Biedni i bosi bohaterowie. Wojna z bolszewikami stała się założycielską opowieścią II RP

Pawel Stachnik
Pawel Stachnik
Oddział polskiej kawalerii podczas Bitwy Warszawskiej
Oddział polskiej kawalerii podczas Bitwy Warszawskiej archiwum
SIERPIEŃ 1920. Wojsko Polskie broni się przed nacierającymi bolszewikami. Naród dokonuje bezprecedensowej mobilizacji. Stworzona pospiesznie „biedna i bosa” armia odpiera przeciwnika.

Jednym z najważniejszych zadań, jakie w końcu 1918 r. stanęły przed władzami odradzającej się Rzeczypospolitej było stworzenie armii. Świeżo powstała Polska od razu została rzucona na głęboką wodę. Już 1 listopada w Galicji Wschodniej wybuchła wojna z Ukraińcami, potem doszły konflikty z Niemcami, Czechami i Litwinami, a wreszcie z bolszewikami. Płomień wojny gorzał na każdej granicy młodego kraju. Nic więc dziwnego, że budowa sił zbrojnych stała się być albo nie być dla Rzeczypospolitej.

Tymczasem zasoby wojskowe były więcej niż skromne. Jedyną gotową do użycia formacją była tzw. Polska Siła Zbrojna, czyli oddziały formowane od 1916 r. przez Niemców na terenie okupowanej przez nich Kongresówki jako zalążek przyszłej armii Królestwa Polskiego. W listopadzie 1918 r. PSZ liczyła około 10 tys. żołnierzy. Prócz nich byli jeszcze dawni legioniści, członkowie polskich korpusów w Rosji, Polacy z armii zaborczych oraz członkowie POW. Ich wszystkich należało dopiero wciągnąć do szeregów, umundurować i uzbroić.

Władzą naczelną tworzonego Wojska Polskiego był powołany jeszcze w październiku 1918 r. Sztab Generalny z gen. Tadeuszem Rozwadowskim na czele. 11 listopada zwierzchnictwo nad wojskiem przejął przybyły z Magdeburga Józef Piłsudski, uznany powszechnie za jedynego kandydata na stanowisko naczelnego wodza. Od razu też przystąpiono do tworzenia Ministerstwa Spraw Wojskowych, budowy wojskowej administracji terytorialnej i formowania nowych jednostek - tak bardzo potrzebnych zwłaszcza na froncie wschodniogalicyjskim, gdzie przewaga Ukraińców była więcej niż znacząca.

Niechęć do wojska

Co ciekawe, mimo ogromnych potrzeb władze nie zdecydowały się na ogłoszenie powszechnego poboru, a tworzenie armii oparto na zaciągu ochotniczym. Eksperyment się sprawdził - do szeregów zaczęli garnąć się peowiacy, legioniści, zawodowi oficerowie i podoficerowie z dawnych armii zaborczych, a także uczniowie, studenci i młodzież rzemieślnicza. W połowie stycznia 1919 r. Wojsko Polskie liczyło już około 100 tys. żołnierzy. Nie bez znaczenia był też fakt, że jednostki ochotnicze wyróżniały się ideowością, walecznością i wysokim morale.

Zapotrzebowanie na żołnierza było jednak tak duże, że w marcu 1919 r. Sejm Ustawodawczy podjął decyzję o poborze sześciu roczników z lat 1896-1901. Miało to pozwolić na sformowanie 12 dywizji piechoty, sześciu brygad kawalerii i rozmaitych jednostek pomocniczych. W sumie armia miała liczyć około 500 tys. żołnierzy. Jak się jednak okazało, decyzja o poborze nie została przyjęta ze zrozumieniem przez społeczeństwo.

Polacy byli zmęczeni czteroletnią Wielką Wojną, którą spora ich część spędziła w szeregach armii zaborczych. Powrót do okopów - nawet pod narodowym sztandarem - nie wydawał się atrakcyjną propozycją. Mjr Mieczysław Lepecki, w 1919 r. podoficer na froncie litewsko-białoruskim, opisał w swoich wspomnieniach ideowe zaangażowanie i chęć walki ochotników z jesieni 1918 r., zestawiając je z zupełnie innym - pełnym apatii i niechęci - podejściem poborowych wcielonych kilka miesięcy później.

Szczególnie źle zareagowali chłopi. Po wsiach krążyły opowieści, że panowie będą zabierać do swojego wojska i pędzić na wojnę. Poborowi nie stawiali się więc w komisjach i kryli w domach lub lasach, w czym zresztą mieli pełne poparcie swoich środowisk. W chełmskim okręgu wojskowym na 2,9 tys. powołanych zgłosiło się zaledwie 1,1 tys., w łódzkim na 4 tys. stawiło się 1,7 tys. Ci zaś, których wcielono, nie przykładali się do służby. „Kto chce wojny, niech się bije. Ale chłop jest od tego, żeby grunt obsjewał” - zanotowano wypowiedź jednego z chłopskich poborowych. Niechęć do służby przejawiała się w licznych dezercjach. W niektórych oddziałach przekraczały one 20 proc. Stanów, a tzw. polski urlop - czyli właśnie dezercja - stale nękał oddziały frontowe.

Stan sił zbrojnych poprawiło przybycie do kraju w kwietniu 1919 r. licznej i dobrze wyekwipowanej Armii Polskiej z Francji dowodzonej przez gen. Józefa Hallera. Liczyła ona prawie 70 tys. żołnierzy i szybko została użyta na frontach. Z kolei w lipcu 1919 r. w skład polskiego wojska włączono ochotniczą Armię Wielkopolską - też dobrze wyposażoną i umundurowaną, liczącą około 70 tys. ludzi, dowodzoną przez gen. Józefa Dowbora Muśnickiego.

Karabiny z Japonii

Osobnym problemem odrodzonego Wojska Polskiego była kadra. Tworzyli ją oficerowie pochodzący z kilku jakże odmiennych środowisk - trzech armii zaborczych, Legionów i Polskiej Siły Zbrojnej. Różniło ich wszystko: wyszkolenie, wojskowe tradycje, wojenne doświadczenia, system wartości, a nawet stopień znajomości języka polskiego (byli tacy, którzy słabo nim władali). Przyjęto założenie, że w armii narodowej stopią się w jednolity korpus oficerski przepełniony chęcią służby dla ojczyzny. Tak się też stało, choć droga do tego była długa i wyboista.

Trudno się dziwić, wszak oficerowie z armii zaborczych jeszcze niedawno walczyli przeciw sobie na frontach I wojny i nadal odczuwali do siebie niechęć, używali odmiennych pojęć i terminologii (wspomnienia pełne są opisów zabawnych nieporozumień językowych), mieli odmienne podejścia taktyczne i operacyjne. Niektórzy przez lata służby w obcym wojsku odeszli od polskości, a służbę w WP podjęli niejako z konieczności, gdy ich dotychczasowe armie przestały istnieć. Z kolei legioniści uważali się za element patriotyczny i ideowy, o niebo lepszy od austriackich „ekscelencji” i rosyjskich „wieliczestw”. Skądinąd im samym zwykle brakowało solidnego wykształcenia wojskowego, co zresztą nadrabiali brawurą i talentem (przynajmniej niektórzy).

Symboliczną próbą zniwelowania różnic było zorganizowane 19 października 1920 r. w Krakowie Święto Zjednoczenia Armii Polskiej. Przed trzema dowódcami: Piłsudskim, Hallerem i Dowborem Muśnickim przedefilowały wtedy oddziały o różnych rodowodach: legionowym, francuskim i wielkopolskim. Wydaje się jednak, że do integracji korpusu oficerskiego przyczyniły się głównie zwycięskie wojny stoczone przez młodą armię, a potem naturalnie następująca wymiana kadry na młodszą.

Różnorodne jak kadra było uzbrojenie i umundurowanie. Korzystano z mundurów niemieckich, austriackich, rosyjskich, francuskich, angielskich i amerykańskich. Podobnie było z bronią: na wyposażeniu znajdowały się niemieckie karabiny Mauser, austriackie Mannlichery, rosyjskie Mosiny, francuskie Berthiery i Lebele, angielskie Lee-Enfieldy, a nawet japońskie Arisaki i amerykańskie Winchestery. Nie lepiej było z artylerią, samolotami, pojazdami. „Szable i lance mieliśmy francuskie, siodła austriackie. Umundurowanie było wtedy bardzo niejednolite. Bluzy i spodnie z angielskiego i amerykańskiego demobilu, krótkie austriackie buty, (…) w zimie fasowano austriackie kawaleryjskie kożuszki, (…) na głowie furażerki, przeważnie angielskie” - wspominał ułan ochotnik Jan Fudakowski.

Zwycięstwa i odwroty

Tak różnorodna i tworzona naprędce armia potrafiła jednak odnosić sukcesy. W 1919 pobiła Ukraińców i odzyskała Galicję Wschodnią, w powstaniu opanowała też całą Wielkopolskę. Na północnym wschodzie weszła w bojowy kontakt z Armią Czerwoną i w przeprowadzonej ofensywie odepchnęła ją głęboko na wschód docierając do Berezyny i stając prawie na granicach sprzed I rozbioru. Z kolei wiosną 1920 r. zwycięska polska ofensywa zajęła szmat Ukrainy i dotarła do Kijowa.

Potem było gorzej. Bolszewicki atak prowadzony najpierw na Białorusi, a potem na Ukrainie przerwał front i zmusił polskie oddziały do wycofania się. Rozpoczął się dramatyczny odwrót, w nieustannych walkach z nacierającymi bolszewikami, w letnim upale, w ciągłych próbach zatrzymania atakujących i znów odmarszu na kolejną rubież. Szczególnie trudny charakter miał on na południu, gdzie front przerwała 1. Armia Konna Siemiona Budionnego. Jej oddziały szerzyły terror za polskimi liniami, napadając znienacka na większe i mniejsze oddziały, wywołując panikę i popłoch.

„Wszyscy już uspokojeni i bezpieczni, nawet kuchnie polowe poszczególnych oddziałów zatrzymują się, aby gotować strawę, gdy wtem wpada od tyłu kolumny taborowej jakiś wariat i galopując, krzyczy: »Prędzej! Uciekajcie. Kozacy z tyłu!«. Staraliśmy się go zatrzymać, ale nie dało się, pędzi dalej. Na ten alarm zaczyna się panika. Wozy zjeżdżają z kolein i już nie w cztery, nie w sześć, a w osiem rzędów pędzą na złamanie karku przed siebie - po polach po zbożach…” - opisywał taki przypadek sierżant Jerzy Konrad Maciejewski z 19 Pułku Piechoty.

W ciągłych walkach odwrotowych i próbach powstrzymania przeciwnika polskie oddziały dotarły do linii Wisły. Wydawało się, że losy Polski są już zdecydowane. Bolszewicy szykowali się do szturmu Warszawy, Lwowa, Płocka. W obliczu śmiertelnego zagrożenia naród dokonał jednak niezwykłej wręcz mobilizacji. Wygaszono ostre spory partyjne i stworzono Rząd Obrony Narodowej. Wezwano obywateli do wstępowania do armii. Tym razem odzew był znaczny: do szeregów ruszyli młodzi i starsi, uczniowie, studenci, inteligenci, robotnicy, rzemieślnicy, ziemianie, niektórzy chłopi. Latem 1920 r. liczebność armii sięgnęła około miliona żołnierzy. Drugi raz na podobny wysiłek Rzeczpospolita zdobędzie się we wrześniu 1939 r.

Bosi i głodni

„Drugi [szwadron] składał się wyłącznie z ochotników, przeważnie ziemian z Kujaw, Lipnowskiego i Płockiego, dworskich oficjalistów i służby, którzy przybyli do Tarnowa na własnych koniach i (…) prawie bez przeszkolenia zostali wcieleni do pułku. Wśród nich ludzie różnego wieku, od młodzieńców do pięćdziesięcioletnich starszych panów. Szli służyć ojczyźnie krwią i żołnierskim trudem, stanowili dobry, ideowy, pełen fantazji materiał żołnierski” - wspominał ułan Jan Fudakowski z 1. Pułku Ułanów Krechowieckich.

Ochotnicy rzeczywiście byli ideowymi żołnierzami. Wiedzieli, że chwila jest poważna i Polska potrzebuje ofiary. Oni nie dezerterowali i nie migali się od służby. Nie zawsze starczało im wojskowych umiejętności, bo formowane z nich rezerwowe pułki były gorzej uzbrojone i wyćwiczone, ale nie brakowało im ducha. Wszyscy cytowani tu pamiętnikarze - Jan Fudakowski, Stefan Szyłkiewicz i Jerzy Konrad Maciejewski - byli młodymi inteligentami, którzy do wojska poszli ochotniczo (już w 1918 r.). Wszyscy zostali odznaczeni orderami Virtuti Militari lub Krzyżami Walecznych.

Czytając wspomnienia szeregowych żołnierzy i podoficerów z wojny 1920 r. możemy dowiedzieć się, jak ciężka była ich służba. Nieustanne ataki i odwroty powodowały straszliwe zmęczenie. Zdarzało się, że żołnierze popadali w trans w marszu, a na postoju walili się na ziemię i zasypiali. Zaopatrzenie nie działało, więc zwykle cierpieli głód i sami musieli organizować jedzenie, przeważnie drogą rekwizycji u ludności (czyli po prostu grabieży, jak bez ogródek pisze Maciejewski). Czasem udało się zdobyć kurę lub gęś, a czasem tylko ziemniaki. Bywało też tak, że żywiono się jabłkami, śliwkami czy suchym chlebem. Głód był uczuciem nieustannie towarzyszącym żołnierzom.

W długich walkach zużywały się mundury, buty i ekwipunek. Żołnierze bywali bosi i oberwani, bielizny nie zmieniali całymi tygodniami. Spali na klepisku w chacie, stodole, a częściej na gołej ziemi, w rowie, pod taborowym wozem, przy koniu. Nie zawsze też byli właściwie traktowani przez przełożonych. Inny wolontariusz z 1920 r., student prawa Uniwersytetu Warszawskiego Kazimierz Sokołowski, wspominał jak oficerowie i podoficerowie 206. Pułku Ułanów, do którego trafił, z pogardą i lekceważeniem odnosili się do inteligentów-ochotników - wprawdzie ideowych, ale nie zawsze radzących sobie w trudnej służbie.

Ale to właśnie dzięki poświęceniu takich ochotników i tysięcy innych żołnierzy bolszewicka armia została odepchnięta spod Warszawy, Radzymina, Lwowa i Płocka, a świeża polska niepodległość została obroniona. Zwycięska wojna 1920 r. stała się (na równi z epopeją Legionów) mitem założycielskim II RP. Odtąd odwoływano się do niej we wszystkich sferach życia publicznego: polityce, edukacji, wojskowości, publicystyce, kulturze itd., itd. Wychowywano na niej kolejne pokolenia dzieci, młodzieży, żołnierzy, budowano mit Polski potężnej i silnej.

Do kolejnej mitologizacji wojny 1920 r. doszło po 1989 r. Gdy już można było o niej bez przeszkód mówić i pisać, zbudowano opowieść o wspaniałym zwycięstwie w jednej z decydujących bitew świata, niezwykłym zjednoczeniu narodu i wspaniałym wodzu, który nieomylnie prowadzi naród do zwycięstwa. Pominięto rzeczy mniej chwalebne, wstydliwe, mało reprezentacyjne. Taki jest jednak mechanizm mitologizacji, a przecież bez narodowych mitów społeczeństwa żyć nie mogą…

od 12 lat
Wideo

Gazeta Lubuska. Winiarze liczą straty po przymrozkach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Biedni i bosi bohaterowie. Wojna z bolszewikami stała się założycielską opowieścią II RP - Plus Dziennik Polski

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl