Kiedy pokonuję szczyty, życie nabiera innego wymiaru

Rozmawiała: Karolina Morelowska
Markowi Kamińskiemu nie wystarcza już, że jest jedynym człowiekiem na świecie, który w ciągu roku zdobył oba bieguny Ziemi. Co dalej? Podróż w kosmos? Wbrew pozorom jest w jego zasięgu...

Zdobył bieguny i niejeden szczyt. Założył rodzinę, fundację i firmę. Zrobił dziesiątki zdjęć, napisał kilka książek. Włada dziewięcioma językami. I ciągle szuka wyzwań. Interesuje go wszystko, co zmusza człowieka do przekraczania granic... w sobie.

To prawda, że teraz wybiera się Pan w kosmos?
Za jakiś czas. Na razie planuję przede wszystkim podróż z moimi dziećmi, z Polą i Kayem. A kosmos? Przecież cały czas podróżujemy w kosmosie.

Ale ten bardziej odległy jest w Pana zasięgu?
Jak najbardziej. W związku z wyprawą na bieguny zostaliśmy z Jaśkiem Melą zaproszeni na zjazd The Explorers Club w Nowym Jorku. Właśnie tam mieliśmy okazję poznać konstruktora pierwszego "pasażerskiego" statku kosmicznego SpaceShipOne, który w 2004 roku odbył kosmiczną podróż. Rozmawialiśmy między innymi o tym, że na pokładzie SpaceShipTwo znajdzie się miejsce dla nas.

Więc propozycja padła.
Tak.

I już przebiera Pan nogami?
Myślę o tym z dystansem. Ale nie dlatego, że taka wyprawa wydaje mi się nierealna, ale dlatego, że teraz najważniejsza jest jednak rodzinna podróż. Bo dzisiaj prawdziwym kosmosem są dla mnie dzieci. To będzie wyprawa dookoła świata. We czwórkę. Żona, córka, syn i ja. Wstępny plan jest gotowy, ale pewnie ulegnie zmianom. Mamy jeszcze chwilę. Kay musi podrosnąć, ma dopiero kilka miesięcy. Wyruszymy za około półtora roku.

Z córką już Państwo podróżowali. Przez Polskę. I powiedział Pan, że to właśnie Pola była przewodnikiem...**
Kilkuletnie dziecko może być pilotem dla wprawionego podróżnika? **
Okazało się, że tak. Dzieci nie są obciążone żadnymi schematami myślenia, doświadczeniami. A doświadczenia mogą nas uczyć otwartości albo, wręcz przeciwnie, potrafią zamknąć na świat. Szczególnie te złe. Im jesteśmy młodsi, tym mniej mamy ich na koncie. Dlatego dzieci są ufne, odważnie podążają za intuicją. Dzięki Poli poznaliśmy z żoną zupełnie inną Polskę. Mam wrażenie, że przez 40 dni naszej wspólnej podróży zobaczyłem swój kraj w sposób, w jaki nie umiałem go poznać przez 40 lat życia.

Przeczytałam wpis internauty, że Marek Kamiński "tak ciągnie tygodniami te sanki przez śniegi, nie wiadomo po co". Po co?
Można by dać wiele odpowiedzi na to pytanie. Ale myślę, że jedna z nich powinna wydać się dobra. Podczas wyprawy z Jaśkiem Melą udało nam się zebrać ponad 700 tys. zł. Za te pieniądze kupiliśmy protezy dla 65 osób. A trzeba wiedzieć o tym, że protezy, które dostają w Polsce z Narodowego Funduszu Zdrowia ludzie po amputacjach, są technicznie gorsze od tych, które możemy zobaczyć w Muzeum Auschwitz-Birkenau. Jeżeli można pomóc chociaż jednej osobie, to być może warto zastanowić się, czy nie pójść gdzieś z sankami. Jeżeli można pomóc 65 osobom, to może nie warto się zastanawiać, tylko trzeba iść...

Pan jest polarnikiem, podróżnikiem, biznesmenem, założycielem fundacji, autorem książek, mężem, ojcem. Kim przede wszystkim?
Człowiekiem, który stara się poznawać świat. Po pierwsze i prze- de wszystkim jesteśmy ludźmi.

I wszystkie ludzkie uczucia związane z ekstremalnym sposobem życia ma Pan oswojone? Pan się jeszcze czegoś boi?
Strach jest bardzo ludzki. Ostrzega nas przed niebezpieczeństwem. Boję się wielu rzeczy. Ale zasada jest prosta: staram się, żebym to ja zarządzał nim, a nie on mną. To wszystko.

Roman Paszke mówi, że przebywanie w ekstremalnych warunkach obnaża wszystkie nasze słabości. Pokazuje, jak bardzo bywamy bezsilni.
A z drugiej strony, pokazuje naszą siłę. Przeżycie ekstremalnych doświadczeń oczywiście uczy respektu, ale także rozwija osobowość. Pokonując przeszkody, poznajemy swoje mocne strony.

W pierwszych słowach relacji z jednej ze swoich wypraw powiedział Pan: "Cieszymy się, że przeżyliśmy". I po czymś takim naprawdę chce się iść dalej?
Nam się chciało. Poszliśmy. Drugi raz na tę samą górę, najwyższy szczyt Grenlandii. Pewnie, że zdarzają się sytuacje zagrożenia życia, ale ważne jest to, na ile jesteśmy w stanie ocenić ryzyko. Wtedy byłem w stanie ocenić ryzyko i właśnie dlatego potrafiliśmy zawrócić spod samego szczytu, wrócić do bazy. Ale wiara we własny profesjonalizm i wiedza zdobyta poprzez doświadczenie pozwoliły nam zdobyć ten szczyt... parę dni później.

A zdarzyło się Panu źle ocenić ryzyko? **Wiele razy już się Pan pomylił? **
Były projekty, wyprawy, kiedy nie miałem dostatecznej wiedzy o niebezpieczeństwie, o rzeczywistości, w której się znajdowałem. Tak było na przykład podczas próby trawersu Antarktydy w 1997 roku. Nie udało się. Życie żadnego z nas nie składa się wyłącznie z sukcesów, moje też nie jest pasmem osiąganych celów. Z drugiej strony, życie jest za krótkie, aby uczyć się na błędach, więc powinniśmy działać tak, aby najlepszą praktyką była dobra teoria. Zbudować taki model rzeczywistości, który będzie jej odpowiadał.

Tak można?
Przy odpowiednim nakładzie pracy - tak. Często bagatelizujemy szczegóły i wtedy popełniamy najwięcej błędów. Najważniejsza jest wnikliwa ocena każdej sytuacji.

I to dlatego tak sumiennie przygotowuje się Pan do każdej wyprawy? **Od czego należy zacząć? Najważniejsza jest głowa, psychika? **
Ciało, czyli nasza sprawność fizyczna, pomaga zbudować silną psychikę, ale nie jest w stanie jej zastąpić. Oprócz przygotowań związanych ściśle z organizmem jest też sfera wiedzy, którą przed każdą wyprawą trzeba posiąść: sfera związana z przygotowaniem technicznym, czyli ze sprzętem, sfera związana z finansami wyprawy. To, że jesteśmy biegli czy dużo bardziej sprawni w jednej z tych dyscyplin, nie spowoduje, że uda nam się całość. Na przykład bycie fizycznym supermenem, terminatorem, nie zagwarantuje zdobycia żadnego szczytu. Bo zgubić może nas głowa. Ważna jest całościowa sprawność i możliwość przewidzenia najróżniejszych możliwych scenariuszy.

Ważna jest wyobraźnia?
Bywa kluczowa. Zawsze wyobrażam sobie, jak wyprawa, do której się przygotowuję, będzie wyglądać. Buduję w głowie obraz. A potem sprawdzam, czy tym razem najbardziej potrzebna będzie sprawność fizyczna, wiedza, czy posiadanie jakiegoś konkretnego narzędzia. Tak się zaczyna każda podróż.

Pamięta Pan tę pierwszą? Pierwsze zdarzenie, które w Pana pamięci funkcjonuje pod hasłem "wyprawa".
Miałem pięć lat i złamałem rękę. Jechałem karetką do szpitala, w którym potem zostałem sam. Pierwszy raz bez rodziców. Pamiętam, że chłopcy, którzy leżeli ze mną na oddziale, powiedzieli, że moi rodzice już nigdy po mnie nie wrócą. I to była moja pierwsza "wyprawa". Zetknięcie się pięciolatka z rzeczywistością. Z faktem, że człowiek musi dać sobie radę sam. Przeżycie paraliżujące czy motywujące, jak przystało na przyszłego polarnika? Ani takie, ani takie. Była noc, ciemno. I nowa sytuacja, z którą trzeba było się zmierzyć. A potem, kilka lat później, spakował Pan plecak i...? Miałem 14 lat, kiedy popłynąłem statkiem do Danii, rok później do Afryki. Pamiętam, że stałem przed wyborem: spędzić ten czas w miejscu, które już znam, albo wyruszyć w świat. Wybór był prosty. Cieszyłem się, że mogę zwiedzać świat. Kolejny krok w budowaniu świadomości. Zetknięcie się z Afryką w wieku 15 lat, kiedy jest się samemu i świat odkrywa się po omacku, to duża sprawa. Przeżyłem ciężki sztorm w Zatoce Biskajskiej. To był 1979 rok, trwały właśnie regaty wokół Anglii. Zatonęło wiele jachtów, z kabiny radiooficera śledziłem przebieg akcji ratunkowej. Statki mijane po drodze, wieloryb spotkany na oceanie, delfiny skaczące przed dziobem, życie na pokładzie. Masa doświadczeń. Wszystkie nowe.

Męska przygoda?
Nawet nie męska. Dla piętnastoletniego chłopaka po prostu mocna przygoda.

I nigdy Pana nie kusiło, żeby położyć się na chwilę pod palmą?
Miałem wiele okazji, i wtedy, podczas podróży do Maroka, i później. Z narzeczoną, potem żoną wielokrotnie bywałem w miejscach, gdzie są też palmy, ale niekoniecznie się pod nimi układałem (śmiech).

Nosi Pana.
Po prostu interesuje mnie, co jest za różnymi horyzontami świadomości. Interesuje mnie świat.

Ten zimny i wietrzny też. Jak wygląda dzień na biegunie?
Też trzeba wstać o szóstej rano. Tak jak w Warszawie czy Gdańsku do pracy. Potem jest trochę trudniej. Muszę stopić wodę z lodu i wykonać inne codzienne czynności. Fizycznie bywa ciężko, ale bycie sam na sam z naturą powoduje, że jakość życia jest nieporównywalna. Żyje się pełniej. I być może dzięki temu łatwiej jest zrozumieć świat, w którym żyjemy. Jest czas i możliwość, żeby pogadać z samym sobą.

Pewnie nieraz było Panu bardzo zimno, pewnie nieraz był Pan głodny. Co jest, tak po ludzku, najtrudniejsze do wytrzymania?
Skala doznań rekompensuje wszystko, co złe: zimno, głód, zmęczenie. Życie nabiera zupełnie innego wymiaru. Człowiek jest pogodzony, żyje w harmonii ze światem. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Najprościej: to jest taki stan, w którym nie potrzebujesz niczego ani więcej, ani mniej. Jest w sam raz.

Ale to nie dzieje się przecież od razu, od pierwszego dnia podróży. Stan harmonii poprzedzony jest pewnie uczuciem dyskomfortu. Długo trzeba się męczyć, żeby poczuć się błogo?
Z tym bywa różnie. Na początku rzeczywiście jest ciężko i niewygodnie. Zawsze. I za każdym kolejnym razem nie jest to wcale mniej odczuwalne. Tak jak w innych obszarach ludzkiej aktywności. Chociażby w sporcie: jeżeli nie trenujemy, coś zanika. I powrót musi zająć określony czas.

Ciężko odmówić sobie kolejnej wyprawy? **To jest uzależniający sposób życia? **
Myślę, że podróże same w sobie nigdy nie były dla mnie uzależniające. Są pewną metaforą, drogą do innego świata. A szukać tego można na wielu płaszczyznach. Na płaszczyźnie pisania książek, malowania obrazów...

Pan szuka na różnych płaszczyznach.
Bo ważne jest, żeby nie kopiować samego siebie. To znaczy, kiedy coś nam się uda w jakiejś dziedzinie, nie należy robić z tego sposobu na życie. Ważniejsze jest podążanie za sobą, za tym, co mamy w środku, niż samo zwiedzanie świata z atlasem w ręku.

Jednak Pan ciągle wyrusza. Niektórym ludziom takie życie wydaje się skrajnie niebezpieczne.
Dla każdego z nas przyjdzie dzień, kiedy będziemy musieli odejść. Ktoś we własnym łóżku, ktoś inny na lodowcu... Życie w mieście też bywa bardzo niebezpieczne.

Ale tam, daleko, człowiek jest sam.
W mieście też można czuć się samotnym. To, czy jesteśmy sami, nie ma nic wspólnego z tym, czy fizycznie obok nas jest sto osób, czy nie ma ani jednej. Chodzi o więź, a nie o odległość. Jeżeli człowiek czuje się spełniony, ma zbudowane trwałe relacje ze światem, nigdy nie będzie czuł się samotny.

Jeden z żeglarzy mówi jednak, że po długim odosobnieniu wraca się z wielką potrzebą bliskości.
To zależy od człowieka.

A Pan ma jak?
Kiedy wracam z długiej podróży, jestem otwarty na ludzi. I może rzeczywiście bardziej doceniam kontakt z drugim człowiekiem, rozmowę. Możliwość wymienienia myśli. Bo powiem znowu, że tak naprawdę chodzi o to, żeby coś działo się w naszej głowie. I mam nadzieję, że tym wszystkim, co robię od lat, udało mi się przekonać ludzi, że nie chodzi wyłącznie o fizyczne przemieszczanie się, o zdobywanie biegunów, tylko o podróż w głąb siebie.

Czyli można to zrobić, siedząc w fotelu?
Wszystko zależy od naszej wyobraźni, siły naszej woli.

Panu zdarza się podróżować w miejscu?
W dzieciństwie odbyłem dziesiątki takich wypraw. Z książką, pod kołdrą, podróżowałem po całym świecie. Więc w kosmosie też już byłem (śmiech). I tamte podróże miały dla mnie taką samą wartość jak te, które teraz odbywam fizycznie. Bo to też przygoda. Tak jak prowadzenie firmy, którą założyłem wiele lat temu.

Jednak dzisiaj jest Pan już tylko przewodniczącym rady nadzorczej. Nudził się Pan.
Nie, po prostu znalazłem sobie kolejne wyzwania, chociaż rozumiem, że dla kogoś podróżą może być właśnie prowadzenie własnego biznesu.

Dla Pana, tak dosłownie, nie ma już chyba nowych miejsc. W każdym razie fizycznie był Pan już wszędzie, prawda?

Gdyby wziąć do ręki globus i zaznaczyć miejsca, w których byłem, to w skali naszej planety byłoby ich bardzo niewiele. Zobaczyłaby pani, że nie byłem prawie nigdzie (śmiech).

Wróć na i.pl Portal i.pl