Wielka historia w maleńkiej wsi na Zamojszczyźnie. Stare zdjęcia i opowieści dwóch sołtysów Lipiny Nowej

Bogdan Nowak
- Oglądam często stare zdjęcia rodzinne oraz wykonane kiedyś przeze mnie i zastanawiam się: jak to wszystko dookoła nas się zmienia, jak odchodzą ludzie, zmieniają się miejsca – mówi Wiesław Sędłak, sołtys Lipiny Nowej. - A fotografie mają tyle lat i nadal są w niezłym stanie. Nie zmieniają się. I niech tak pozostanie. Życie musi się przecież toczyć dalej, swoimi koleinami.

Spotkaliśmy się przed jego rodzinnym domem, na ganku. Wiesław Sędłak przyniósł tam kilka pudeł z fotografiami. Gdy je wyciągnął, zajęły stół oraz pobliską ławkę. Każde wywoływało u pana Wiesława emocje. Radował się na widok dziadków, sąsiadów, kolegów ze szkolnej ławy. Wzruszył widząc zmarłych rodziców.

Większość z tych zdjęć pan Wiesław wykonał sam, radzieckimi aparatami Smena 6 i Smena 8: w latach 60. ub. wieku. Opowiedział nam o tych czarno-białych lub pożółkłych skrawkach papieru, o sobie, a także o o„rodzinnych stronach”.

Wielu Sędłaków i Kozarów

- Miejscowość Lipina Nowa, dawniej Zasośnina. Tutaj jesteśmy. Obecnie jest w Lipinie Nowej ponad 60 numerów. W okolicznych domach żyje w sumie około sto osób. To w większości starsi ludzie – mówi Wiesław Sędłak (syn Leokadii i Bronisława). - Nasza miejscowość od zawsze była związana ze Skierbieszowem i gminą Skierbieszów. Ja się tutaj urodziłem 23 listopada 1948 roku, stąd także pochodzą moi przodkowie.

Niektórzy byli bardzo ciekawi. Wiesław Sędłak opowiedział np. o swoim dziadku Pawle Sędłaku, który był carskim żołnierzem.

- Ożenił się z dziewczyną z miejscowości Skomorochy Duże. Miał solidne, fajne wąsy: długie i gęste. Był dość wysoki, na pewno miał ponad 170 cm. wzrostu – wspomina pan Wiesław. - Słynął z tego, że był silny fizycznie. Brał bez kłopotu, na jedno ramię, stukilogramowy ciężar! Nie pamiętam go dobrze. Ale nigdy nie zapomnę... jak umierał. On miał wówczas 68 lat, a ja tylko kilka: pięć, może sześć. Pamiętam jak stolarz robił dla niego trumnę...

Jego żona miała na imię Katarzyna. Mieli dwoje dzieci. To Janina Kozar z domu Sędłak oraz ojciec Wiesława Sędłaka – Bronisław, który ożenił się z Leokadią Kozar. - W naszej okolicy było wielu Sędłaków i Kozarów. Te rodziny często się mieszały – wspomina Wiesław Sędłak. - To byli ciekawi ludzie. Z tych Kozarów, z dalszych kuzynów, to jeden był nawet zakonnikiem.

Edukacja

Dalszy ciąg artykułu pod wideo ↓
emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Tej spokojnej wsi na Zamojszczyźnie nie omijała wielka historia. W pobliskim lesie nadal można oglądać okopy z czasów I wojny światowej.

- Bitwa pomiędzy wojskami rosyjskimi i austro-węgierskimi była w tej okolicy zażarta, a trup się ścielił gęsto – opowiada Wiesław Sędłak. - Nasz lasek był wówczas jeszcze młody. Tam okopali się Rosjanie, a atakowały wojska austro-węgierskie. Potem ciała poległych znosili z pól okoliczni mieszkańcy i je grzebali. Pozostałością po walkach jest cmentarz wojenny w naszej wsi. Czasami przyjeżdżają tam rodziny odwiedzać groby poległych. Dwa lata temu był nawet ktoś z Węgier.

Według spisu powszechnego z 1921 w Lipinie Nowej mieszkały wówczas 294 osoby. Wśród nich było 8 Ukraińców i 7 Żydów. Żyli w 51 domach. Szczególnie trudnym czasem dla nich była II wojna światowa. Nadal jest wspominana, rozpamiętywana.

- Trudno to wszystko opowiedzieć. Bracia mojej mamy byli związani z Armią Krajową: z oddziałem Józefa Śmiecha ps. Ciąg, który działał na naszym terenie. Mamy zatem w rodzinie partyzanckie wątki i patriotyczne nastawienie – wspomina Wiesław Sędłak. - Natomiast siostra mojego ojca, Janina Kozar miała pięcioro dzieci. Oni byli wysiedleni z naszej wsi przez Niemców w 1942 roku. Trafili do Żelechowa. Jej mąż, Adamek, został wysłany w tym czasie na roboty do Niemiec. On tam stracił słuch, podobno w wyniku bombardowania.

Za drutami

O wysiedleniach Lipiny Nowej opowiadał nam kilka lat temu Jan Pszenniak, wieloletni, zasłużony sołtys tej miejscowości. Urodził się on 24 stycznia 1925 r. w miejscowości Zawoda (gmina Skierbieszów). Jego rodzice, Maria i Jan, mieli tam dom oraz gospodarstwo. Uprawiali m.in. zboże (pan Jan podkreśla, że buraki zaczęto w tej okolicy sadzić dopiero „za Niemca”). Jan Pszenniak miał czterech braci i trzy siostry.

- W listopadzie 1942 r. wysiedlono wieś. Do naszego domu przyszedł uzbrojony niemiecki żołnierz i powiedział, że mamy się zbierać — wspominał pan Jan. — Mój ojciec znał niemiecki. Podczas I wojny światowej był wcielony do wojska rosyjskiego. Jednak Niemcy wzięli go do niewoli i trzymali go przez trzy lata. Miał okazję nauczyć się ich języka. Dlatego temu Niemcowi zaproponował… wódkę. On ją wypił i był grzeczny. Pozwolił nawet wziąć nam furmankę. Ale potem inny Niemiec kazał ją ojcu odprowadzić.

Dziadek Wiesława Sędłaka – Józef Kozar był wówczas sołtysem Lipiny Nowej.

- Przyszedł do niego jeden z Niemców z bronią. I kazał mu pójść za stodołę i kopać tam rów. Miał to być grób dla mojego dziadka – wspomina Wiesław Sędłak. - Chodziło o to, że wysiedlenie wsi nie przebiegało tak sprawnie jak sobie tego życzyli okupanci. I dziadek ten dół kopał... Nie wiem co się potem stało, ale dziadka wówczas nie zabito. Przeżył. To był jeden z rodzajów represji. Bardzo perfidny.

W dniach 27—30 listopada 1942 r. Niemcy wysiedlili kilka miejscowości w gminie. Były to: Cieszyn, Hajowniki, Iłowiec, Lipina Nowa, Łaziska, Sady, Suchodębie i Zawoda. „Za druty” obozu przejściowego w Zamościu pognano też mieszkańców stolicy gminy: Skierbieszowa. Pan Jan przebywał w obozie dwa tygodnie. Zapamiętał m.in. postać brutalnego komendanta tego obozu, Artura Schütza, którego nazywano „Ne” (pobił jego matkę) oraz panujące tam fatalne warunki.

- Moja rodzina została rozdzielona. Mnie oraz mojego brata Mieczysława wywieziono z obozu na roboty do Niemiec. Zostałem przydzielony do grupy, która zajmowała się sprzątaniem zbombardowanych przez aliantów dzielnic Berlina — wspomina pan Jan. - A roboty nam nie brakowało! Naloty były tam cały czas. O ile pamiętam, Amerykanie bombardowali stolicę Niemiec w dzień, a Anglicy w nocy. Ich samolotów bywało na niebie mnóstwo. Czasami dziwiłem się, jak to wszystko się tam mieści… Chociaż praca była ciężka, cieszyłem się z tych nalotów.

Nocna ucieczka

Czasami alianci bombardowali też obóz, w którym znajdowali się przymusowi robotnicy z Polski. - Było nas w tej grupie 70, m.in. Tadeusz Durzyński, Leon Sałamacha i niejaki Burak z Udrycz oraz mój stryj Piotr Pszenniak i Kazimierz Kropornicki z Zawody. Pamiętam też człowieka o nazwisku Mazurek. Mogliśmy się schować przed bombardowaniem jedynie w specjalnych schronach pod kolejowymi podkładami…

Po siedmiu miesiącach pan Jan został skierowany do pracy na kolejowej poczcie bagażowej (także w Berlinie). Pamięta, że na stacji było dziewięć peronów, a pod spodem potężne magazyny. Robotnicy rozwozili bagaże specjalnymi wózkami.

- Niemiec czytał, gdzie poszczególne paczki mają trafić, a naszym zadaniem było ich dostarczenie. Mój brat Mietek miał wtedy 14 lat. Także pracował na tej stacji. I pewnego razu wyjął z jakiegoś bagażu spodnie. Jakiś Szwab to zobaczył — wspomina pan Jan. — Od razu brata aresztowali. Pół roku nie wiedziałem, co się z nim stało. Okazało się, że nadal pracował na kolei. Widziałem go nawet dwa razy. Ale potem zniknął… No i dowiedziałem się, że trafił do obozu w miejscowości Mahlsdorf. Postanowiłem to sprawdzić. Pewnego dnia tam pojechałem…

Gdy w obozie wybuchła epidemia tyfusu, brat pana Jana trafił do szpitala. Były to baraki za drutami, ale obok lasu. Pan Jan dowiedział się jakoś o tym wszystkim. Pojechał do obozu i udało mu się skontaktować z bratem. Zaplanowali jego nocną ucieczkę.

- Czekałem przy drutach obozu chyba ze trzy godziny. Bałem się bardzo. Brat jednak w końcu wyszedł przez okno barakowej umywalni, a ja przeciąłem obcęgami druty. Kilka chwil… i był przy mnie. Dałem mu jesionkę. Założył ją na obozowe pasiaki. Ale on z osłabienia nie mógł iść. Jakoś trafiliśmy na stację kolejową, a potem do mojego lagru — wspominał Jan Pszenniak. — Ale co było dalej robić? Dzięki pomocy innych więźniów udało się podrobić dla niego przepustkę do Łodzi. Na tej podstawie kupiliśmy bratu bilet do Warszawy. I pojechał tam pociągiem! Niemcy niczego nie zauważyli. A potem dostałem informację, że brat dotarł do domu. Cudem uratował się. Mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu… To był już rok 1944.

Pan Jan przebywał w niewoli prawie trzy lata. Wyzwolili go Rosjanie. Wrócił do rodziny. W 1946 r. ożenił się z Janiną, panną z miejscowości Lipina Nowa. Tam urodziło im się troje dzieci.

W zgodzie, chociaż w biedzie

- Moja rodzina oraz inne w naszej wsi, także wiele podczas wojny wycierpiały. To prawdziwa, wysiedleńcza epopeja. Życie toczyło się jednak dalej. Bo jak inaczej? Po II wojnie światowej w Lipinie Nowej działała np. czteroklasowa szkoła podstawowa. Do niej uczęszczałem od 1955 roku. A potem trzy kolejne, starsze klasy kończyłem w Skierbieszowie. Czyli w sumie edukacja podstawowa to było siedem klas - opowiada Wiesław Sędłak. - Szkoła w naszej wsi była drewniana. Do nauki wydzielono tam dwa pomieszczenia. W budynku mieszkał także nauczyciel o nazwisku Żuk. Po nim uczyła dzieci nauczycielka: Karolina Kołodziej.

Lipina Nowa z czasów dzieciństwa pana Wiesława wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj. Domy były w niej drewniane, a wszystkie budynki kryte grubą strzechą. Po wsi chodziło się z trudem. Wystarczyło, że trochę popadało i miejscowość tonęła w błocie. W niektórych miejscach robiły się także ogromne kałuże.

- Ludzie mieli drobne gospodarstwa. Nasze liczyło kilka hektarów. Drogę natomiast mieliśmy jedynie gruntową. Muszę jednak powiedzieć, że nasza wieś pokryta w całości strzechą była bardzo ładna. I te strzechy można było u nas oglądać aż do czasów Gierka. Potem na dobre zniknęły – wspomina Wiesław Sędłak. - Nie było w pierwszych latach po wojnie elektryczności, więc uczyłem się przy lampie naftowej. My mieliśmy w gospodarstwie dwie krowy i kilka świń. Były też dwa konie. W latach 70. i 80. ubiegłego wieku hodowaliśmy także sto owiec.

Rodzinny dom pana Wiesława nie różnił się od innych. Był niewielki, drewniany, kryty strzechą.

Zimą robiło się na budynku specjalną zagatę, z liści lub np. ze słomy. Takie mieliśmy ocieplenie – opowiada Wiesław Sędłak. - Mieszkaliśmy wszyscy w jednej izbie: dziadek, babcia, ojciec, mama i my, czyli czworo dzieci. W jednej czwartej tego pomieszczenia mieszkała także siostra mojego ojca Janina… z pięciorgiem dzieci – wylicza Wiesław Sędłak. - A cały dom miał powierzchnię dziesięć na sześć lub siedem metrów kwadratowych. Inne domy wyglądały podobnie. Ciasno było. Wszyscy jednak żyli zgodnie, chociaż w biedzie. Sąsiedzkich konfliktów także nie było wiele. Jeśli już to o jakieś podorane miedze…

Wieś się jednak powoli zmieniała. W 1947 r. Jan Pszenniak po raz pierwszy został wybrany na sołtysa. Pełnił wówczas tę funkcję przez trzy lata. Potem miał inne zadanie…

- Przewodniczącym gminnej rady w Skierbieszowie został Tadeusz Drzewicki, mój kolega z innej wioski. Zaproponował mi, żebym został jego zastępcą. Zgodziłem się. Jednak po roku on został z tej funkcji zdjęty. I co? Przez dwa lata sam rządziłem gminą — wspomina Jan Pszenniak. - To był trudny czas. Region był biedny, zniszczony przez wojnę. Pamiętam np., że podatki, które udało się zebrać, sam odwoziłem do zamojskiego banku.

Dzwony na śmierć Stalina

W okolicznych lasach w pierwszych latach PRL-u nadal ukrywali się partyzanci. A w gminie nie brakowało też funkcjonariuszy i konfidentów Urzędu Bezpieczeństwa, którzy zaprowadzali nowy komunistyczny ład.

- Pamiętam, że do Zawody przyjechał na koniu Władysław Białosz, jeden z partyzantów. To był jeszcze 1945 rok. Odwiedził on swojego ojca, który wrócił z Niemiec. Ktoś jednak doniósł do UB. Partyzanta zabili, a konia zabrali. To były niebezpieczne czasy. Zresztą jeden z leśnych ostrzegał mnie, żebym nie zapisywał się do żadnej partii. I nigdy tego nie zrobiłem — wspominał pan Jan. — Przeszkadzało to różnym działaczom, wytykano mi to. Przyjeżdżał np. do mnie niejaki Terlecki, sekretarz powiatu zamojskiego, i dokuczał mi, że nadal „na białej kobyle jeżdżę”.

Mężczyzna był wiceprzewodniczącym gminnej rady przez trzy lata. W 1954 roku znowu wybrano go na sołtysa Lipiny Nowej (tę funkcję w sumie pełnił ponad 60 lat!).

- Kiedy umarł Stalin, kazano mi iść do księdza z Łazisk. Po co? Miałem kazać mu na tę okoliczność dzwonić. Taki mieli pomysł… Pojechałem tam na koniu, a za mną ruszył jeden z miejscowych ORMO-wców, który miał sprawdzić, czy polecenie wykonałem — wspominał ze śmiechem Jan Pszenniak. — Ksiądz się jednak nie upierał. Kościelne dzwony zadzwoniły. Tak (w 1953 r.) uczczono w gminie śmierć Stalina.

Czasy PRL-u dla Lipiny Nowej nie były jednak najgorsze. - W latach 60. ub. wieku sołtysi otrzymywali np. przydziały na sprzęt rolniczy, z których korzystała cała wieś. My dostaliśmy sadzarkę, glebogryzarkę do ziemniaków i siewnik — opowiadał Jan Pszenniak. — Pracy zresztą nie brakowało. Postawiliśmy też we wsi remizę i sklep. To był tzw. żeleźniak. I doszło do tragedii. Kiedyś zerwała się we wsi burza, która sklep przewróciła. Przygniótł on matkę z synem. Zginęli… Ale sklepowej, która była w środku, nic się nie stało.

We wsi postawiono potem inny, murowany sklep. Wyremontowano także budynek szkoły, naprawiono drogi.

Początki w szkolnej „kajutce”

Wiesław Sędłak szkołę podstawową ukończył w 1962 roku Potem dostał się do Technikum Przemysłu Drzewnego w Zwierzyńcu (uczył się tam do 1967 r .).

- To była ciekawa szkoła. Chodziliśmy tam obowiązkowo w mundurach, przypominających te, które nosili leśnicy. A uczniowie to byli tam wówczas sami chłopcy – wspomina Wiesław Sędłak. - Dyscyplina panowała jak w wojsku. W każdej klasie był np. wyznaczony komendant. Mieliśmy wspólne gimnastyki poranne, wieczorne apele, różne dyżury. biegi itd. Pamiętam, że przez całe pięć lat mieszkałem w zwierzynieckim internacie. Do domu jeździłem natomiast autobusami PKS. To nie było łatwe, bo była przeważnie taka ciasnota, że trudno było szpilkę wcisnąć.

W zwierzynieckim technikum Wiesław Sędłak zaczął interesować się fotografią. Od 1962 roku robił natomiast zdjęcia.

- W trzeciej klasie miałem takiego nauczyciela. Nazywał się Stanisław Kowal i pochodził ze Zwierzyńca. On prowadził świetne wykłady. I dzięki nim postanowiłem sobie, że zostaną nauczycielem. A dobrze się uczyłem, zwłaszcza z przedmiotów zawodowych – opowiada Wiesław Sędłak. - Robiłem też zdjęcia. Na początku różnych uroczystości szkolnych.

Pan Wiesław kupił aparat Smiena 6, a następnie Smiena 8 (to były jego jedyne aparaty fotograficzne). A potem zdjęcia „przelewał na papier”. Działo się to w niewielkim pomieszczeniu w zwierzynieckim technikum. Pan Wiesław nazywał go „kajutką”.

- Specjalnie dla mnie kupili w szkole różne kuwety, powiększalnik chyba o nazwie „Krokus” i potrzebny sprzęt - opowiada Wiesław Sędłak. - Stałem się w ten sposób fotografem szkolnym. Pstrykałem wszystkie uroczyści i imprezy. Zdjęcia były w tym czasie moją pasją. Robiłem wszystko, oprócz wywoływania klisz. To za mnie robiła taka pani fotograf, która prowadziła w tym czasie zakład fotograficzny przy ul. Kolejowej w Zwierzyńcu. Ona mi trochę też różne rzeczy podpowiadała, ale ogólnie byłem samoukiem.

To wszystko się przydawało.

- Dawałem np. takie zdjęcie nauczycielce od języka polskiego, którego bardzo nie lubiłem. Ona np. mówiła: „O. Wiesiu, jak ładnie wyszłam”. I wtedy... unikałem pały z tego przedmiotu – wspomina z uśmiechem Wiesław Sędłak. - Niektóre zdjęcia nawet sprzedawałem za parę groszy kolegom.

Młody fotograf wykonywał zdjęcia także podczas szkolnych wyjazdów i praktyk m.in. w Bieszczadach (w Rzepedzi i Cisnej). Część zrobił również w rodzinnej miejscowości. Dzisiaj są one bezcenne. Widać na nich dawne uroczystości, potańcówki, wesela w Lipinie Nowej, zabudowania kryte strzechą, miejscowych strażaków, jarmark św. Kiliana. Uwiecznił też m.in. okolicznych sąsiadów.

- Pamiętam, że na wesela nie byłem wynajmowany. Gdy się na jakieś wybierałem, brałem ze sobą aparat. Czasami jak ktoś prosił o fotografię, to mu wykonywałem – opowiada pan Wiesław. - Miałem ograniczoną ilość klatek na kliszy, więc musiałem się dobrze zastanowić przed zrobieniem zdjęcia. No i to był koszt. Dlatego nad każdym kadrem, ujęciem, musiałem się długo zastanawiać: czy np. trzymać aparat poziomo czy pionowo. Różnie wychodziło, czasami dobrze, bywało, że nie. To była jednak zupełnie inna filozofia, inne podejście, niż w fotografii cyfrowej.

Wiec

Pan Wiesław w 1967 roku dostał się na studia do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie (na Wydział Technologii Drewna).

- Dobrze pamiętam taką datę. 8 marca 1968 roku przyjeżdżam na uczelnię, na wykład z fizyki. Patrzę, a tam na drzwiach auli ktoś wywiesił ogłoszenie o treści „Dzisiaj odbędzie się więc protestacyjny przeciwko relegowaniu dwóch studentów Uniwersytetu Warszawskiego: Adama Michnika i Henryka Szlajfera” (protestowano także w związku ze zdjęciem przez władze komunistyczne słynnych „Dziadów” wystawianych w Teatrze Narodowym – przyp. red.). No to my wszyscy hura! Idziemy na Krakowskie Przedmieście za słynną bramę Uniwersytetu Warszawskiego, bo tam więc miał się odbyć – wspomina pan Wiesław. - Zobaczyliśmy tłum. Tysiące ludzi. Gdy przybyliśmy, więc właśnie się rozkręcał. Stałem w tym tłumie. W pewnym momencie ktoś z organizatorów krzyknął: „Studenci siad!”. Młodzi szybko się zorientowali i to zrobili. Pozostali mężczyźni w kapeluszach i w czarnych ubraniach.

Od razu studenci ich rozpoznali.

- To byli funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. I znów okrzyk: „Groszówki w nich!”. I każdy z nas wyciągał drobne pieniądze z kieszeni i w nich rzucaliśmy. A oni stali, jak gdyby nigdy nic. Do dziś to pamiętam – wspomina Wiesław Sędłak. - A potem wyszedł do nas senat uczelni, profesorowie. Znów ktoś krzyknął „Senat z nami!”, ale oni się chyba bali do nas podejść. Bo to było jeszcze za Władysława Gomułki, obawiano się represji. Co dalej? Pojawiła się milicja i w ruch poszły pały i gaz. Pamiętam, że to był specjalny oddział ZOMO z Golędzinowa. Ta dzicz w mundurach biła studentów, ale także innych – w tym starszych ludzi. Funkcjonariusze mieli pianę na ustach ze złości, a może z czegoś innego, bo chodziły słuchy, że czymś ich szprycowano... A kogo złapali, szedł do milicyjnej suki. Studentów od razu usuwali z uczelni.

Pan Wiesław uciekał w stronę przystanku na Krakowskim Przedmieściu. - Oni gonili za mną. Dopadłem do autobusu i dałem nura w drzwi. Kierowca się zorientował i natychmiast je zamknął. Odjechał. On mnie uratował – opowiada pan Wiesław. - Nie zapomnę tego do końca życia. Kilku chłopaków z mojej uczelni złapano i od razu trafili do aresztu. Wywożono ich do karnej jednostki w Hrubieszowie. Pamiętam, że właśnie tam.

Nigdy tego nie zapomnę

Ich los nie był godny pozazdroszczenia.

- Chłopaków z tej jednostki wcielali do karnego wojska, a potem wysyłali m.in, do tłumienia rozruchów w Gdańsku w 1970 r. - opowiada Wiesław Sędłak. - Kazali im strzelać do robotników. Skąd o tym wiem? Gdy byłem po trzecim roku SGGW odbywały się u nas egzaminy na studia, na pierwszy rok. Patrzę, a tam siedzi taki młody mężczyzna, ale z siwymi włosami. On mnie wtedy zapytał: „Wiesiek, nie poznajesz mnie, razem byliśmy na pierwszym roku?”. „Nie, a kto ty jesteś?” – odpowiedziałem. To był Kazik, mój kolega, którego milicja złapała na tym uniwersyteckim wiecu. Opowiedział mi co on i inni przeżyli. O tych represjach wobec studentów. Zapewniał też, że strzelał w Gdańsku z innymi, ale nie do ludzi. Tak mówił... Ja też mogłem się przecież w takiej sytuacji znaleźć.

Po wiecu na Uniwersytecie Warszawskim wybuchły studenckie protesty. - To wszystko działo się w tych samych dniach. Pamiętam, że protestowała również warszawska „Polibuda” (Politechnika) – wspomina Wiesław Sędłak. - My w SGGW siedzieliśmy zamknięci dwie doby. To był strajk okupacyjny. Pamiętam taki obrazek z tego czasu: marcowy poranek, rozwidnia się. Siedzimy na dachu budynku SGGW. I widzimy, że stają tramwaje, bo… ktoś podpalił mnóstwo gazet na torach. Wykupiono je z kiosków. I słychać było okrzyki: „Prasa kłamie!”. Tak krzyczeli studenci, tak się krzyczało. I co? Ludzie z tramwajów bili nam wtedy brawo! I śpiewano „Jeszcze Polska nie zginęła!”.

Pan Wiesław wspominał to ze łzami w oczach.

- To były jedne z najważniejszych chwil w moim życiu… I my ten hymn śpiewaliśmy, patriotyczna młodzież! Na tym gmachu było nas kilkadziesiąt osób, ale w środku, w budynku, zgromadziło się wielu innych studentów – wspomina.

W końcu budynek SGGW otoczyła milicja. - Oni mówili, że kto chce, może wyjść. Bo jak nie, to wkroczą siłą. Ja wtedy wyszedłem, jak większość z nas. Ten kto został, wylatywał ze studiów - wspomina pan Wiesław. - Tego wszystkiego nie da się zapomnieć. To był straszny czas. Zdjęć podczas protestów jednak nie robiłem.

Nowy sołtys we wsi

Po studiach Wiesław Sędłak uczył w Zasadniczej Szkole Zawodowej Stolarstwa w Radzyniu Podlaskim (przez dwa lata), a potem w Technikum Przemysłu Drzewnego w zamojskiej „budowlance” (dzisiaj to Zespół Szkół Ponadpodstawowych nr 4 w Zamościu). Pracował także (od 1981 do 1986 r.) w skierbieszowskiej Gminnej Spółdzielni. Był tam m.in. kierownikiem oraz pełnił funkcją wiceprezesa. Potem był zatrudniony przez dwa lata w WOPR w Sitnie (jako specjalista ds. doradztwa rolniczego).

W tym czasie pan Wiesław ożenił się z Ewą (mają dwóch synów: Jakuba i Macieja). Był także związany m.in. z NSZZ „Solidarność”. Następnie ponownie uczył w zamojskiej „Budowlance” (był nauczycielem przedmiotów zawodowych).

W 2004 roku przeszedł na emeryturę. Teraz pierwszą kadencję jest sołtysem w rodzinnej wsi.

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera

Wybrane dla Ciebie

Papież zaapelował do pojednania tam, gdzie toczą się wojny. Pozdrowił też uczniów

Papież zaapelował do pojednania tam, gdzie toczą się wojny. Pozdrowił też uczniów

W.Kosiniak-Kamysz: Zawsze młodzi ludzie głosują przeciwko obecnej władzy

ROZMOWA
W.Kosiniak-Kamysz: Zawsze młodzi ludzie głosują przeciwko obecnej władzy

Wróć na i.pl Portal i.pl