W polskiej historii nie było tradycji zabijania władców. Zamachy na królów i książąt, choć - jak za chwilę się przekonamy - zdarzały się, to jednak nie należały do politycznej codzienności. To, co było zwykłą praktyką we Francji, w Italii, na Rusi czy w imperium osmańskim, a zatem usuwanie niewygodnych władców za pomocą trucizny, sztyletu lub miecza, w Polsce jakoś się nie przyjęło. Nie znaczy to, że zabójstw czy prób zabójstw zupełnie nie było. Oto kilka przypadków, gdy zbrodnicza ręka podniosła się na majestat polskiego władcy.
Maleńki kubek…
4 maja 1194 r. w Krakowie uroczyście obchodzono święto patrona miasta św. Floriana. Cały dzień 56-letni książę Kazimierz II Sprawiedliwy spędził uczestnicząc w nabożeństwach i modlitwach. Nazajutrz zaś wyprawił ucztę dla swoich możnych, wojów, urzędników, duchownych i dworzan.
„Kiedy wszyscy się weselili - [książę] wychyliwszy maleńki kubek - na ziemię się osunął i ducha wyzionął. Nie wiadomo, czy zgasł tknięty chorobą czy trucizną” - napisał mistrz Wincenty zwany Kadłubkiem, być może naoczny świadek tej sceny. No właśnie - zmarł śmiercią naturalną, czy został otruty?
- Nagły zgon rzeczywiście mógł nasuwać myśl o truciźnie. Śmierć z przyczyn naturalnych może wydawać się dziwna, bo Kazimierz był znany z tego, że nie nadużywał alkoholu. Nie powinien więc cierpieć na zaburzenia krążenia prowadzące do zawału lub wylewu, najczęstszych wtedy przyczyn zgonów pięćdziesięciolatków - mówi historyk Jerzy Besala, autor książki „Zagadki kryminalne Rzeczypospolitej szlacheckiej”, w której opisał przypadki zamachów na polskich władców.

Kazimierz był w tym czasie księciem zwierzchnim Polski i władał Krakowem. Wiemy, że książęta piastowscy nie przebierali w środkach, by zdobyć dla siebie tron krakowski i tytuł księcia zwierzchniego. Nie wahali się przed porywaniem, więzieniem, torturowaniem, a nawet zabijaniem konkurentów - swoich krewnych przecież. Jak przypomina Jerzy Besala, głównym przeciwnikiem Kazimierza był uparty i gwałtowny Mieszko Stary. Po nim można było się spodziewać próby zamachu.
Ale to tylko domysły. Historyk zwraca jednak uwagę na inny możliwy trop. Oto w pochodzącym z XIV w. tzw. „Roczniku Traski” zapisano: „Książę Kazimierz, ojciec Leszka i Konrada, zmarł w Krakowie nagłą śmiercią, z powodu otrucia przez pewną kobietę”.
- Nie jest raczej możliwe, żeby autor tej zapiski wymyślił ją. Musiał się opierać na jakichś przekazach ustnych lub pisemnych - wyjaśnia Jerzy Besala.
Podejrzenie rzucone przez XIV-wiecznego kronikarza przeszło potem do innych kronik, m.in. do „Roczników” Jana Długosza. Przytoczmy jego nieco bardziej rozbudowany zapisek: „Jedni wyrażali przekonanie, że go powaliła choroba, inni że napój miłosny, który podobno podała mu pewna kobieta z Krakowa, żeby rozpalić jego uczucie i zmysły ku sobie. Ponieważ mimo upomnień ze strony biskupa krakowskiego Fulka nie wzdragał się przed występnym cudzołóstwem, naraził się na nagłą, niespodziewaną śmierć przez otrucie”.
Żona czy kochanka?
Pewne potwierdzenie tego tropu znajdujemy w kronice Kadłubka. Mistrz Wincenty zamieścił bowiem tuż po opisie śmierci Kazimierza wierszowany alegoryczny dialog Wesołości, Żalu, Wolności, Roztropności, Sprawiedliwości i Proporcji. Zawarł w nim zawoalowane aluzje, do jakichś spraw związanych z księciem, o których wprost napisać nie mógł.
Znajdujemy tam taki oto fragment: „Jad się mieści w tych pucharach / W tyglu śmierci. / Te pocałunki końcem końca stają się”. Połączył więc w nim truciznę i miłość. - Wygląda na to, że chciał aluzyjnie przekazać, że za otruciem stała kobieta - komentuje Jerzy Besala. - Tylko która? Zdradzona żona czy odsunięta kochanka? - zastanawia się.
Żoną Kazimierza była księżniczka morawska, Helena z dynastii Przemyślidów. Miała łatwy dostęp do księcia, a z trucizną nie było kłopotu, bo ówcześni świetnie orientowali się w naturalnych substancjach trujących. Jerzy Besala wymienia ok. szalej jadowity, pietrasznik plamisty, lulek czarny i wrotycz (choć dwa ostatnie raczej nie zostały użyte, bo inne byłyby objawy zgonu).
Na korzyść książęcej małżonki przemawia jednak to, że Kadłubek jako o jedynej kobiecie pisze o niej w swojej kronice życzliwie. Jako podejrzana zostawałaby więc ewentualna kochanka, o której nie wiemy prawie nic, prócz tego, że była z Krakowa. Uważna analiza wspomnianego dialogu z kroniki Wincentego pozwala sądzić, że być może autor chciał zganić księcia za rozwiązłość seksualną.
„Najprawdopodobniej któraś z tych pań [żona lub kochanka] zaprawiła kubek odpowiednim »zielem«. Relacja Długosza, mimo upływu blisko trzystu lat, zdaje się to potwierdzać” - czytamy w „Kryminalnych zagadkach Rzeczypospolitej…”.
Kara za zbrodnię
Żadnych wątpliwości nie ma natomiast co do śmierci króla Przemysła II - został brutalnie zamordowany przez przeciwników politycznych.

Pochodzący z wielkopolskiej linii Piastów Przemysł zaangażował się w akcję jednoczenia ziem polskich. Do rodzinnej Wielkopolski udało mu się przyłączyć jedynie Pomorze, ale w 1295 r. koronował się w Gnieźnie na króla Polski.
Zapusty 1296 r. król spędzał na ucztach i zabawach w Rogoźnie w Wielkopolsce. Zdrajcy z jego otoczenia poinformowali o tym wrogich Przemysłowi margrabiów brandenburskich: Ottona IV ze Strzałą i Ottona Drugiego. Margrabiowie, przebywajli akurat w leżącej tuż przy granicy wsi Brzezino. Wysłali oni do Rogoźna kilkudziesięcioosobowy oddział z zadaniem porwania króla.
Wysłani przez Ottonów napastnicy ominęli śpiące straże i rzucili się na Przemysła, ale ten zaczął się bronić. Gdy jednak otrzymał kilka ran, osunął się na ziemię.
Brandenburczycy wsadzili go wtedy na konia i ruszyli galopem na południowy wschód. Król jednak słabł z upływu krwi coraz bardziej i jasne stawało się, że nie uda się go dowieźć żywego do miejsca przeznaczenia.
Wtedy dowódca oddziału, niejaki rycerz Jakub, dobił króla ciosem sztyletu. Wedle lokalnej tradycji miało się to stać we wsi Sierniki, w miejscu zwanym Porąblice. Porzucone ciało martwego władcy odnalazła nadjeżdżająca pogoń.
- Dlaczego Ottonowie chcieli porwać Przemysła? Od dawna rywalizowali z nim o ziemie w Wielkopolsce i na Pomorzu. Opanowanie tej drugiej dzielnicy przez Piasta było ich dużą porażką. Zamierzali więc uprowadzić go i zmusić do zrzeczenia się Pomorza na ich korzyść. Tyle że akcja się nie powiodła - mówi Jerzy Besala.
Niewykluczone, że w spisek zaangażowana była żona Przemysła II, Małgorzata brandenburska. Wskazuje na to jej zachowanie po śmierci męża, gdy szybko i na zawsze opuściła Wielkopolskę, rezygnując nawet ze swojej wdowiej oprawy w postaci kasztelanii zbąszyńskiej.
Jerzy Besala dodaje też, że wcześniej Przemysł oskarżany był o zamordowanie swojej pierwszej żony Ludgardy, która zmarła niespodziewanie w wieku 22-24 lat w 1283 r. Powodem zabójstwa miała być jej domniemana bezpłodność, co burzyło dynastyczne plany władcy. Dlatego też wielkopolski lud w swojej nieomylnej intuicji uznał śmierć Przemysława za karę Bożą za tę zbrodnię sprzed lat.
Strzały na Wawelu
Wieczorem 5 maja 1523 r. król Zygmunt Stary odpoczywał w wawelskiej wieży Kurza Stopka, przyglądając się leżącemu w dole miastu. Blask świecy rysował w oknie jego zwalistą sylwetkę. W pewnym momencie rozległ się huk strzału, a ołowiana kula przebiła szybę i trafiła w sufit. Najwyraźniej na króla ktoś chciał dokonać zamachu…
Kto mógłby podnieść rękę na powszechnie lubianego i szanowanego władcę? - Król mimo przyjemnego charakteru miał poważnych przeciwników politycznych. Rosła bowiem opozycja szlachecka domagająca się szerszego dopuszczenia do władzy. Król zwykł bowiem rządzić przy pomocy wąskiej rady senatorów - tłumaczy Jerzy Besala.
Związani z królem możni kumulowali w swoich rękach liczne urzędy, z których czerpali przywileje i dochody, co drażniło średnią szlachtę. Inną przyczyną złości na króla było ustalenie wysokości podatku czopowego (od wartości przywożonych trunków) bez konsultacji z posłami. Jego podniesienie sprawiło, że herbowi kupujący wino z Węgier lub Włoch musieli płacić więcej.

Inny trop rozpatrywany przez historyka to zamach przeprowadzony z inicjatywy wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego Albrechta Hohenzollerna. Całkiem niedawno przegrał on wojnę z Rzeczpospolitą i mógł pałać chęcią zemsty. Wydaje się to jednak mało prawdopodobne, bo jak podkreśla autor, Albrecht był lojalny wobec Zygmunta, a poza tym król był jego wujem.
Szlachcic. Albo mieszczanin
W sprawie strzałów do króla przeprowadzono śledztwo. Ustalono, że padły one od strony kościoła św. Idziego przy ul. Grodzkiej. Zamachowiec mógł się z łatwością ukryć w mrocznych podcieniach kościółka.
- W linii prostej dzieliła go niezbyt duża odległość od Kurzej Stopki: 17-20 m. Licząc wysokość wieży na 18 m, linia, po której pobiegła kula, wynosiłaby ponad 25 m - mówi Jerzy Besala.
„Do strzału lub strzałów zapewne nie użyto samopału czy rusznicy, gdyż były one bardzo niecelne. Roty piechoty dawały ognia z nich salwami, co gwarantowało ich skuteczność jedynie na polu bitwy. Zapewne zamachowy użyli arkebuza z zamkiem lontowym albo, jeśli ktoś dysponował najnowszą zdobyczą techniki, z zamkiem kołowym. Arkebuz był długi na ok. metr, wiec łatwo można go było ukryć pod opończą czy ferezją. Osiągano z niego celny ogień nawet na odległość 100 m” - czytamy w „Zagadkach kryminalnych…”.
- Wydaje się, że zamachu dokonał jakiś szlachecki desperat, zdenerwowany polityką króla wobec szlachty i podniesieniem czopowego. Raczej nie zrobił tego mieszczanin, bo oni mieli zakaz noszenia broni. Choć i to jest możliwe, bo przecież istniały bractwa cechowe i kurkowe posługujące się bronią palną - zauważa Jerzy Besala. Po zamachu król Zygmunt panował jeszcze 25 lat.
Z czekanem na króla
W niedzielę 15 listopada 1620 r. król Zygmunt III Waza zmierzał z orszakiem na mszę do kolegiaty św. Jana w Warszawie. W pewnym momencie orszak zatrzymał się, bo syn króla, królewicz Władysław, zaczął czytać jakieś pismo przybite do wielkich drzwi katedry. Wtedy z tłumu przyglądającemu się przejściu wyskoczył jakiś człowiek i węgierskim czekanem uderzył króla w głowę. Potem ponowił cios, a ranny władca osunął się na ziemię.
W zamieszaniu zamachowiec wymknął się z kościelnego przedsionka i usiłował zniknąć, ale rozpoznał go pewien karmelita, który wskazał go gwardii królewskiej. Sprawcą okazał się 23-letni szlachcic z sandomierskiego o nazwisku Michał Piekarski. Był on, dodajmy, chory psychicznie.

Podobno w dzieciństwie upadł na głowę, co potem objawiło się w postaci prawdopodobnie schizofrenii paranoidalnej z elementami manii prześladowczej. - Któregoś razu Piekarski przebywał na Wawelu i w napadzie szału zabił królewskiego kucharza. Jako że miał ustosunkowanych krewnych nie poniósł kary, lecz został jedynie poddany pod kuratelę owych krewnych. Oznaczało to też „opiekę” nad jego majątkiem - mówi Jerzy Besala.
Piekarski nie był z tego zadowolony, ale swoją nienawiść skierował nie przeciw krewnym, ale przeciw królowi. Czuł się prześladowany przez „tyrana” i postanowił go zabić. Odtąd modlił się w tej intencji, jeździł za królem i szukał okazji. W listopadzie 1620 r. przyjechał na sejm do Warszawy i tam przed mszą zaatakował władcę. Na szczęście król odniósł jednak tylko niegroźne obrażenia.
Schwytanego zamachowca osądził sąd senatorsko-poselski. Mimo że król wybaczył mu i prosił o darowanie winy, Piekarskiego już niecałe dwa tygodnie po ataku skazano na karę śmierci połączoną z torturami.
Przypalano go ogniem, odcięto mu dłoń, którą podniósł na majestat, a następnie rozerwano końmi. Części ciała spalono, a prochy nabito w armatę i wystrzelono.
- Nazwisko Piekarskiego miało zostać wymazane na zawsze. Niestety nie udało się to, bo na torturach skazaniec wył i wykrzykiwał coś niezrozumiale. Wzięło się stąd powiedzenie „Plecie jak Piekarski na mękach”, które funkcjonuje do dziś - mówi Jerzy Besala.