Na pytanie, czy rzeczywiście będzie walczył o Biały Dom, ten deweloper, potentat hazardowy, promotor konkursów piękności i gwiazdor serialu "The Apprentice" odpowiedział, "Zastanawiam się nad tym". Sprawiał przy tym takie wrażenie, jakby ta myśl dopiero w tym momencie przyszła mu do głowy - jak na skutecznego biznesmena Trump podejmuje zaskakująco wiele takich spontanicznych decyzji.
Ale dlaczego miałby się nie zastanawiać? Skoro Christine O'Donnell - niegdysiejsza wiedźma, która jest przeciwniczką seksu bez udziału innej osoby - może sporo namieszać jako członkini republikańskiego ruchu herbacianego, to dlaczego nie miałby sporo namieszać bezwstydny 64-letni autoreklamiarz?
Trump byłby zresztą doskonałym rzecznikiem ruchu Tea Party, który szanuje za to, że "ujawnił, co się dzieje. Znaczy, mamy bilionowy deficyt". Gdyby został wezwany, nie uciekałby od patriotycznego obowiązku ratowania Ameryki. - Ktoś musi coś zrobić. Tracimy nasz kraj.
Wejście Trumpa na arenę wyborczą powoduje, że republikańskie życie polityczne jeszcze bardziej przypomina Hyde Park, w którym każdy przypadkowy przechodzień może powiedzieć coś przykuwającego uwagę mediów.
Spójrzmy jednak na sprawę od pozytywnej strony i zastanówmy się, co Donald mógłby wnieść do Białego Domu. Prezydent musi być odważny, a pokazywanie się publicznie z taką fryzurą z pewnością wymaga odwagi. Obamowie zamienili trawnik przed Białym Domem w ogródek warzywny, a Trump mógłby dać popis swoich umiejętności fryzjerskich: pozwoliłby trawie urosnąć wysoko, a potem by ją oryginalnie uczesał. Przy jego zasobach lokalowych nie byłoby problemu z przyjmowaniem nawet bardzo licznych delegacji zza granicy, a przede wszystkim nieporęczną nazwę Stany Zjednoczone Ameryki można by zamienić na krótkie i zgrabne "Trumpland". Już nie mogę się doczekać!