Ile razy widział pan film „Kevin sam w domu”?
Przyznam szczerze, że raz. Lata temu przy okazji premiery tego filmu.
Czyli można odnieść wrażenie, że w Polsce jest pan w mniejszości. Z perspektywy filmoznawcy - co ten film ma w sobie, że co roku do niego wracamy?
Niewątpliwie jest to komedia, która zdobyła popularność, trafiła pod strzechy i nadal bawi część widowni. Na podobnej zasadzie, jak wielu bawi wciąż „Miś” czy „Sami swoi”. Nie wiem, czy decydują tutaj walory filmu jako takiego. Sądzę, że z produkcjami świątecznymi jest jak ze świętami w ogóle. Powołując się na myśl z „Rejsu”: najbardziej lubimy te piosenki, które dobrze znamy.Ważna jest dla nas regularność i przewidywalność. Tak jak wiemy, że co roku przyjdą święta i będą przebiegać mniej więcej tak samo, tak samo film świąteczny jest bezpieczną przystanią, do której chętnie wracamy. Staje się dowodem na to, że choć czas pędzi naprzód, są momenty cykliczne, które zawsze nadejdą, niezależnie od gwałtownych przemian, jakie dzieją się na Ziemi i w dodatku nie przyniosą nieprzyjemnych niespodzianek. Święta są czasem uspokojenia, chwilowej pewności, że świat trwa, a pewne rzeczy są niezmienne. Film wpisuje się w to przekonanie.

Czyli filmy świąteczne pełnią podobną rolę, jak piosenki, które odtwarzamy wyłącznie w okresie przed Bożym Narodzeniem?
Tak. Powtarzamy cały repertuar świąteczno-rozrywkowy, bo to nam daje ukojenie. Dodatkowo filmy te pełnią rolę łącznika międzypokoleniowego.
Jaki jest przepis na świąteczny hit?
Bez dwóch zdań taki film musi mieć happy end. Te produkcje niosą przesłanie, że ludzie są z gruntu dobrzy, wszystko szczęśliwie się skończy, a nasze marzenia się spełnią, nawet jeśli potrzebny będzie do tego cud. Podtrzymują w nas wiarę, że osiągniemy, co sobie założyliśmy. Ten gatunek lansuje również wartości rodzinne: miłość i jedność, pomimo konfliktów oraz burz. Bez tych elementów film świąteczny nie ma szans stać się bohaterem zbiorowej wyobraźni.
Początków gatunku należy szukać w Stanach Zjednoczonych w 1946 roku przy okazji premiery filmu „To wspaniałe życie”?
Sądzę, że tak. Kategoria filmów świątecznych ściśle wiąże się z pojawieniem się telewizji, czyli medium, w którym co roku można powtarzać te same filmy i co roku będą gromadzić milionową publiczność. A telewizja najwcześniej i najlepiej rozwinęła się właśnie w USA.
Widział pan „To wspaniałe życie”?
Tak, nawet całkiem niedawno, kiedy film był pokazywany w Kinie Rialto w Poznaniu. Niewiele z niego pamiętałem, więc uznałem, że muszę go obejrzeć na nowo.
Jak go pan ocenia?
Dla mnie trochę za słodki, ale taki przecież miał być. Niewątpliwie niesie krzepiące przesłanie, że warto żyć. Mówi, że każdy jest na tym świecie potrzebny, bo bez nas ten świat wyglądałby inaczej. Możemy się oczywiście zastanawiać, czy ten przekaz nie jest aby nazbyt naiwny, ale niewątpliwie trafia do widzów. „To wspaniałe życie” powiada także, że czuwa nad nami jakaś nadprzyrodzona siła, co przecież stanowi fundament Bożego Narodzenia. Anioł Stróż ocali nas nawet w najtrudniejszej sytuacji. To archetypiczny film dla kategorii filmów świątecznych. Gdy go obejrzymy, dostrzeżemy wszystkie elementy, które powinien zawierać ten gatunek.
Pierwszy raz widziałem ten film rok temu, drugi - niedawno, także w kinie Rialto. Podchodziłem do niego z rezerwą. Obawiałem się, że film z 1946 r. będzie dziś nieprzystępny. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że jak na niemal 80 lat - nie zestarzał się aż tak bardzo.
Nadal widać, że to dobra, fachowa robota. Wciąż może wzruszać i bawić. Gdybyśmy chcieli go dekonstruować, to prawdopodobnie dostrzeżemy konserwatywne i patriarchalne przesłanie. Choćby takie, że kobieta potrzebuje mężczyzny i spełnia się wyłącznie w roli żony i matki. Jednak ze względu na to, że jest to film świąteczny, w dodatku sprzed wielu dekad, bierzemy te obserwacje w nawias i przymykamy na nie oko. W gruncie rzeczy w ten gatunek wpisane są na stałe wartości konserwatywne, nieco tylko modyfikowane z duchem czasu.
Jest jeszcze jeden ważny świąteczny film z końcówki lat 40. XX w. - „Cud na 34. ulicy”. Współcześnie co roku możemy obejrzeć jego wersję z 1994 r. Tymczasem, według mnie, scenariusz starszej wersji jest o wiele ciekawszy. Z czego może to wynikać?
Nowe produkcje, kiedy bazują na starych fabułach, zwłaszcza w takim gatunku, często wydają nam się anachroniczne. Kiedy powstawały w latach 40. i 50. wyrażały ogólnie panujący światopogląd. Dodatkowo były produkowane w tzw. złotym okresie Hollywood, kiedy machina filmowa działała tam znakomicie. Na ekranie występowały prawdziwe gwiazdy, a filmy miały odpowiednio wysokie budżety. Na stare filmy patrzymy też z większą nostalgią. Może trochę nas śmieszą, odrobinę trącą myszką, ale nadal potrafią wzruszyć.
W czasach platform streamingowych co roku mamy wysyp świątecznych produkcji. Mimo to, jeśli do jakichś wracamy, to przeważnie do o wiele starszych. Nowe filmy są tak niskiej jakości, czy decyduje coś innego?
Na pewno wiele zależy od jakości, ale głównym powodem jest nadprodukcja. Kiedyś świątecznemu filmowi łatwiej było przedrzeć się do zbiorowej wyobraźni. Był jednym z nielicznych, które ukazywały się w czasie świąt, trafiał do kin, miał odpowiednią reklamę. Teraz platform streamingowych jest bardzo dużo, a każda produkuje coś swojego. Dlatego nowe filmy giną w tym natłoku. Nie bez znaczenia jest, że w Bożym Narodzeniu lubimy tradycję i podkreślamy jej wartość. Lubimy więc też starsze filmy, które w tej tradycji zdążyły się już osadzić.
Wobec tego jest możliwe, że za 20 lat młode obecnie pokolenie będzie siadało do którejś z najnowszych produkcji, jak obecnie siada się do „Kevina”?
Pewnie którejś z nich się to uda. Przecież „Kevin sam w domu” też nie stał się świątecznym klasykiem od razu po premierze. 30 lat temu ani ja, ani prawdopodobnie wiele innych osób, nie typowałoby, że akurat ta produkcja wpisze się w polską tradycję świąteczną. Zadecydowały różne czynniki, niektóre przypadkowe, i jakoś do tego doszło. Stąd nie przesądzam - być może z nowymi filmami też tak będzie i któryś z nich na dłużej zostanie w pamięci widowni. Nie szukając daleko - w Polsce trzynaście lat temu wyprodukowano film „Listy do M.”. Nagle „zaskoczył”, w związku z czym niedawno premierę miała już szósta część tej serii. Kiedy okazało się, że film dobrze się sprzedaje, ruszyła machina show-biznesowa, która bez umiaru eksploatuje ten pomysł. Skoro jednak te filmy ciągle przyciągają widownię, to dlaczego nie?
Filmy świąteczne prawdopodobnie zawsze były dochodowym biznesem, ale czy w ostatnich latach nie nabrał on jeszcze bardziej tempa? Tak duża liczba nowych produkcji, świadczy o tym, że producenci i tak wiedzą, że film się zwróci?
Absolutnie. Tu nie ma żadnych sentymentów ani ambicji, żeby odnowić formułę czy pokazać coś nowego. Trzeba prezentować to samo, z udziałem tych samych znanych i lubianych aktorów. Producenci wiedzą także, że filmy muszą mieć premierę w odpowiednim czasie, żeby dobrze się sprzedały, gdyż w lutym, jak nadejdą Walentynki, nikt nie będzie już o nich pamiętał.
Sprawdź też:
Przychodzą panu do głowy, jakieś niecodzienne filmy, które warto zobaczyć w okresie świąt?
Nie ma wątpliwości, że mojego ulubionego filmu związanego ze świętami nie pokaże żadna mainstreamowa telewizja. (śmiech) To „Mandarynka” w reżyserii Seana Bakera. Aktualnie w kinach możemy oglądać jego „Anorę”, która swoją drogą ma szansę na Oscary. „Mandarynka” rozgrywa się w Los Angeles w czasie Wigilii. Bohaterką jest transpłciowa sex workerka, która wychodzi z więzienia i wraz z przyjaciółką szuka swojego kochanka, a jednocześnie alfonsa, żeby odegrać się na nim za niewierność. Wszystkie te elementy są absolutnie bulwersujące w kontekście świątecznym, ale ten film mógłbym oglądać w tym okresie co roku, bez jakiegokolwiek poczucia obciachu czy zawstydzenia. A to jednak czasem towarzyszy mi przy standardowych świątecznych produkcjach.
„Mandarynka” faktycznie nie trafi raczej do głównego świątecznego nurtu. Ale czasami są w nim filmy ze świętami powiązane bardzo luźno. Choćby „Szklana Pułapka”.
To prawda. Jednocześnie trudno mi przypomnieć sobie film, który próbuje dekonstruować mitologię świąteczną. Mamy np. serię „Zły Mikołaj”, gdzie Święty Mikołaj jest odpychającą postacią, ale tylko na początku. Później rusza machina przemiany ku dobru. Nawet filmy z pozoru „rewizjonistyczne” bardzo konsekwentnie zmierzają ku schematycznemu happy endowi.
Czasami okazuje się, że film świąteczny może być większą wartością. Choćby animacja „Klaus” z 2019 r., która otrzymała nominację do Oscara, a zdobyła nagrody BAFTA czy Annie. Takich przykładów nie ma jednak wiele. Dlaczego?
Przy dzisiejszej nadprodukcji tego typu filmów nikt nie bierze ich pod uwagę w kontekście nominacji do najważniejszych nagród. Gdyby jednak spojrzeć w kierunku starych produkcji, jak „To wspaniałe życie”. „Cud na 34. ulicy” czy „Białe Boże Narodzenie” z 1954 r. - dostawały zarówno nominacje, jak i Oscary.
Czyli kończymy akcentem „kiedyś było lepiej”?
(śmiech) Tak, ale jak wspominałem - sądzę, że właśnie na takiej nostalgii zasadza się całe Boże Narodzenie. Wracamy do dawnych wartości, siedzimy razem przy rodzinnym stole, godzimy się, kochamy, łamiemy opłatkiem. Bez wątpienia 30 czy 40 lat temu też nie było idealnie, tak na świecie, jak i w rodzinach dochodziło do konfliktów, ale mimo to święta są momentem, kiedy bardzo chcemy wierzyć, że może być inaczej.
12 świątecznych potraw od szefów kuchni z Poznania. Niektóre...
Jesteś świadkiem ciekawego wydarzenia? Skontaktuj się z nami! Wyślij informację, zdjęcia lub film na adres: [email protected]
