Aleksandra Szwed: Tego, co przeżyję, nikt mi nie zabierze

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
fot. sylwia dabrowa / polska press
Aleksandrę Szwed wszyscy pamiętają jako Elizę z serailu „Rodzina zastępcza”. Dziś jest już dorosłą aktorką i właśnie zagrała w filmie „Raz jeszcze raz”. Nam opowiada o swej pasji do występów w telewizyjnych talent-shows.

W zeszłym roku oglądaliśmy panią w filmie „Fighter”, a teraz – „Raz jeszcze raz”. Co sprawiło, że polskie kino wreszcie wykorzystuje pani urodę i talent?
Szczerze powiedziawszy, nie wiem jak na to odpowiedzieć. Chyba należałoby zapytać twórców polskiego kina. (śmiech) Ale tak na poważnie: z mojej perspektywy to efekt wielu lat ciężkiej pracy, mojej i nie tylko. Również mojej menedżerki, Jeannette Przytulskiej, także moich najbliższych. I pewnie trochę łut szczęścia.

Zarówno „Fighter”, jak i „Raz jeszcze raz” to typowo męskie kino. Pani wydaje się jednak świetnie odnajdywać w takiej konwencji. Z czego to wynika?
Nie powiedziałabym o „Raz jeszcze raz”, że to typowo „męskie” kino. Owszem, głównymi bohaterami tej historii są mężczyźni, ale przekaz każdej z ich historii jest bardzo uniwersalny. Po premierze rozmawiałam z kilkoma paniami – były naprawdę zachwycone. To komedia sensacyjna, jednak Paweł Czarzasty i Krzysztof Zbieranek, odpowiedzialni za reżyserię, bardzo starali się uchwycić coś więcej niż tylko humorystyczne dialogi i trzymający w napięciu wątek kryminalny. Uważam, że im się to udało i bardzo się cieszę, że mogłam być tego częścią. Jeden z nich powiedział na premierze, że „Raz jeszcze raz” to „film z duszą” – i sama lepiej bym tego nie ujęła.

Pani bohaterka z „Raz jeszcze raz” początkowo wydaje się być kimś innym niż się później okazuje. To stanowiło dla pani trudność przy pokazaniu tej postaci?
Nie nazwałabym tego „trudnością”, raczej bardzo ciekawym wyzwaniem, które dało mi naprawdę dużo radości. Byłam tym suspensem zachwycona już czytając scenariusz. Nie zdradzę nic więcej - i tak już chyba powiedzieliśmy widzom zbyt wiele.

Czy w budowaniu swej roli polegała pani całkowicie na wskazówkach reżysera i scenariuszu, czy też próbowała coś wnieść do niej od siebie?
Zawsze staram się wnieść coś od siebie. Tak naprawdę na tym, między innymi, polega moja praca. Scenariusz to baza, swoiste ramy, w których się poruszamy. Uwagi reżyserskie są niezwykle cenne, bo wskazują właściwy kierunek. W końcu to właśnie reżyser odpowiada za to, by film był spójną całością. Jednak konkretnego bohatera w zasadzie najlepiej zna aktor, który się w niego wciela. Dzięki temu może „uzupełnić luki”. To właśnie aktor ma za zadanie stworzyć przekonującą kreacje, a do tego potrzebny jest spójny portret psychologiczny postaci i odpowiedni dobór środków wyrazu. Reżyser i scenariusz mogą w tym bardzo pomóc, jednak nie zrobią tego za mnie.

„Raz jeszcze raz” przywołuje nostalgiczne wspomnienie lat 90. Jak pani wspomina swoje dzieciństwo, które przypadło właśnie na tamtą dekadę?
Wspaniale! Wspominam tamten okres w moim życiu z ogromną nostalgią. Dzieciaki w dzisiejszych czasach nie bawią się już tak, jak my się wtedy bawiliśmy. Nie było internetu, smartfonów, Instagrama, Facebooka i nikt nie miał pojęcia co to jest selfie. W zasadzie nie mieliśmy jeszcze w ogóle komputerów. Było za to podwórko, był trzepak, były kapsle, był domek na drzewie. Moje dzieciństwo może nie wyglądało zupełnie normalnie, bo już pracowałam jako aktorka, ale było szczęśliwe. Z perspektywy dzisiejszych czasów chyba nawet bardzo.

Już jako mała dziewczynka uczęszczała Pani na zajęcia teatralne do Emilii Krakowskiej. Sama pani zainteresowała się aktorstwem czy to rodzice skierowali panią w tę stronę?
Od dziecka kochałam scenę. Na niej czułam się wolna. Tam wolno było wszystko, można było być kimś zupełnie innym. To mnie fascynowało. Jedynym ograniczeniem była nasza własna wyobraźnia. To była fantastyczna zabawa, która z biegiem lat przeobraziła się w pasję i szczęśliwie również w pracę. Zajęcia z panią Emilią miały w tym swój duży udział. Pamiętam, że miała w sali taką wielką drewnianą szafę, a w niej dziesiątki teatralnych kostiumów. Pamiętam, że zawsze chciałam brać z niej tiule. (śmiech) Pozwalała nam się przebierać w co tylko chcieliśmy a potem tańczyliśmy, śmialiśmy się, odgrywaliśmy scenki. Bezczelnie pakowałam się jej na kolana, a ona na to pozwalała, choć wiedziała, że nie powinna. Finalnie musiała bowiem potem brać na kolana wszystkie dzieci na zajęciach po kolei. Spotkałyśmy się jakiś czas później na premierze „Aidy”. Było mi przemiło móc z nią porozmawiać po tylu latach.

Cała Polska poznała i pokochała panią, jako Elizę w serialu „Rodzina zastępcza”. Traktowała pani wtedy występy w serialu jako zabawę czy jak prawdziwą pracę aktorską?
Na początku była to zabawa, ale z biegiem lat moja świadomość wzrastała. Miałam okazję pracować z – i nie boję się tego powiedzieć – absolutnie najlepszymi aktorami w Polsce. To byli moi idole! Chciałam więc brać z nich przykład. Zmiana nastawienia nie była wynikiem „znużenia” zabawą w aktorstwo, ale moją świadomą decyzją. Bawisz się, kiedy chcesz, a praca to obowiązek i dyscyplina. Możliwość obcowania z tymi wszystkimi wspaniałymi aktorami i obserwowania ich w pracy, uświadomiła mi, że właśnie obowiązek i dyscyplina to elementy niezbędne, by móc być profesjonalnym aktorem. A ja to właśnie chciałam robić.

Dzięki serialowi szybko stała się Pani powszechnie rozpoznawalną i popularną osobą. Jak sobie Pani z tym radziła jako dziecko?
Początkowo szczerze mówiąc bardzo słabo. Nikt mnie nie przygotował na to, co będzie cię działo. Na skalę tego zjawiska. Byłam w jakimś stopniu przyzwyczajona do ludzkich spojrzeń od urodzenia ze względu na moją ciemną karnację, ale gdy stały się one natarczywe i ludzie z dnia na dzień zaczęli pokazywać mnie sobie palcami i robić mi zdjęcia – to był szok. Były chwile, że reagowałam wręcz histerycznie. Po prostu nie wiedziałam co się dzieje. Bardzo szybko moja mama zorientowała się, że coś jest nie tak. Wytłumaczyła mi wszystko, pamiętam, że powiedziała, iż niestety „to jest część mojej pracy”. Wtedy zaskoczyło. Zrozumiałam, że jeśli chcę grać, to są właśnie tego nieuniknione konsekwencje.

Grała pani w „Rodzinie zastępczej” aż 11 lat, zamieniając się z dziecka w nastolatkę. Trudno było dojrzewać na oczach milionów telewidzów?
Tak naprawdę nie wiem - bo znam tylko to, czego doświadczyłam. Nie mam porównania. Wydaje mi się, że proces dojrzewania jest po prostu bardzo trudny, bez względu na okoliczności. Ale chyba dorastałam w „prostszych” czasach. Nie było wtedy social mediów. Nikt nie mógł przeglądać mojego życia, kiedy chciał i publicznie poddawać go ocenie na forum internetu, tak, jak robi się obecnie z młodymi ludźmi - nie tylko aktorami i celebrytami. Czyli miałam wtedy trochę lepiej niż oni dzisiaj.

Show-biznes rządzi się twardymi regułami. Udział w serialu przygotował panią do „dorosłej” kariery?
Na pewno w dużym stopniu mnie ukształtował i bez wątpienia dał dobry start. Przygotował? Moim zdaniem do tego nie da się przygotować. To zawsze jest czymś, czego się nie spodziewamy.

Sprawia pani wrażenie nie tylko pięknej, ale i pewnej siebie kobiety. Jak reagują na Panią mężczyźni?
(śmiech) Z moich obserwacji wynika, że w kontakcie bezpośrednim, bo chyba o takim mówimy, jeśli traktuje się ludzi z uśmiechem i szacunkiem, to zwykle odpłacają ci tym samym, bez względu na płeć. Staram się zawsze o tym pamiętać. I rzeczywistość potwierdza tę tezę.

Po zakończeniu serialu od razu upomniała się o panią telewizja. Wystąpiła pani w kilku popularnych talent-shows. Co pani najbardziej lubi w tego typu programach?
Przede wszystkim to, jak wiele można się nauczyć w zadziwiająco krótkim czasie, jak bardzo można otworzyć swoją głowę na nowe możliwości, jak wielu inspirujących i utalentowanych ludzi można spotkać w jednym miejscu. Ale też poznać siebie z zupełnie innej strony.

Sporą niespodzianką było to, że wygrała pani „Gwiazdy tańczą na lodzie”. Jak to się stało, że tak dobrze odnalazła się pani na lodowej tafli?
Trafiłam na fantastycznego partnera. Sławek Borowiecki w ogromnym stopniu zmienił moje życie - i nie mam tu na myśli wygranej w finale programu „Gwiazdy tańczą na lodzie”. Prywatnie to niezwykle ciepły i roześmiany człowiek, ale jako trener rządził mną wręcz żelazną ręką. Nie miał litości – nigdy nie przyjmował argumentu, że „nie umiem”, konsekwentnie wymagał dyscypliny, skupienia i absolutnego poświęcenia temu, co się robi. Nauczył mnie prawdziwego szacunku do rzetelnej pracy. Cudzej i własnej. Każdego dnia udowadniał mi, że mylę się mówiąc „nie potrafię” lub „nie mogę”. To była jedna z największych i najbardziej bezcennych lekcji, z których korzystam do dziś.

Widzom chyba najbardziej spodobała się pani w „Twoja twarz brzmi znajomo”, bo program ten odsłonił w pełni pani wokalne talenty. Pani też była w tym show w swoim żywiole?
W tym programie ogromnie dużo się nauczyłam - ale przede wszystkim przestałam się bać śpiewać. Dzięki pracy z Agnieszką Hekiert zrobiłam potężne postępy techniczne, w rezultacie czego śpiewanie przestało być dla mnie męczące, nie musiałam się już „siłować”. Mam, jak na kobietę, bardzo niski i chrypiący głos. W wysokich rejestrach nie brzmi to dobrze. Miałam z tego powodu zawsze wielki kompleks. W tym programie przekonałam się, że mimo to, mój głos nadal jest niezwykle wszechstronnym instrumentem, o ile wiesz jak się z nim obchodzić. Chyba do końca życia zapamiętam pierwszy koncert po programie - nigdy wcześniej tak dobrze się nie bawiłam i po raz pierwszy wyszłam na scenę nie z lękiem, ale z czystą ekscytacją.

Które z wcieleń z tego programu było dla pani największym wyzwaniem?
Każde z nich było zupełnie inne i w innej przestrzeni sprawiało trudności. Jedne były trudne wokalnie, inne z kolei - ruchowo. Kreowanie bohaterów, w których się wcielamy w tym programie, składa się z tak wielu różnych elementów, że trudno jednoznacznie stwierdzić, która z postaci była najtrudniejsza.

W tym roku zaczęła pani występy w „Star Voice". Gwiazdy mają głos”, ale pandemia przerwała program. Szkoda pani, że nie wróci już na antenę?
Oczywiście, że tak. Swój udział w tym programie dedykowałam fundacji „Dom w Łodzi”. I bardzo żałuję, że nie udało się wygrać choćby jednego odcinka – ponieważ te pieniądze bardzo by im się przydały. W programie poznałam naprawdę fajnych ludzi. Miałam jednak też okazję popracować ze starymi dobrymi znajomymi – i mam wrażenie, że stworzyliśmy fajną, zgraną i wspierającą się grupę. Szkoda, że nie będziemy mogli przeżyć tej przygody do końca.

W 2009 roku omal nie została pani z Marco Bocchino reprezentantką Polski na Eurowizję. Nabrała pani wtedy większego apetytu na profesjonalne śpiewanie?
Byłam bardzo zaskoczona tak pozytywnym wynikiem preselekcji do Eurowizji – przegraliśmy właściwie tylko o jeden punkt. Chyba nie do końca przyjmowałam do wiadomości to, że idzie nam tak dobrze. Był taki moment, że byłam na serio przerażona, bo w dniu właściwego konkursu miałam termin... matury z historii sztuki. Szczerze mówiąc nigdy nie przypuszczałam, że zejdziemy tak wysoko. Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale gdy padł ostateczny werdykt, część mnie odetchnęła z ulgą. (śmiech) Dziś wiem, że zwyczajnie nie byłam na to gotowa.

Obecnie mocno stawia pani na muzykę – nagrywa i koncertuje z zespołem The CzadMakers. Skąd pomysł na taki projekt?
Na mojej muzycznej drodze tak naprawdę od samego początku towarzyszy mi Marcin Przytulski – to on „wymyślił”, że będę śpiewać, kiedy poznaliśmy się ponad dekadę temu. Przez lata patrzyłam na to z przymrużeniem oka, nawet traktowałam jako jego pewnego rodzaju artystyczną fanaberię, którą spełniałam bez większego przekonania. Ale on się nie poddawał. Uczył mnie, pokazywał muzyczny świat, nieznanych mi wcześniej artystów, odsłaniał nowoczesne brzmienia. Poświęcił wiele czasu i wiele pracy, a mimo to z cierpliwością ponad 5 lat czekał na moment, aż sama dojrzeję do tego, by przyjść do niego powiedzieć: „Tak, chcę śpiewać”. No i wreszcie tak się stało – a efektem tego właśnie moje występy z The CzadMakers.

Chyba najwyższy czas, aby nagrała pani własną płytę. Ma już pani na nią pomysł?
Nie mam - i nigdy nie miałam na to ciśnienia. Jeśli przyjdzie taki moment, że się na to zdecyduję, to stanie się to naturalnie. Chcę żeby to było zrobione od serducha, ale też rzetelnie. Robię wiele różnych rzeczy, a proces twórczy, jakim jest nagranie płyty wymaga czasu, którego mi niestety ciągle brakuje.

Niedawno obchodziła pani 25-lecie kariery artystycznej. Nie czuje już pani dzisiaj tremy wychodząc na scenę, czy na filmowy plan?
Oczywiście, że czuję! Każdego dnia od tych 25 lat. Trema może być paraliżująca, ale też niezwykle motywująca. Jest przede wszystkim znakiem, że ci zależy, ze to, co robisz, jest dla ciebie ważne. Dzień, w którym to uczucie zniknie, będzie najprawdopodobniej ostatnim dniem mojej aktorskiej kariery.

Gra pani w filmach i serialach, koncertuje i nagrywa, projektuje modę i udziela się charytatywnie. Skąd bierze Pani do tego wszystkiego energię?
Taki mój urok. (śmiech) Z natury jestem dość energicznym człowiekiem, od dziecka zawsze i wszędzie mnie było pełno. No i nie umiem się nudzić - zawsze znajdę sobie jakieś zajęcie, po prostu muszę ciągle coś robić. Tego, co przeżyję, nikt mi nie zabierze, więc stale staram się doświadczać nowych rzeczy i wychodzić poza własną strefę komfortu. Nie chcę spocząć na laurach – bo to bardzo niebezpieczne. Wtedy człowiek rozleniwia się, gnuśnieje, a finalnie faktycznie „zaczyna się cofać”.

Jak tak bogata aktywność zawodowa ma wpływ na Pani życie prywatne?
Moi najbliżsi kibicują mi i bardzo mnie wspierają, są ze mną na dobre i na złe. Wiem, że zawsze mogę na nich liczyć. Życie z osobą uprawiającą mój zawód jest bardzo trudne – dużo trudniejsze niż się wydaje. Zdaję sobie z tego sprawę. Tym bardziej doceniam to, co dla mnie robią. To, że są.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiał oryginalny: Aleksandra Szwed: Tego, co przeżyję, nikt mi nie zabierze - Plus Gazeta Krakowska

Wróć na i.pl Portal i.pl