzisiaj żyje i rozkwita. Dlatego uznałem, że jej się należy piosenka ode mnie.

W tym kontekście trzeba też rozpatrywać utwór „Nie ma ich” o tym, że nie ma już wśród nas tylu Polaków-Żydów jak kiedyś.
Ten kontekst jest szerszy. Niedawno była okrągła rocznica marca 1968 roku. Pomyślałem sobie wtedy: jak to było możliwe, że wyrzuciliśmy wtedy z Polski kilka tysięcy osób, często wybitnych intelektualistów i świetnie wykształconych fachowców. Nie potrafię tego do dzisiaj zrozumieć. Właściwie nie ma już przez to w Polsce Żydów - ale wciąż w domach mówi się o nich w sposób niechlujny i obrażający. W życie wchodzi kolejne pokolenie i ono ma tę niby niewinną niechęć do naszych starszych braci w wierze. I z tym mamy problem. Musimy tę niechęć do Żydów przepracować jako naród. Mamy wiele do zrobienia.

Nostalgiczną nutę ma „Piotrowy matecznik”, w którym stwierdza Pan, że „nie omija nas przemijanie”. Jak sobie z nim Pan radzi?
Staram się nie udawać kogoś, kim nie jestem. Zwalniam więc tempo. W ostatnich latach odeszło kilkoro bardzo bliskich mi ludzi - w tym mój braciszek. To powoduje z jednej strony smutek, ale z drugiej nasuwa jeden wniosek: nie ma do stracenia ani chwili, trzeba żyć, pracować, tworzyć oraz być pożytecznym. Szczególnie w życiu społecznym i politycznym.

Puenta jest jednak pesymistyczna: „Chwila - i nie ma nas”. Zdarza się Panu myśleć o śmierci?
Mam do śmierci nabożny charakter. Uznaję ją za jeden z najważniejszych elementów rzeczywistości, część życia. Mówię to z perspektywy chrześcijanina. Jakoś tak jestem uformowany po kamedulsku. „Memen-to Mori” - pamiętanie o śmierci nikomu jeszcze nie zaszkodziło. Nie możemy zapominać, że przede wszystkim musimy żyć. Ale powinny być między tymi dwoma pojęciami balans, i równowaga. „Śmierć się ludziom przydarza potocznie” - napisał Jonasz Kofta. I to prawda, której lepiej nie wypierać. Tymczasem teraz tak się właśnie dzieje, szczególnie w popkulturze. Tak być nie powinno.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Stanisław Soyka: Cieszę się, że nie utraciłem wiary - Plus Dziennik Polski

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl