Jaką cenę płaci się w Polsce za mówienie prawdy o seksie? I za pokazywanie, że to kobieta trzyma w rękach bat?
Powiedziałabym, że cenę dość wysoką. Wszystko zależy od tego, co dla kogo jest ważne. Kiedy w codziennych sytuacjach, choćby na urodzinach u znajomych pada pytanie: „A czym ty się właściwie zajmujesz?” - to odpowiadam zgodnie z prawdą. Ale reakcje bywają bardzo różne.
Co dokładnie Pani mówi?
Mówię, że zajmuję się dominacją. Następne pytanie, które często pada, brzmi: „Ale co to właściwie znaczy”? Odpowiadam więc, że jestem dominą, czyli mężczyźni są wobec mnie ulegli. Służą mi, klękają przede mną, całują stopy, czasem poddają się karze, fizycznej lub psychicznej. I wtedy reakcje rozciągają się od ciekawości przez niepewność, aż po pełne oburzenie czy niezrozumienie. Dla niektórych to temat kompletnie egzotyczny, wręcz niepokojący.
Myśli Pani, że ludzi bardziej przeraża sama profesja czy to, że mówi Pani o niej otwarcie?
Myślę, że właśnie ta otwartość działa na wielu jak czerwona płachta. Kiedy ktoś z podniesioną głową, bez skrępowania mówi o czymś, co inni uznaliby za wstydliwe, to odbiera możliwość ataku. Bo jeśli ja się tego nie wstydzę, to jak można mnie tym dotknąć? Poza tym, sama praca seksualna – a dominacja jest jedną z jej form – wciąż stanowi w Polsce i nie tylko, duży zapalnik społeczny. Uaktywnia uprzedzenia, wykluczenia, automatycznie kojarzy się z przemocą, brakiem wyboru, patologią. A przecież może też być całkiem odwrotnie. Znam wiele historii osób, które uważają, że taka praca daje im wolność. Realną, świadomą, wybieraną.
Nie miała Pani problemu z podjęciem decyzji, aby upublicznić swoje życie?
Kobieta

Ten pomysł kiełkował we mnie od jakiegoś czasu. Wiedziałam, że mam do opowiedzenia wiele ciekawych historii. Któregoś dnia spotkałam się z Magdą Kuszewską i doszłyśmy do wniosku, że zrobimy to razem. Ja w ogóle szybko podejmuję decyzje, więc od pomysłu do działania minęło kilka dni. Ruszyłyśmy z pracą nad książką już w zeszłym roku. Przyznam, że ta część w książce dotycząca mojego prywatnego życia była dla mnie stresująca. Pierwszy rozdział książki to taki rodzaj wprowadzenia – historia od dzieciństwa, przez wiek nastoletni, aż po dorosłość. I to był dla mnie zupełnie nowy wymiar, żeby mówić o sobie tak otwarcie.
Nie chciała Pani tego robić?
Chciałam, bo to jest potrzebne. Chciałam pokazać, że ten wybór, to wejście w świat dominacji nie był efektem życiowych turbulencji, traumy czy innej życiowej katastrofy. Ale, że był przemyślaną decyzją, strategią. Z drugiej strony to bardzo osobisty głos. W mediach wciąż dominują narracje, że osoby pracujące w branży seksualnej to skrzywdzone owieczki. A to niekoniecznie prawda. Ta praca ma wiele odcieni. To nie tylko seks; to emocje, relacje, psychologia. Sprowadzanie jej do prostych stereotypów to ogromne uproszczenie.
U Pani zaczęło się od marzenia. Można powiedzieć, że jako domina spełnia Pani swoje dziecięce marzenie?
Tak, choć może to brzmieć zabawnie. Zdarzyło mi się powiedzieć: „Bycie dominą to spełnienie mojego marzenia z dzieciństwa”. Nawet jeśli wtedy jeszcze nie wiedziałam dokładnie, o czym to marzenie jest. Ale symbolika silnej kobiety, która nie musi nikomu nic udowadniać siłą, była we mnie od zawsze. Zresztą, samo napisanie książki też było takim marzeniem. Już jako dziecko bardzo dużo czytałam, ale nigdy nie miałam odwagi, by pomyśleć o sobie jako o autorce. Pisałam krótkie teksty. Teraz jest książka. I mam nadzieję, że nie ostatnia.

Gdyby miała Pani powiedzieć, co ta książka zdejmuje z ramion kobiet i mężczyzn, co uwalnia, wyzwala, to co by to było?
Przede wszystkim: poczucie wstydu. To, moim zdaniem, główny ciężar, z którym ta książka próbuje się rozprawić. Wstyd, który odczuwają kobiety, kiedy tylko pomyślą, że mogłyby przyjąć dominującą rolę wobec mężczyzn. Nie chodzi o bycie agresywną czy niegrzeczną, tylko o umiejętne korzystanie z kobiecej siły, z naszej wewnętrznej energii. Jeśli chcieć to ująć bardziej duchowo, to chodzi o świadome i odpowiedzialne używanie tej energii. Z drugiej strony jest wstyd mężczyzn. Bo klasyczne relacje, w których to mężczyzna dominuje, są społecznie akceptowane. Nawet zdrada, jeśli odbywa się w konwencjonalnym układzie: on, ona i klasyczny seks – to nie wywołuje aż takiego sprzeciwu. Ale jeśli mężczyzna chce być zdominowany przez kobietę, chce klękać przed nią, całować jej stopy, czyścić buty, czy usługiwać jej na kolanach, to nagle staje się to czymś nienormalnym. A przecież zwykle jest tak, że im więcej ktoś ma stresu, odpowiedzialności, obowiązków, tym bardziej potrzebuje bezpiecznej przestrzeni, by to wszystko z siebie zrzucić. I mężczyźni bardzo się wstydzą przyznać, że mają w sobie potrzebę, by choć przez chwilę nie decydować o niczym. Żeby ktoś inny podjął decyzję za nich. To jest właściwie główny powód dla którego przychodzą do mnie. Również finansowo jest określone, kto może do mnie trafić, ponieważ moje stawki nie są najniższe na rynku. Możliwość służenia mi to nie są małe pieniądze.
Co konkretnie ma Pani na myśli?
To znaczy, że nie każdy może sobie na tę formę relacji pozwolić. Moje stawki zaczynają się od 1000 zł za godzinę. Dłuższe sesje, naturalnie, kosztują więcej. W związku z tym często pracuję z mężczyznami, którzy mają dobrze płatne stanowiska i dużą odpowiedzialność za firmę, za ludzi, za rodzinę. To nierzadko mężczyźni, którzy są głową rodziny: zarabiają, zapewniają byt, podczas gdy partnerka zajmuje się domem, dziećmi. Oni nie mają gdzie powiedzieć: „Mam dość”. Do psychologa nie pójdą, bo w niego nie wierzą, albo się wstydzą. Koledze nie powiedzą, bo nie chcą usłyszeć: „Co z ciebie za facet?”. Żonom nie powiedzą, bo nie chcą ich zawieść. I właśnie w tym wszystkim, w tym braku przestrzeni, to ja tworzę im przestrzeń. Może nietypową, może niekonwencjonalną, ale bezpieczną.
I ktoś po spotkaniu z Panią powiedział: „Dziękuję, uratowałaś mi życie”?
Często rozmawiam z klientami długo po sesji. To nie jest model szybkiego Big Maca z McDonaldsa. Zawsze rozmawiamy przed, i zawsze po. Bardzo lubię te rozmowy; pomagają mi lepiej zrozumieć potrzeby, emocje, konteksty. Pamiętam taką sytuację: sesja trwała dwie godziny, a potem kolejne dwie godziny spędziliśmy na przysłowiowym papierosie. Rozmawialiśmy o jego lękach, fetyszach, poczuciu winy. Tłumaczyłam niczym terapeutka, cierpliwie, krok po kroku. Odwoływałam się do klasyfikacji WHO, do podejścia psychologicznego. Że to nie jest nic złego. Że nie ma w tym dewiacji. Że to po prostu inny odcień ekspresji, czasem bardziej queerowy, ale nadal zupełnie ludzki.
Ma Pani psychologiczne wykształcenie?
Mam wykształcenie średnie. Wcześnie zostałam mamą i musiałam zacząć pracować. Myślałam, że kiedyś wrócę na studia, ale życie pisze swoje scenariusze. Jak to mówią, małe dziecko, mały kłopot, duże dziecko, duży kłopot. Jestem samoukiem, zamiast formalnego wykształcenia, mam samodzielnie zdobytą wiedzę. Dużo czytam, fascynuje mnie psychologia, seksuologia. Do swojej pracy podchodzę poważnie.
Syn wie, czym się Pani zajmuje?
Od początku tego nie ukrywałam. W książce zresztą opowiadam, że praca w dominacji nie była moim pierwszym wyborem w obszarze pracy seksualnej. Zdecydowałam się na nią świadomie po to, żeby móc utrzymać siebie i dziecko. Wynająć mieszkanie, zapłacić niani, bo byłam samotną matką. Oczywiście rozmowy z synem dostosowywałam do jego wieku i poziomu rozumienia. Ale nigdy go nie okłamywałam. Uważam, że to miało też wymiar wychowawczy. Pokazało mu, że nie powinno się oceniać ludzi przez pryzmat zawodu. Tak jak nie oceniamy fryzjerki, chirurga czy właściciela sklepu, tak też nie powinniśmy oceniać osoby, która wykonuje pracę seksualną. To zawód, a nie tożsamość.
Jaki obraz współczesnego polskiego mężczyzny wyłania się z Pani doświadczeń?
Nie mogę mówić za wszystkich, ponieważ, jak wspomniałam, do mnie trafia konkretna grupa mężczyzn. Ale z moich obserwacji wynika, że to mężczyźni o dobrych sercach, starający się. Często zestresowani, przytłoczeni odpowiedzialnością. Tacy, którzy niosą wiele na swoich barkach. Czasem są wewnętrznie rozdwojeni, bo z jednej strony chcą być silni, ale chcieliby też móc odpuścić. Mam to szczęście, że moi klienci wiedzą, po co przychodzą. Nie udają nikogo innego. Wiedzą, jaka jest hierarchia w naszej relacji i że to ja jestem tą, która prowadzi. To sprawia, że mam bardzo dobre doświadczenia z mężczyznami. Są dojrzali, świadomi i paradoksalnie bardzo potrzebujący ciepła, rozmowy, zrozumienia.
Jakie są motywacje Pani klientów? Rzeczywiście chcą cierpieć, czuć ból?
Myślę, że u większości z nich rzeczywiście obecne są jakieś wewnętrzne napięcia: ból, niepewność, brak satysfakcji z życiowych wyborów czy osiągnięć. Ale to nie znaczy, że szukają cierpienia dla cierpienia. Bardziej chodzi o to, jak funkcjonujemy jako społeczeństwo. Jakie role są nam przypisane, jaką presję odczuwamy. Mam swoją teorię, a może bardziej jest to obserwacja, że wiele fetyszy bierze się nie tyle z samej traumy, ale też z silnych, często dziecięcych przeżyć. I one wcale nie muszą być negatywne. Znam taką historię: chłopiec bawił się w chowanego, schował się w szafie swojej siostry albo koleżanki. Siedział wśród jej ubrań i nagle odkrył, że dotyk futra albo satynowej bluzki wywołuje w nim niezwykle przyjemne doznanie. Po latach, w dorosłości, pojawia się fetysz konkretnych tkanin. To zostaje w ciele. Znam też historię jednego z moich klientów, który był wychowywany przez same kobiety: mamę, babcię, ciocię. W każdą niedzielę przed mszą jego obowiązkiem było czyszczenie ich butów. To były buty na niedzielę, na obcasie. Stworzył z tego rytuał. Pamiętał emocje: to napięcie, poczucie obowiązku, kobiecą siłę tych postaci. Wysokie obcasy stały się dla niego symbolem kobiecości, jeszcze zanim zrozumiał, czym jest seksualność. Dziś to jego fetysz. Czasami więc chodzi o oswojenie emocji, o przeżycie czegoś, co było kiedyś trudne, ale w sposób bezpieczny, kontrolowany, na własnych warunkach. Taka sesja może mieć wręcz terapeutyczny wymiar. Zawsze kluczem są silne emocje.
Co na to żony tych mężczyzn? Spotyka się Pani z zarzutami, że rozbija małżeństwa?
Nie bezpośrednio. Choć przypomina mi się jedna historia. Mój wieloletni klient mieszka z żoną za granicą. Ona wie o jego potrzebach. Nawet próbowała się tego nauczyć; uczestniczyła w jednej z naszych sesji, chciała spróbować dominować. Ale szybko zrozumiała, że to nie jest jej. I on to zaakceptował. Ona także zwłaszcza że miała okazję mnie poznać, zobaczyć, jak pracuję i co to za relacja. Zrozumiała, że nie jest to zagrożenie dla ich związku. Często kobiety boją się nie tego, że mężczyzna zrealizuje jakąś fantazję, tylko że spotka kogoś, kto da mu coś, czego one nie potrafią lub nie chcą dać. A to już głębiej uderza w ich poczucie bezpieczeństwa i wartości.
Co takiego potrafi dać domina, czego nie jest w stanie dać żona?
Dominacja to nie jest prosta rola. Zwłaszcza jeśli dotyczy osoby, którą się kocha, z którą dzieli się życie, wychowuje dzieci. Miłość, czułość, bliskość to emocje, które są naturalne w relacji partnerskiej. Przeskoczenie z tej bliskości do scenariusza, w którym partner jest przywiązany do łóżka, a kobieta ma wziąć pejcz, może być bardzo trudne psychologicznie. Jest też inny aspekt: wielu mężczyzn nie postrzega swoich żon jako kobiet, które mogą ich dominować. Cierpią na syndrom „świętej i ladacznicy”. Nie potrafią połączyć tych dwóch postaci w jednej osobie. Poza tym, u mnie mężczyźni wiedzą, że mogą coś stracić. Że jeśli nie będą posłuszni, mogę ich odesłać. Granice są jasne. To poczucie zagrożenia paradoksalnie bywa dla nich bardzo pociągające. W relacji z żoną tego nie ma. Nawet jeśli ona spróbuje się wcielić w rolę dominującą, to przecież po tego rodzaju grze, znów wracają do swoich ról, domu, gotują kolację, planują weekend.
Pytam czasem moich klientów: „Próbowałeś ze swoją partnerką albo żoną inicjować tego typu sytuacje?” Niektórzy mówią, że chcieliby, ale się wstydzą. Inni, że próbowali, ale żona nie chce, więc nawet nie rozwijają tematu. Są też tacy którzy mówią: „Ale jak to?! To moja żona! Przecież to ja jej mówię co ona ma robić! To ja jestem panem domu”. Nie dopuszczają myśli, że ten układ mógłby się odwrócić. Że kobieta, która wychowuje dzieci, gotuje, reprezentuje rodzinę, mogłaby spełnić jego seksualne fantazje. Żona ma być ta słabsza, bardziej podległa, ugrzeczniona. Ona nie jest od spełniania jego fantazji.
W książce wspomina Pani o znanych osobach: aktorze, polityku, księdzu. O polityku, który publicznie głosi skrajnie konserwatywne poglądy, ale w tajemnicy przed rodziną przychodzi do Pani. Jak widzi Pani tych ludzi? Nie ma poczucia, że to hipokryzja?
Mam. Nie uciekam od tego słowa: to jest hipokryzja, zwłaszcza gdy ktoś publicznie opowiada o wartościach rodzinnych, o moralności, a potem przychodzi do mnie, by oddać władzę kobiecie. Ale rozumiem też, skąd ta hipokryzja się bierze. Nie każdy ma w sobie odwagę, by być w pełni sobą, zwłaszcza w polityce, w której poglądy często są narzędziem, a nie rzeczywistym wyrazem przekonań. Żeby sprzedawać siebie wyborcom, trzeba pasować do oczekiwań. Przyznanie się do wizyty u dominy to już nie tylko ryzyko polityczne. Dla wielu byłaby to egzystencjalna katastrofa. Ale zdarza się, że moi klienci pytają, jak mogliby spełniać swoje fantazje z żonami. Wtedy podpowiadam. Bo to też jest część mojej pracy – pomagać w komunikacji, podpowiadać, jak budować intymność w związku.
Jakie są Pani podpowiedzi?
Zaczynam od prostego pytania: „Czy oglądacie razem filmy erotyczne?” Jeśli tak, to można użyć tej przestrzeni do rozpoczęcia rozmowy. Na przykład powiedzieć żonie, czy partnerce: „Wiesz, ostatnio natknąłem się na coś nietypowego i bardzo mnie to poruszyło. Chciałbym ci to pokazać. Zobaczyć, co ty o tym myślisz.” Ważne jest, by obserwować jej reakcję: czy jest ciekawość, dystans, czy może sprzeciw. To pozwala stopniowo otwierać temat. Bo w takich rozmowach najważniejsze jest wyczucie. Nie każdy partner od razu powie „tak”. Intymność to coś, co się buduje krok po kroku. Czasem bardzo delikatnie. Ale warto próbować.
Zdarzyło się kiedyś, że klient przekroczył Pani granice? Niekoniecznie fizycznie, ale może emocjonalnie?
Tak, dwa razy w ciągu wszystkich lat pracy. W takich sytuacjach kończyłam relację natychmiast. Najbardziej zaskakujące było to, kiedy oświadczył mi się żonaty klient. Wręczył pierścionek zaręczynowy i wyznał miłość. Początkowo próbowałam obrócić to wszystko w formę symbolicznego gestu: powiedziałam, że przyjmuję pierścionek jako znak jego poddaństwa, deklarację uległości. Ale szybko okazało się, że zaczyna traktować mnie jak partnerkę: pojawiła się zazdrość, pytania o moje wyjazdy, z kim jestem, gdzie, dlaczego. Pisał: „Hej, co u ciebie?”, a gdy odpowiadałam, że jestem w drodze do Szwajcarii, natychmiast dopytywał: „Z kim? Po co?” Tłumaczyłam, że taka forma relacji przekracza nasze ustalenia. Mówiłam wprost: „To nie jest twoja pozycja, by zadawać takie pytania”. Odpowiadał: „Ale ja cię kocham”. Wtedy wiedziałam, że trzeba zakończyć tę znajomość. Drugi przypadek dotyczył mężczyzny, który był singlem i po prostu się zakochał. Nie była to relacja, którą chciałabym rozwijać.
Sporo Pani podróżuje. Jakie są różnice między sesjami, które prowadzi Pani w Polsce a tymi za granicą?
Mam wrażenie, że są kraje, gdzie cała tematyka bdsm jest mocniej znana niż w Polsce, na przykład Niemcy czy Anglia. Ale chyba zaryzykowałabym stwierdzenie, że Polska „za mojej kadencji” uplasowała się na mocnym trzecim miejscu w Europie i jestem dumna z tego, że mam w tym swój spory wkład. Podróżuję też poza Europę, ale jednak mam wrażenie, że to ja przyciągam pewien typ klienta czy uległego, zamiast dopasowywać się do lokalnego rynku. Więc poza finansowymi warunkami te sesje nie różnią się zbytnio.
Co daje Pani ta praca? Czy również podczas sesji z klientami coś Pani przepracowuje?
Tak, myślę, że można to tak ująć. Choć z zewnątrz może się to wydawać dziwne, ta praca jest opiekuńcza. Trudno tak o tym myśleć, kiedy widzi się mnie ubraną w czarne skóry, z pejczem w dłoni, zadającą ból. A jednak to jest praca z emocjami. Moim zadaniem jest je wyczuwać, rozumieć, reagować. Od dziecka miałam mocno rozwiniętą empatię, intuicję w stosunku do ludzi. To mój szósty zmysł. Jestem ciekawa ludzkiej psychiki, a ponieważ nie miałam szansy zdobyć wyższego wykształcenia, w pewnym sensie spełniam się właśnie tutaj. Mam dostęp do niezwykle intymnych historii. Czasami klienci opowiadają mi rzeczy, których nie powiedzieliby nawet terapeucie. To fascynujące. Możliwość zajrzenia za kulisy tego, co się dzieje w głowach ludzi no i ta dynamika! Zawsze lubiłam dynamiczną pracę Zawsze wiedziałam, że praca w biurze to nie jest historia o mnie. Jako bardzo młoda osoba uwielbiałam pracę przy eventach. Jeździłam po całym kraju z pokazami tanecznymi, raz w tygodniu zupełnie inny zakątek Polski i nie tylko Polski, różni ludzie. Poza tym ta praca daje mi wolność. Mogę sama ustalać godziny pracy. Choć to wcale nie znaczy, że pracuję mało. Same sesje z klientami to jedno, ale zajmuję się też tworzeniem treści online, produkcją materiałów związanych z kobiecą dominacją, prowadzę kilkanaście platform, organizuję eventy, edytuję zdjęcia i filmy. To cała machina. Pracuję dużo, ale na własnych zasadach. Mogę zajmować się tym, co mnie pasjonuje. Przychodzą do mnie różni ludzie, zawsze jest troszkę inaczej, inna jest też kombinacja fetyszy. Ona jest jak odcisk palca.
To znaczy?
Nie ma dwóch takich samych zestawów fetyszy, potrzeb, historii. Każdy klient to inna osobowość, inna konfiguracja emocji, doświadczeń i wyobrażeń. I to mnie w tej pracy pociąga – nieprzewidywalność i niepowtarzalność.
Czy domina przechodzi na emeryturę? Kim Pani byłaby bez dominy?
Może pisarką. To jeden z moich planów. Ale bardziej niż emerytura interesuje mnie rozwój. Dla mnie dominacja nie jest tylko zawodem. To jest także część mojej osobowości, kobiecej energii, którą świadomie wykorzystuję. To może brzmieć jak z duchowego warsztatu, ale ja naprawdę czuję, że to jest moja droga. Zaczęłam tworzyć programy szkoleniowe dla młodych kobiet, które chcą wejść w ten świat. Nie uczymy tam, jak być dominą z kostiumu, tylko skupiamy się na psychologii, bezpieczeństwie, odpowiedzialności. Bo tej wiedzy wciąż brakuje — sama przez lata uczyłam się metodą prób i błędów, pocztą pantoflową. A przecież ta praca może być niebezpieczna.
W jakich sytuacjach może być niebezpiecznie?
Gdy nie zweryfikujesz osoby, z którą masz się spotkać. Ja zawsze proszę o przedstawienie się, czasem prowadzę krótką wideorozmowę. Ale najważniejsze jeszt to, że zawsze pobieram zadatek. Osoby z nieczystymi intencjami zwykle unikają zostawiania jakichkolwiek śladów. Dzięki tej zasadzie, odpukać, nigdy nie miałam poważniejszych problemów.
Kim Pani jest, kiedy zrzuca skórzany strój i szpilki? Jak wygląda Pani życie poza pracą?
Zwyczajnie. Choć niektórzy myślą, że dominy śpią w wysokich obcasach i biorą prysznic w lateksie, to tak nie wygląda. Oczywiście, są kobiety, które jako dominy żyją na co dzień: mają stałych uległych, ich życie jest zbudowane wokół dominacji. Ale ja mam też drugą stronę. Jestem mamą, partnerką, właścicielką dwóch piesków. Uwielbiam gotować, podobno jestem w tym dobra. Karmię ludzi, dosłownie i w przenośni. Mój partner wie, czym się zajmuję.
Pomaga Pani w pracy?
Nie powiedziałabym, że mi pomaga, bo z reguły to ja wiem najlepiej. Ale jest moim wsparciem. Jest kreatywny, czasem podrzuca pomysły. I przede wszystkim daje mi coś, czego każda z nas potrzebuje: bezpieczeństwo. Pomimo mojego silnego, dominującego charakteru, pomimo tego, że przez całe życie jestem wojowniczką, , to mój obecny partner jest moim ukojeniem. Kiedy wracam do domu, to jak każdy psycholog, ja również potrzebuję swojego terapeuty. Potrzebuję mieć chociaż jedną parę ramion, żeby móc się w nich schować.
Książka

Dominika Kruszewska, Magdalena Kuszewska, „Wyznania dominy”, Wydawnictwo Luna, 2025 r.