Mary Poppins co prawda jest bohaterką anglojęzycznych dzieci, ale dziś, przeniesiona na wielki ekran przez studia Disneya, śmiało przekracza granice. Bo przecież wszyscy kochają historie, które dobrze się kończą. A ta - choć podobna do setek innych daje reżyserowi niebywałe pole do popisu. Bowiem samotnego ojca wychowującego trójkę rezolutnych dzieciaków (mam zmarła, a tata - zawołany malarz, musi pracować w banu) czeka utrata domu. Sympatyczny marzyciel przegapił daty spłaty rat kredytu, a jego szef - w tej roli Colin Firth, tylko czyha by przejąć kolejny nieopatrzenie zastawiony dom. I wtedy, na skrzydłach latawca, a może na parasolce, z nieba spada im Mary Poppins. Niania, która wychowywała ojca czeredy nie dość, że się nie zestarzała, to jeszcze ma idealną figurę i łobuzerskie spojrzenie Emily Blunt. Ale od początku wiemy, że łzawa historyjka będzie pełna optymizmu, skoro otwierający musical song śpiewa facet zapalający i gaszący gazowe latarnie. Że to w czasach wielkiego kryzysu niemożliwe, bo w Londynie był już prąd. Otóż możliwe, bo w XXI wieku i w Warszawie mamy działające latarnie gazowe. A skoro wszystko jest możliwe...
Dzieciaki zaczną kąpiel w wannie, a skończą piękną odyseją podwodno-nawodną, zaś kiedy niemal potłuką porcelanową wazę ich przygody osiągną podwójny wymiar. Mary Poppins zaprosi je w podróż po świecie umieszczonych na wazie polichromii, programiści Disneya połączą animację z żywym planem, zaś finał tej mrożącej krew w żyłach historii będzie tak zaskakujący, że młodzi widzowie w kinie autentycznie dają się ponieść magii tej opowieści. A przy okazji wyjście z matni nie obraża inteligencji żadnej kategorii wiekowej.
I wreszcie to, co lubimy najbardziej w kinie oprócz przepięknych kadrów - muzyka. Tę napisał Marc Shaiman, wytrawny hollywoodzki kompozytor, który tym razem miał do dyspozycji pełną orkiestrę symfoniczną, a w głowie setki klasycznych musicali z lat 40. i 50. XX wieku. Z ekranu płyną przepiękne walce, odrobina swingu czy charlestona, tempo i melodia podporządkowane są i słowom i akcji - a polskie tłumaczenie Jana Wecsile - dialogów i jeszcze lepsze Michała Wojnarowskiego - piosenek pozwalają cieszyć się naprawdę mądrą historią. Co ciekawe - Mary Poppins dubbinguje Anna Dereszowska, ale przypisane jej piosenki śpiewa białostoczanka Ewa Prus. Bardzo dobrze. Nieco słabiej wypada dubbingujący faceta od zapalania latarń - Wojciech Brzeziński.
A skoro już wiemy, że muzyka w tym filmie, choć nie do zapamiętania, to stylowa i porywająca, to czas przypomnieć, iż reżyser nakręcił wcześniej "Chicago" i "Nine". O tym, że widział "Deszczową piosenkę" nie trzeba przekonywać nawet przedszkolaków, a że lekcje z ustawienia kamery ma też odrobione, bez względu na to czy to sekwencja jazdy wieloosobowym rowerem, czy taniec "świetlików" z ograniem i latarni i drabinek i wreszcie sekwencja wspinania się na wieżę Big Bena podane zostały w oszałamiający sposób.
"Mary Poppins powraca" zadowoli każdego fana klasycznych musicali, nawet w wersji z polskim dubbingiem. To też okazja na wspólne wyjście do kina z dziećmi. Film uczy, że nigdy nie należy się poddawać, a uwierzyć w odrobinę magii nie zaszkodzi i dużym i małym. Nawet jeśli to tylko bajka.