W domu o wszystko dba żona, bo w trakcie sezonu Marek startuje co tydzień i przyjeżdża rzadko, a jeśli już jest, to głównie odpoczywa. Marzy o tym, żeby wreszcie nadrobić wszystkie męskie zaległości, a najbardziej tę największą - do tej pory nie miał czasu zabrać żony na prawdziwy długi wspólny urlop. Żeby być tylko dla siebie... Tymczasem znów wyjechał sam - na olimpiadę.
Jest Pan jednym z niewielu polskich sportowców, którzy po raz czwarty wezmą udział w igrzyskach olimpijskich. Jakie to uczucie?
Przyzwyczaiłem się i nie robi to na mnie wielkiego wrażenia (śmiech). Daję słowo, że podchodzę do tego faktu jak do czegoś naturalnego - mam taki zawód, że jeśli jest się w nim dobrym, to się jeździ na olimpiady. Oczywiście, zupełnie inną sprawą jest mobilizacja i chęć odniesienia sukcesu, czyli zdobycia medalu. Bardziej niż przeżywanie samego startu pochłaniają mnie przygotowania, które muszą być perfekcyjne, bo trzeba dopracować każdy szczegół. Jestem świadomy, że igrzyska w Pekinie są moją ostatnią szansą na olimpijski medal. Piątej olimpiady nie będzie, bo kolarstwo górskie to nie ujeżdżanie i nikt nie może startować do emerytury.
Nawet Pan? Nazywają Pana Diabeł, więc może dysponuje Pan niezwykłymi mocami.
Niestety nie (śmiech). Mój przydomek nie pochodzi od moich mocy, ale od tego, że na mecie jestem z reguły umorusany jak diabeł i przy moich ostrych rysach twarzy mogę się niektórym kojarzyć z czortem.
Mówią, że jest Pan dobry na błoto. (śmiech)
Rzeczywiście, w ściganiu się po błocie nabrałem niejakiej wprawy, ale tylko dlatego, że takich błotnych tras było w Polsce dużo. Dobrze zjeżdżam i podjeżdżam w takich warunkach. To jest naprawdę mój duży atut, bo są takie podjazdy, gdzie inni schodzą z roweru, a ja jadę dalej. Nie chodzi przy tym o to, że szybciej się poruszam do przodu, ale że nie zmieniam rodzaju ruchu i nie obciążam innych grup mięśniowych. Jeśli się podbiega z rowerem na ramieniu, to można się liczyć z wystąpieniem skurczów. Z tą umiejętnością łączy się także inna moja cecha - siła spokoju, czyli opanowanie. Tu nie wolno się denerwować, tylko trzeba spokojnie reagować na poślizgi.
Spokój podczas ścigania się?
Często nic innego zawodnikowi nie pozostaje, bo na trasie… sam diabeł nie pomoże. Niedawno zająłem 17. miejsce na mistrzostwach świata we Włoszech, tymczasem ten wynik zupełnie nie odzwierciedla walki i mojej ówczesnej dyspozycji - bo zabrakło mi bardzo niewiele do znacznie lepszej lokaty.
W Pekinie będzie lepiej?
Teoretycznie tak. Jednak proszę pamiętać, że na olimpiadzie właściwie każdy jedzie po medal - to elita elit i do tego jednego startu wszyscy są maksymalnie przygotowani. Żeby odnieść sukces, muszą zadziałać wszystkie czynniki: forma dnia, pogoda, łut szczęścia na trasie, sprzęt… Coś nie zagra i klapa.
Odnoszę wrażenie, że jeszcze przed startem zaczyna Pan szukać usprawiedliwienia…
Nie szukam wymówki, ale tak jest w tym sporcie, w którym przypadki potrafią odegrać kluczową rolę. Na przykład nie znam olimpijskiej trasy - tylko z opisów i relacji dziewczyn, które startowały tam przed rokiem - ale jestem na tyle doświadczony, że akurat ten element nie powinien mnie zaskoczyć. Tym bardziej że nie wygląda na wyjątkowo trudną, bo położona jest blisko Pekinu, a nie gdzieś wysoko w górach.
Mieszka Pan koło Opoczna - tam też nie ma gór, tylko co najwyżej pagórki. Skąd u człowieka z nizin zainteresowanie kolarstwem górskim?
Ludzie z nizin lubią się wspinać na szczyty… (śmiech).
A ci z gór z nich spadać? Nic nie dzieje się przecież tylko siłą rozpędu czy prawem ciążenia. W Pana przypadku o wyborze drogi zdecydowało marzenie czy przypadek?
Odpowiem tak: rowerem górskim można jeździć wszędzie i tylko dla jednego elementu treningu, tzw. przewyższeń, czyli różnicy wzniesień na trasie, trzeba jeździć w góry. Był taki etap w kolarstwie górskim w Polsce, że najlepszym klubem był LKS Optex Opoczno i wszyscy mówili: jak to jest, że najlepsi górale wcale nie są z gór, tylko spod Opoczna, gdzie żadnych gór nie ma? A ja mogę potwierdzić, że to właśnie w tym nizinnym klubie nauczyłem się fachu kolarskiego, tutaj spotkałem Sławka Barula, wielokrotnego mistrza Polski, oraz Jana Melę, trenera kadry. To Mela dał mi prawdziwą szkołę życia. Wciąż sobie powtarzam, że jeżeli przeżyłem u niego, przeżyję wszędzie. A było kilku takich kolarzy, którzy nie przetrwali jego twardej ręki i musieli skończyć karierę. Ja widocznie miałem większą motywację albo - jak pan woli - większe marzenie.
Wciąż je Pan ma?
Naturalnie, ale ono ciągle się zmienia, żyje i się rozwija. Kiedyś chciałem być najlepszy w Polsce, teraz na świecie. Kiedyś pojmowałem kolarstwo inaczej niż dziś…
To znaczy jak?
Skupiam się bardziej na sobie i stałem się krańcowym indywidualistą. Zmiana mojego nastawienia nastąpiła po tym, jak przez dwa lata byłem zawodnikiem teamu Lotto PZU. To był znakomicie zorganizowany klub: sprzęt dopracowany, masażysta w ciągłej dyspozycji, zgrupowania 200 dni w roku - cieplarniane warunki dla zawodnika, który o nic nie musi się martwić. Ma tylko trenować i odpoczywać… Po jakimś czasie zauważyłem, że mimo tych wspaniałych warunków czegoś mi brakowało. Czułem, że stać mnie na więcej, a kluczem do tego było przejęcie inicjatywy - musiałem wyjść z grupy i zamiast przyjmować to, co proponuje mi klub, dopasować wszystko do moich własnych potrzeb. Zrozumiałem, że kolarstwo górskie to sport wybitnie indywidualny. Nie ma tu miejsca na szosowe schematy - razem jemy, razem odpoczywamy, pracujemy na wspólny wynik.
Był taki film "Samotność długodystansowca". Samotność górala?
Coś w tym jest, z tym że bardziej niż o samotność chodzi o samodzielność. Musiałem się usamodzielnić, stawiać sobie ambitniejsze cele i konsekwentnie je realizować. Mam teraz grupę ludzi pracujących tylko na mnie i możliwość tworzenia indywidualnego programu startowego i treningowego. Dopiero to pozwoliło mi wejść na jeszcze wyższy poziom.
Znalazł się Pan w elitarnym gronie najlepszych kolarzy górskich świata, ale czy nie ma Pan takiego poczucia, że jest to niezbyt popularna dyscyplina sportowa i mimo sukcesów jest Pan słabo znany? Może lepiej było zostać piłkarzem czy nawet siatkarzem?
Finansowo na pewno tak, ale ja nie robię wszystkiego dla pieniędzy - wszystkiego na sprzedaż, żeby odpowiedzieć panu też tytułem filmu. Nie nadaję się na gwiazdora. Wolę brak rozgłosu i wciąż utwierdzam się w przekonaniu, że to dla mnie najlepsze. Moje całe życie jest właśnie takie - bez rozgłosu. Mieszkam na wsi pod Opocznem, otaczają mnie normalni ludzie, a moi bliscy wiodą normalne, skromne życie. Nie muszę unikać wścibskich dziennikarzy, nie muszę obawiać się, że ja i moja rodzina będziemy wszędzie rozpoznawani, i nie muszę starać się odizolować od tłumu. Tak jest dobrze. Moim idolem jest Miguel Induráin, genialny kolarz hiszpański, ale nie dlatego, że był taki szybki i wytrzymały, tylko że potrafił zachować skromność. Był przecież wielkim gwiazdorem sportu, a zachowywał się normalnie i dlatego był dla mnie wielkim człowiekiem. Chociaż ja nigdy bym nie śmiał porównywać się do Induráina.
Dlaczego warto uprawiać kolarstwo górskie?
Niektórzy robią gorsze rzeczy (śmiech). Ja robię to, co kocham. Inaczej bym nie wytrwał, nie wytrzymał tej katorgi i nie odniósł żadnych sukcesów. Sport kształtuje charakter, a moja dyscyplina szczególnie. Musisz być twardy, żeby wspiąć się na szczyt, i jeszcze twardszy, żeby przetrwać spadek z niego, a te zdarzają się nawet najlepszym. Wystarczy, że jestem drugi, a już słyszę: skończył się. Nabrałem więc dużej odporności, która pomaga mi też poza sportem. Nie przejmuję się byle czym i nie poddaję się, tylko zawsze szukam przyczyn niepowodzenia i wyciągam wnioski.
Jaki jest Pana wniosek po wielu latach startów? Dlaczego nie jest Pan polskim Indurái-nem, który został megagwiazdą, chociaż był tak jak Pan skromnym człowiekiem?
Nigdy nie ścigałem się w Tour de France i nie wygrałem tego wyścigu pięć razy z rzędu - choćby dlatego. Czy pan wie, jaka przepaść pod względem popularności dzieli kolarstwo górskie od tego najsłynniejszego wyścigu na świecie, któremu od startu do mety towarzyszy chmara kamer i dziennikarzy? Poza tym tylko jednemu Polakowi - Zenonowi Jaskule - udało się w Tour de France raz wygrać etap i zająć trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej za Induráinem i Tonym Romingerem! Może gdybym był Hiszpanem, Szwajcarem, Włochem, Francuzem czy Duńczykiem, byłoby mi łatwiej, ponieważ te nacje są od nas lepsze w kolarstwie, a ja jestem chłopak z dawnego Kieleckiego. Polak potrafi, ale nie wszystko da się przeskoczyć. Naszym problemem są finanse i szkolenie. Oprócz dwóch czy trzech klubów nikt profesjonalnie nie prowadzi młodych zawodników, zaś szkolenie elity graniczy z cudem. O czym mówimy!
No to warto być góralem czy nie? [/b]
Są takie chwile - jakie przeżywają wszyscy zawodowcy - że mam dosyć tego, co robię, ale jeszcze nie przyszło mi do głowy, żeby rzucić jeżdżenie rowerem górskim. Wciąż mnie to kręci, ba, z wiekiem odczuwam coraz większą frajdę z jazdy, bo mam coraz większy luz w podejściu do siebie. A jeśli przeżywam jakieś rozterki, to tylko z powodu długich rozstań z rodziną.
Często zdarzają się wypadki?
Często, i nie ma na to rady. Do wypadków dochodzi w czasie wyścigów i na treningach, więc przestrzegam amatorów kolarstwa górskiego, żeby nie przeceniali swoich możliwości - to sport dość niebezpieczny, kontuzjogenny, a treningi - zwłaszcza te przeprowadzane na szosie - ze względu na kulturę jazdy polskich kierowców - zawsze są wyprawą w nieznane. W ubiegłym roku na początku sezonu jedną z jazd treningowych zakończyłem na samochodzie, który zajechał mi drogę. Cud, że nie połamałem się poważnie, bo sezon miałbym z głowy.
Czym się różni Pański rower od zwykłych górali?
Rower górski to teraz spory szyk - nie mniejszy od nart, surfingu czy golfa. Znam wielu dyrektorów, prezesów, którzy po pracy wsiadają na rower i walczą ze sobą na trasach amatorskich wyścigów. Potrafią doskonale bawić się jazdą na rowerze - i to jest w tym najważniejsze. A ja jeżdżę na nowym sprzęcie i niemal uczę się wszystkiego od początku! Poprzednio ścigałem się na dotychczas preferowanym przez zawodowców tzw. hardtailu, czyli rowerze ze sztywną ramą i z amortyzatorem z przodu. W tym roku przesiadłem się na "fulla" - czyli sprzęt, który ma także amortyzowany wahacz z tyłu. Umożliwia on na przykład dużo szybsze zjazdy i jest łatwiejszy w prowadzeniu. Aby jednak nadawał się do zawodowego ścigania, musi być tak skonstruowany, żeby na podjazdach i wzniesieniach nie uginał się, tylko przenosił całą siłę rowerzysty na jazdę do przodu, a nie bujanie. No i tu zaczynają się problemy technologiczne, które firmy rozwiązują w różny sposób, zaprzęgając do tego wręcz kosmiczne technologie - np. rama roweru, którym jeżdżę, ma tzw. inteligentne zawieszenie - dopasowujące się charakterystyką ugięcia do terenu. Większość materiałów, z których zbudowany jest mój rower, to karbon i kompozyty bardzo wytrzymałych metali. Bo rower, którym jeździ zawodowiec, musi być supermocny i bardzo lekki. Wyczynowe rowery MTB osiągają wagę do 9 kg. Połączenie tych dwóch cech nie jest proste i tanie, bo wymaga zastosowania zaawansowanych technologicznie materiałów, takich jak włókna węglowe, tytan. Natu- ralnie, ma to wpływ na jego cenę, bo mój góral kosztuje przynajmniej 25 tys. zł. I wcale taki rower nie jest idealny dla amatora. Te konstrukcje przeważnie zakładają, że będzie nim jeździł zawodnik ważący 60-70 kg, więc jeśli bogaty amator o słusznej budowie ciała kupi wyczynowy rower za 30 tys. zł, to czasem pierwsza jazda może zakończyć się zniszczeniem sprzętu.
Są dwa podstawowe wyścigi dla kolarzy górskich - zjazd i cross. Który Pan bardziej lubi? Zjazd - zwany z angielska downhilem - to zupełnie inny sport. Tam rower ważący 20 kg ma jak najszybciej zwieźć zawodnika z góry na dół - mówią, że to sport grawitacyjny. Cross-country to jazda po terenie - są zjazdy, ale też wymagające siły i wytrzymałości podjazdy, a ja lubię się męczyć, więc jeżdżę sobie raz z górki, a raz pod górę, bo oba wyścigi sprawiają mi radość.
Ma Pan czas i ochotę rzucić czasem okiem na piękne górskie plenery?
Nawet w czasie treningów jest zawsze chwila, żeby popatrzeć, porozkoszować się powietrzem, ponieważ zwykle ćwiczymy konkretne fragmenty trasy i powtarzamy je do znudzenia, nie ma więc takiego reżimu. Uwielbiam góry, najbardziej Karkonosze. Lubię także chodzić po górach, nie tylko jeździć, a kiedy jest po temu okazja, wybieram się tam z rodziną. Wprawdzie moja druga córka Oliwia ma dopiero roczek, ale 9-letnia Karolina to już prawdziwy towarzysz wypraw, a na rowerach i na kolarstwie zna się doskonale. Nie dałbym bez niej rady… (śmiech).