Grzechy filmowca. „Ford” w Teatrze imienia Wandy Siemaszkowej

Piotr Zaremba
Wiktoria Cieśla/materiały prasowe teatru
Wystawiając „Forda”, rzeszowski teatr dowiódł sprawności swojego zespołu, który udźwignął wielowątkowy i wieloobsadowy spektakl. Mnie jednak w ujęciu Marcina Wierzchowskiego zabrakło wielu ciekawych pytań i wątków. Filmowiec Aleksander Ford to przecież postać skomplikowana, arcyciekawa.

Spis treści

Pomysł przywiózł do rzeszowskiego Teatru imienia Wandy Siemaszkowej aktor i dramaturg z Kanady Michael Rubenfeld, mieszkający od kilku lat w Polsce. Realizacji podjął się współpracujący z nim od dawna Marcin Wierzchowski, uchodzący dziś za modnego reżysera. Na dokładkę na podstawie ich konceptów większość dialogów wymyślali aktorzy. To ulubiona metoda pracy Wierzchowskiego.

Ciekawa postać

Przypomnijmy o kim jest to przedstawienie. Aleksander Ford urodził się w roku 1908 jako Mosze Lifszyc, syn żydowskiego robotnika. Pseudonim Ford przyjął zafascynowany amerykańskim kinem (reżyser John Ford). Filmy kręcił od lat 20. wieku XX. W roku 1939 znalazł się w zagarniętym przez Sowietów Białymstoku. Zaczął filmować dla Armii Czerwonej. To przesądziło o jego karierze. Do Polski wrócił z głębi Związku Sowieckiego jako szef ekipy filmowej I Armii Wojska Polskiego.

Stał się z czasem carem kinematografii w stalinowskiej epoce, sam nakręcił m.in. „Ulicę graniczną” i „Piątkę z ulicy Barskiej” – klasyki socrealizmu, ale też decydował o losach innych artystów. Po roku 1956 to popadał w niełaskę ekipy Gomułki, to się odkuwał – najmocniej patriotycznymi, antyniemieckimi „Krzyżakami” z roku 1960. W roku 1968 został zaszczuty na fali antysemityzmu. Pozbawiono go prezesury Stowarzyszenia Filmowców Polskich i wyrzucono z PZPR. Po wahaniach wyemigrował. Na Zachodzie nie zrobił kariery. Zmarł śmiercią samobójczą w roku 1980 na Florydzie – jeszcze przed polskim Sierpniem. Czy gdyby go doczekał, czekałby go triumfalny powrót – jak nie przymierzając Czesława Miłosza?

To materia nawet na kilka biograficznych opowieści. Wierzchowski, który ostatnio zdaje się gustować w spektaklach odwołujących się do różnych wątków historycznych, wybrał więc samą postać, za sprawą Rubenfelda,  nawet celnie. Niestety tego, co najbardziej interesowałoby mnie,  zmieściło się tu niewiele. A mogła to być klarowna opowieść o spotkaniu polskiego i żydowskiego pierwiastka w jednej duszy. Czy o paradoksie losów artysty, który oddał tę duszę systemowi komunistycznemu, a jednak padł jego ofiarą. Niestety te wątki jeśli się pojawiają, to marginalnie. Nie zawsze też, pomimo starannych studiów biograficznych, są poprowadzone ze stuprocentową wiernością faktom.

Mocna, świetnie zagrana scena, w której funkcjonariusze NKWD uczą Forda w roku 1940 komunizmu, sugeruje, że jego związek z systemem narodził się dopiero podczas wojny. I służył przede wszystkim przetrwaniu. Oczywiście w stalinowskim ZSRS każdy o to przetrwanie musiał walczyć, czasem rozpaczliwie. Niemniej prawdą jest też, że reżyser już przed wojną należał do Komunistycznej Partii Polski, choć te swoje partyjne związki ukrywał. Niektóre jego filmy padały wtedy ofiarą cenzury jako zbyt lewicowe. Jego dalsza droga nie była więc tylko splotem przypadków. Byłoby ciekawe pokazanie motywów żydowskiego artysty uznającego się za komunistę.

Niewiele zostaje z wątku powojennej kariery nadzorcy kinematografii – jedna scena, kiedy Ford przegrywa starcie z inną komunistką, Wandą Jakubowską (Justyna Król), która broni swojego projektu dotyczącego Auschwitz. Jest ona ambiwalentna, nie za bardzo wiemy, kto tu ma rację. Wspomina się też, że bywał krytykowany przez „górę”, ale wyszedł obronną ręką jako rzecznik socrealizmu. Mamy wreszcie sekwencję jego potępienia i zaszczucia w roku 1968. Także kolizje między tożsamością żydowską i polską służą jedynie do wzmianek, dygresji.

O czym  to więc jest? Rubenfeld i Wierzchowski ogłosili w teatralnym programie, że nie byłoby Forda artysty bez wsparcia i współuczestnictwa kobiet. Mamy więc wątek feministyczny, znany zresztą i z innych teatrów. „Skóra węża”, wystawiona nie tak dawno w warszawskim Teatrze Narodowym, pokazuje Bertolda Brechta, skądinąd także artystę komunistycznego, jako kogoś, kto torował sobie drogę na plecach różnych towarzyszek życia.

Przede wszystkim romanse

Tyle że w „Fordzie” mamy kłopot z ustaleniem, co tak naprawdę zawdzięczała kobietom jego twórczość. Z oczywistego powodu: o tej twórczości dowiadujemy się bardzo niewiele. Pada zdanie, że jego pierwsza żona Olga Mińska była scenarzystką jego przedwojennych filmów, ale nie wymieniano jej nawet w napisach. Byłbym ciekaw, jak te filmy powstawały i o czym  były, ale o tym nic nie ma. O późniejszych dziełach także pojawiają się jedynie wzmianki, a czasem i wzmianek nie ma. Ciężko uwierzyć, ale tytuł „Krzyżacy” nie pada w ogóle. Widzimy starania Forda o nakręcenie filmu o Januszu Korczaku, co jest dygresyjnym przypomnieniem jego żydowskich korzeni. Trochę to jak na mój gust za mało.

Zamiast wpływu kobiet na twórczość dostajemy epicką relację o małżeństwach i romansach artysty. Jest czułym mężem wspomnianej już Olgi Mińskiej (Joanna Baran-Marczydło), ale kobieta szaleje po stracie ich dziecka, a on znajduje sobie inną partnerkę Janinę Wieczerzyńską  (Aleksandra Ożóg). Migają też liczne kochanki, ważną rolę odgrywa druga amerykańska żona Elinor Griswold (Kaja Kozłowska-Żygadło). Wszystko to jest opowiedziane dość chaotycznie, z zaburzeniami chronologii, jakbyśmy obserwowali nieregularny strumień wspomnień Forda.

 Czasem trzeba dłuższej chwili aby zorientować się w faktach. O tym, że Elinor reżyser poderwał w Polsce odbijając sławnemu krytykowi Zygmuntowi Kałużyńskiemu (Stanisław Twaróg), dowiadujemy się dopiero w drugim akcie. Podczas oglądania końcówki aktu pierwszego byłem przekonany, że to historia z czasów jego emigracji.

O ile jednak fakty da się jakoś uporządkować, mnie prześladowało pytanie: co wynika z tego zapisu życia erotycznego artysty. Dostajemy opowieść o człowieku słabym, niestałym. Wątek jego chronicznej niewierności jest wpleciony nawet w scenę partyjnych rozliczeń z roku 1968. Zostało to wszystko zrekonstruowane kosztem żmudnych poszukiwań, grzebania w relacjach rodziny i przyjaciół, a raczej dzieci tych przyjaciół. Tylko, że podobne historie da się wyprowadzić z życia wielu artystów, skoncentrowanych na twórczości (lub karierze), więc instrumentalnie traktujących  bliskich. Mnie bardziej ciekawiłoby pytanie, w czym Ford był od nich inny.

Co ciekawe, mamy w tym spektaklu wątek równoległy. Bliżej naszych czasów reżyser Ari Fink przyjeżdża do Polski kręcić z kolei film o Fordzie. Gra go sam Michael Rubenfeld i trudno się oprzeć wrażeniu, że gra, zresztą bardzo sugestywnie, samego siebie. A jednak i w tym przypadku dominujący jest wątek niestałości i zdrady: mamy jego żonę Mię Fink (Monika Szufladowicz) i asystentkę Matyldę (Aniela Kowalska), a więc klasyczny trójkąt. Chociaż…

Chociaż pojawia się tu na chwilę kawałek ciekawej historii. Dziennikarz Konieczny (Karol Kadłubiec) dokonuje na Finku swoistej zemsty. Za to, że uwiódł jego dawną miłość czyli Matyldę. Ale i za to, że hołduje jednostronnej wizji historii zawsze obwiniającej Polaków. Polak przywołuje swojego dziadka, który podczas wojny ukrywał Żydów. Na chwilę powiało ważnymi sprawami. Ale tylko po to aby wzmocnić we mnie poczucie niedosytu, bo takich momentów mogło być więcej.

Rozmach, ale po co?

Zarazem nie uważam czasu spędzonego w rzeszowskim teatrze na ponad  trzygodzinnym widowisku za totalnie zmarnowany. Poszczególne fragmenty pobrzmiewają epickim rozmachem, oglądamy je z zaciekawieniem, dla samego suspensu, dla ciekawej akcji. Sugestywnie wypadają sceny osaczenia Forda i Olgi Mińskiej w Białymstoku oraz ich późniejszej wędrówki po ZSRS zakończony śmiercią dziecka. Potem dramatyzm pogmatwanych ludzkich relacji pojawia się jeszcze kilkakrotnie. Scena symbolicznego sądu Polski Ludowej nad Fordem pobrzmiewa efektem wytrawnej teatralnej groteski. Wszystko pośród bardzo efektownych, skomplikowanych dekoracji Joanny Załęskiej, która wrażenie historycznego rozmachu naznaczonego permanentnym chaosem tej części Europy skutecznie wzmacnia.

A jednak trudno mi było pogodzić się z końcówką. Ford zostaje poddany jeszcze jednemu osądowi, który poprzedza jego tylko sugerowaną śmierć. W owym obrachunku przypominane mu są tylko zdradzone, porzucone lub zawiedzione kobiety. Litości, przecież to był twórca ważnych dzieł, niemal polityk. Ma przejść do historii tylko jako ktoś miętoszący się z dziennikarką Ireną Merz we własnym garażu?

Robert Żurek, czołowy rzeszowski aktor, sugestywnie zagrał ową życiową chwiejność artysty Aleksandra Forda, jego permanentne uniki, jego niezdolność do zawiązania z kimkolwiek trwałych więzi, choć także i  jego zrywy w obronie własnej podmiotowości. Joanna Baran-Marczydło stworzyła prawdziwą kreację jako Olga Mińska, oddając jej rozpacz, a potem pogłębiający się obłęd. Trójkąt: Michał Rubenfeld, Monika Szufladowicz, Aniela Kowalska działał bez zarzutu.

Kaja Kozłowska-Żygadło opowiedziała nam bardzo sprawnie historię Alinor,  raz kruchej raz energicznej kobiety rzuconej do zupełnie niewłasnego, nie pasującego do niej świata, którego nie pojmuje, ale z którego nie potrafi długo uciec. Ujmującą rolę syna Forda, też Aleksandra, na początku dziecka, i poniekąd ofiary olimpijskiego egoizmu ojca, stworzył Jakub Gąsior.

Można wymieniać dalej całą obsadę, łącznie z Małgorzatą Machowską, świetnie odtwarzającą archetyp matki, czy z Piotrem Napierajem, rodzajowym Żydem. Patrząc na ich wysiłek, mogę im tylko życzyć podobnych piętrowych wyzwań. Marzę jednak o tym, aby był to wysiłek prowadzący do stawiania istotniejszych pytań, a może udzielenia na niektóre z nich jeszcze głębszych odpowiedzi.  To odnalazłem w muzycznej „Lalce” Wojciecha Kościelniaka”, ba, także w oryginalnej inscenizacji „Miarki za miarkę” Williama Szekspira, granych w tym teatrze. Tu było bardzo sprawnie, ale tylko momentami głęboko. Może dziś to i tak dużo, ale...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl