"Zdjęcie nie wróci nikomu życia". Korespondent kryzysowy, czyli polski dziennikarz jedzie na wojnę

Dorota Kowalska
Radosław Kietliński jeździ po świecie od lat. Dla niego, jak dla większości korespondentów wojennych, najważniejsi są ludzie, ich często dramatyczne historie
Radosław Kietliński jeździ po świecie od lat. Dla niego, jak dla większości korespondentów wojennych, najważniejsi są ludzie, ich często dramatyczne historie
Przed 11 września 2001 roku to był bardzo elitarny zawód. Znali się między sobą, wiedzieli, kto jest z CNN, kto z AFP. Po ataku na WTC wojna stała się wydarzeniem stadnym. O pracy korespondentów wojennych pisze Dorota Kowalska

Wojciech Cegielski od dwóch tygodni nadaje z Egiptu dla Informacyjnej Agencji Radiowej, wszystkich anten i portalu informacyjnego Polskiego Radia. W miniony poniedziałek egipski prokurator wydał kolejny nakaz aresztowania lidera Bractwa Muzułmańskiego. Przywódcy islamistów zarzucono, że podsycał przemoc, co miało doprowadzić do poniedziałkowej masakry, w której zginęło 55 osób. Cegielski natychmiast podaje, że szczegóły wydarzeń poniedziałkowego poranka nadal nie są jasne. Zwolennicy Bractwa Muzułmańskiego twierdzą, że żołnierze otworzyli do nich ogień w czasie porannych modlitw. Wojsko - że była to prowokacja i że islamiści zaczęli strzelać jako pierwsi.

W Egipcie wrze. News goni news. W środę do sieci trafia film, na którym widać, jak kilku młodych ludzi dokonuje linczu na nastolatkach, którzy cieszą się, że Muhammad Mursi nie rządzi już ich krajem. Najpierw zrzucają chłopców z dachu budynku, na którym stoją, potem dźgają nożami. Jeden ginie na miejscu, drugi walczy o życie w szpitalu, trzeciemu udało się uciec. Film trafia na anteny wszystkich światowych telewizji, a do Egiptu zjeżdżają kolejni korespondenci wojenni.

Jacek Czarnecki, dziennikarz Radia Zet, stary wojenny wyjadacz, jak mówią o nim koledzy, wydarzenia w Egipcie ogląda z warszawskiej perspektywy. Zaliczył Afganistan, Irak, Kosowo, Bośnię i Hercegowinę, Macedonię, Rwandę, Zair, Izrael, Liban, kilkakrotnie Pakistan. - I nigdy nie miałem dość. Kochałem tę robotę. Mówiłem sobie: "Muszę iść do Sejmu, odcierpieć swoje, żeby zasłużyć sobie na kolejny wyjazd" - opowiada. Od początku pewne rzeczy jasno sobie powiedział: nie chciał mieć grobu na Powązkach, nie chciał być 43-letnim martwym bohaterem. Racjonalnie oceniał ryzyko. I twierdzi, że to jedna z najważniejszych cech korespondenta wojennego. Najgorsi są ci, którzy za wszelką cenę chcą zostać gwiazdami dziennikarstwa. Pamięta kolegę, który nalegał, by jechać w miejsce, w którym nikogo jeszcze nie było.

Jęczał i jęczał. Nawet fotografowie odradzali mu wypad, a jeśli ci nie chcą robić gdzieś zdjęć, wiadomo, że jest niebezpiecznie. A ten nic, tylko swoje, że zrobi supernewsa. U niego sprawa była prosta: jeśli przewodnik mówi mu: "Nie jedź", nie jedzie. Jeśli wjeżdżał w teren, na którym panowała przeraźliwa cisza, tak że nie było nawet słychać głosu ptaków, natychmiast się wycofywał. - Trzeba umieć słuchać miejscowych - opowiada.

Pytany, co go w zawodzie korespondenta wojennego wciągało najbardziej, wzrusza ramionami. Studiował strategię wojny na Sorbonie, chciał pracować w ONZ, pomagać ludziom. - Lubiłem jeździć tam, gdzie nikt nie jeździł. Opowiadać o rzeczach, których nikt nie widział - wyjaśnia.

Ale też wcześniej, do 11 września 2001 r., zawód korespondenta wojennego to było bardzo elitarne zajęcie. Było ich w Polsce zaledwie kilku. Znali korespondentów z całego świata, bo na całym świecie spotykały się te same osoby: wiadomo, którzy byli z CNN, którzy z AFP. - Po 11 września wojny stały się nagle wydarzeniem stadnym - mówi Czarnecki. Kiedy Amerykanie zdobywali Bagdad, na autostradzie, która do niego prowadziła, utworzył się korek samochodów różnych stacji i rozgłośni radiowych. W Kuwejcie na inwazję Amerykanów na Irak czekało blisko 3 tys. dziennikarzy. Wojna stało się wielkim medialnym show. - Dziennikarze ze światowych mediów przyjeżdżali na wojnę jak na operację medialno-logistyczną ich rodzimej firmy. CNN wynajmował kilka pięter najlepszego hotelu w Kuwejcie, a potem w Iraku. Zresztą cała ich ekipa liczyła grubo ponad sto osób. Inne wielkie stacje i dzienniki też zajmowały całe piętra w luksusowych hotelach: Sheratonie, Radissonie. Mieli oczywiście mnóstwo sprzętu, ale też własnych ochroniarzy - opowiada Wojciech Rogacin, który jako reporter wojenny "Newsweeka" pracował w Kuwejcie i Iraku, dzisiaj jest zastępcą redaktora naczelnego i szefem działu zagranicznego "Polski The Times". Jak wspomina Rogacin, podobnie było w Iraku. W Bagdadzie dziennikarze wynajmowali większość hoteli. W najlepiej strzeżonych - otoczonych wozami pancernymi wojsk amerykańskich i betonowymi zaporami - mieszkali oczywiście ci z wielkich stacji telewizyjnych.

Ci z małych redakcji musieli liczyć każdy grosz. W Iraku nocowali w hotelach po 10-20 dol. za noc. Bez klimatyzacji. W jednym z pokoi po podłodze biegały jaszczurki. Polscy korespondenci wojenni zazwyczaj trzymają się razem. Radosław Kietliński, szef reporterów w Polsacie, który był w Bośni, Czeczenii, na Dubrowce, opowiada, że pomagają sobie w pracy, wymieniają informacjami. Panuje wśród nich ogromna solidarność. - Jeździmy w te same miejsce od lat. Bardzo łatwo jest dostać w łeb, trzeba minimalizować ryzyko - tłumaczy. I dodaje, że korespondentów wojennych jest w Polsce kilku, innych powinno się raczej określać mianem: korespondent kryzysowy, chociaż każdy kolejny wyjazd zbliża do tej pierwszej metki.
Jeszcze przed wybuchem wojny w Iraku, gdy wszyscy dziennikarze zjeżdżali się do Kuwejtu, by stamtąd ruszyć do Iraku w ślad za wojskami USA, całkiem przypadkiem złożyło się, że prawie wszystkie ekipy reporterskie z Polski wynajęły pokoje w tym samym hotelu. Powód był jeden - niska cena 35 czy 45 dol. za dobę przy w miarę przyzwoitych warunkach. W Bagdadzie było zresztą podobnie.

Wyjazdy na zbieranie materiałów zaczynały się o świcie. Każdy wiedział, że ma ograniczony czas i musi wrócić przed zmrokiem. Ryzyko, że dziennikarz stanie się ofiarą ataku lub porwania, zawsze było wysokie, ale nocą wzrastało o kilkaset procent. - Jeden z dowódców amerykańskich powiedział mi, że według ich statystyk w Iraku do 80-90 proc. napadów dochodziło właśnie w nocy, a zwłaszcza między 1 a 4 nad ranem. Chociaż również w ciągu dnia można było oberwać, co chwila słychać było gdzieś strzelaninę, bliżej lub dalej - opowiada Wojciech Rogacin.

Niekoniecznie chodziło o terrorystów. Kiedyś Rogacin był na bazarze przy meczecie w Karbali i nagle zaczęli do siebie strzelać klient i sprzedawca. Nasz redaktor schował się za murem meczetu, żeby uniknąć przypadkowego postrzału. Na szczęście jedyną ofiarą zajścia był trafiony w locie gołąb.

W Bagdadzie co noc słychać było regularne strzelaniny pod hotelem, więc każdy dbał o swoje bezpieczeństwo, jak umiał. - Kiedy o świcie wychodziłem z hotelu, pod którym czekali na mnie kierowca z tłumaczem w zdezelowanym, chyba 15-letnim daewoo, widziałem, jak ekipa Reutersa pakowała się do opancerzonej furgonetki, a za nią i przed nią jechały samochody ochroniarzy, najprawdopodobniej byłych komandosów. Na głowach dziennikarze mieli hełmy, na ubraniach - kamizelki kuloodporne z napisem "Press" - opowiada wicenaczelny "Polski The Times." Przyjechali tu przecież nie na wakacje, ale do pracy.

Radosław Kietliński podkreśla, że każdy materiał to inny model działania. Kiedy robili z Agatą Kaźmierską dokument "Talibowie, druga strona wojny" (dostali za niego nagrodę Grand Press w kategorii reportaż telewizyjny), dokładnie planowali każdy dzień pracy. Mieli porozdzielane zadania i kładli się spać z tym planem w głowie.

Ale bywają materiały spontaniczne. W Iraku w 2004 r. Krzysztof Łapacz, operator, z którym Kietliński pracuje od lat, zapytał go któregoś dnia: "Chłopie, a co tu się właściwie dzieje z dziećmi?". Okazało się, że nawet maluchy wykorzystywane są nielegalnie do ciężkiej pracy, chociażby w fabrykach cegieł. Rozmawiali o tym także z nauczycielami, którzy tłumaczyli, czemu tak się dzieje, jakie są uwarunkowania kulturowe czy społeczne takiego stanu rzeczy. Materiał kręcili 8 godzin. Ale ten o Arabach wygnanych z Kurdystanu - aż pięć dni. Mieszkali z nimi, jedli, spali i zastanawiali się, dlaczego Amerykanie strzelają do nich jak do kaczek. Praca była ciężka, ale obowiązywały pewne reguły.
Wszystko zmieniło się w połowie marca 2004 r. Do tego czasu dziennikarze mieli swego rodzaju immunitet. Po tej dacie zaczęło się regularne polowanie na nich. Terroryści wymyślili sobie, że trzeba pismaków porywać dla okupu i sławy. - To już przestała być spokojna praca, w której, jeśli przestrzegałeś pewnych zasad, przeżywałeś - opowiada Czarnecki. Bandyci stawali się coraz bezczelniejsi, z hotelu w Bagdadzie wyciągnęli dwóch rumuńskich dziennikarzy, z którymi widział się dzień wcześniej. - To też był dla mnie sygnał, że została przekroczona pewna granica, że trzeba będzie się wycofać - dodaje.
Plakietka "Press" stała się dla terrorystów tarczą strzelniczą, działała jak płachta na byka. Być może to ona ściągnęła zabójców Waldemara Milewicza, jednego z najbardziej znanych korespondentów wojennych. Zginął w Iraku 7 maja 2004 r., jadąc z Bagdadu do Karbali i Nadżafu. Razem z Milewiczem zginął algierski montażysta z polskim obywatelstwem Mounir Bouamrane, a operator kamery Jerzy Ernst został ranny. Ich samochód terroryści ostrzelali z broni maszynowej.

Każdy z nich przeżył kilka ekstremalnych sytuacji. Czarnecki pamięta Kosowo: jechał z ekipą francuskiej AFP robić materiał o Albańczykach, którzy uciekli przed Serbami w góry. Powstawały tak wioski uciekinierów. Siedział w pancernym land roverze. Śmieje się dzisiaj, bo samochód był bezpieczny, ale oni pootwierali sobie szyby. Nagle zobaczyli przed sobą żółtego mercedesa. Zajechał im drogę. Ani się nie obejrzeli, a on i francuski dziennikarz mieli przystawione do głowy kałasznikowy. Facet w mundurze przypominającym moro, ten, który do niego mierzył, krzyczał coś niemiłosiernie. Pytali tłumaczkę, co mówi, ale ta siedziała skamieniała i nie mogła wydusić z siebie słowa. Ostatkiem mózgowych sił, jak opowiada, wyciągnął paszport. Człowiek w mundurze wziął go do ręki i nagle słyszy: "Polska! Ja znam Polska! Znam Szczecin". Mężczyzna szybko wyjaśnił, że dawali im znaki, aby się zatrzymali, że nazywa się komendant Tygrys i mogą jechać dalej. Napisał im nawet jakiś papier, że są przyjaciółmi, żeby inni nie robili im problemów.

Chwilę później zatrzymał ich kolejny patrol: tym razem gości w czarnych skórzanych garniturach, z czarnymi brodami. Papier nie pomógł, bo szef nowego patrolu stwierdził, że nazywa się komendant Lew i polecenia komendanta Tygrysa do niczego go nie zobowiązują. Prawdziwy problem pojawił się w chwili, kiedy ludzie z patrolu znaleźli u nich w bagażniku włoskiego dziennikarza. Włochy nie przyjmowały wówczas albańskich uchodźców, zaczęły się więc poszturchiwania, skończyło zaś na radzie, aby nie nosili niebieskich hełmów i żadnych niebieskich kamizelek, bo tu, w górach, nienawidzą ONZ. - Ale znaleźliśmy albańską wioskę i zrobiłem świetny materiał o tamtejszej szkole - opowiada Czarnecki. Innym razem z Miładą Jędrysik, wówczas dziennikarką "Gazety Wyborczej", i filmowcem o nazwisku Esteban Manzanares Uyarra, który kręcił dokument o korespondentach wojennych pracujących w Iraku, ruszyli z Nasiriyah do Bagdadu. To był dzień po zdobyciu Basry, tuż po porwaniu Jacka Kaczmarka i Marcina Firleja. Amerykanie wchodzili do stolicy Iraku i wszyscy ruszyli w tym kierunku. Byli w Al-Kut, kiedy zobaczyli ludzi w dżalabijach z kałasznikowami, to mogli być ludzie Saddama. Zatrzymali ich. "Mamy przejebane" - pomyślał. Kiedy jednak okazało się, że są z Polski, jeden z bandytów krzykną: "Jaruzelski good, Polska good!". Dopiero potem okazało się, że w latach 80. Polacy zbudowali w tym mieście fabrykę broni i pracę znalazło w niej sporo miejscowych.
Radosław Kietliński pamięta Czeczenię: to był rok 2002. Byli na posterunku, nie mogli się dogadać z rosyjskimi żołnierzami, ponoć brakowało im jakiś dokumentów. Zrobiło się nieprzyjemnie. Nagle podjechał samochód z posiłkami. Rosjanie nosi na głowach białe kominiarki. Jeden z nich podszedł do niego, przystawił mu pistolet do głowy. Zdjął mu tę kominiarkę z twarzy. Chłopak mógł być od niego młodszy o jakieś 10 lat. Był bardziej przerażony od niego. Odwrócił się na pięcie i odszedł.
- Pewnie, że takie sytuacje zawsze się zdarzają, ale tak naprawdę dobrze zaplanowany wyjazd gwarantuje bezpieczeństwo. Trzeba tylko podchodzić do tej pracy racjonalnie, nie szarżować - Kietliński mówi to samo, co Czarnecki.

Wojciech Rogacin dodaje, że brak rozeznania w sytuacji może oznaczać kłopoty: Kiedyś, w 2003 r., jadąc zdezelowanym daewoo na irackich numerach do bazy w Babilonie, kiedy jeszcze dowodzili nią Amerykanie, zostali przez żołnierzy wzięci za terrorystów i omal ich nie ostrzelano. W tym czasie modne były akurat ataki na bazy wojsk koalicji samochodami wypełnionymi ładunkami wybuchowymi. Dowódcy amerykańscy wydali więc rozkaz, by do każdego niezidentyfikowanego samochodu, który zbliża się do bazy i nie zatrzymuje na wezwania, strzelać z granatników, by unieszkodliwić go jeszcze w dużej odległości od bazy. Zaczęli więc jechać zygzakiem pomiędzy ustawionymi naprzemiennie zaporami betonowymi i w pewnym momencie zauważyli gwałtowny ruch przy bramie. Z otworu w strażnicy bramy wysunęła się w ich kierunku lufa, a kilku żołnierzy nagle skryło się za betonowymi zaporami i zaczęło do nich celować. Zatrzymali samochód. Wówczas, ciągle kryjąc się za zaporami i trzymając ich na muszce, podbiegło do nich prawie 10 żołnierzy. - Widziałem po ich twarzach, że byli bardziej przerażeni od nas. Był to akurat dzień rocznicy dojścia Saddama do władzy i Amerykanie spodziewali się nasilenia ataków na swoje bazy - opowiada Rogacin.

Niby każda wojna jest podobna, bo na pierwszej linii frontu - czy karabin trzyma w dłoni biały czy czarny - kule latają tak samo. Ale oni szukają ludzi. Dla Czarneckiego to ludzie zawsze byli najważniejsi. Starał się być po obu stronach frontu. W Kosowie był dwa razy. Po raz pierwszy relacjonował, jak Serbowie eksterminowali Albańczyków. Wrócił do domu wstrząśnięty. Stał się bardziej proalbański, na Serbów patrzył z dystansem. A potem zobaczył, co Albańczycy robili Serbom. Widział albańskich nastolatków, którzy sponiewierali serbską staruszkę idącą ulicą. Widział inne rzeczy.

Radosławowi Kietlińskiemu też Bałkany cały czas siedzą gdzieś z tyłu głowy. - Do dzisiaj mam z tą wojną problem. To miejsce, do którego wracam kilka razy w roku. I mam wrażenie, że cała Europa jest odpowiedzialna za to, co tam się stało - mówi.
Wojny w Afryce były jeszcze inne. Bardzo okrutne, bezwzględne, chociaż na Bałkanach okrucieństwa przecież nigdy nie brakowało. Czarnecki, choć jest człowiekiem wierzącym, modlił się w swojej pracy tylko raz: kiedy jechał z Zairu do Kigali w Rwandzie, był zresztą jedynym białym dziennikarzem, którego przepuszczono przez granicę. Noc, a jedna z zasad korespondentów wojennych, o której wspomniał już Wojciech Rogacin, brzmi: "Nigdy nie poruszał się w terenie nocą, jesteś wtedy najlepszym celem, każdy może cię zabić". Mijał idący drogą ludzi: czarne płaszcze, czarne twarze, obok siedział kierowca i płakał: "Dlaczego ja z tobą jadę? Ciebie zabiją, bo jesteś biały, a mnie, bo będę widział, jak zabijają białego". Ale nie miał wyjścia, musiał jechać. Miał tylko 100 dol. i gdyby wydał pieniądze na nocleg, nic by mu nie zostało. - Zatrzymywało nas masę patroli. Patrzyłem tylko, czy mają na nogach gumiaki, czy sandały. Jak gumiaki, znaczy wojsko - nie zabiją nas, jak sandały - bandyci, strzał prosto w głowę - opowiada Czarnecki. Dotarli do Kigali na oparach benzyny.

- W Europie istniały jednak pewne reguły, kamizelka z napisem "Press" coś znaczyła, przynajmniej przez jakiś czas. Tam nie znaczyła nic. Panowała straszliwa bieda. Życie ludzkie nie miało żadnej wartości. Wojny plemienne trwały przecież w Afryce od XIX w. - tłumaczy. W Zairze spotkał siostrę zakonną. Zgwałcono ją pięć razy, ale gwałty były w Afryce na porządku dziennym. Przez wioskę przechodziła kolejna armia i brała, co swoje. Na AIDS chorowali nawet 10-letni chłopcy.

To w Afryce, dziesiątkowanej nie tylko plemiennymi wojnami, ale też głodem, powstawały najbardziej wstrząsające zdjęcia, za które fotoreporterzy otrzymywali międzynarodowe nagrody. Fotoreporter, w przeciwieństwie do dziennikarza, który jednak nie zawsze musi być na miejscu zdarzenia, nie zrobi inaczej dobrego zdjęcia. Pytanie tylko, czy zawsze pstryknąć fotę? Czy jest jednak granica, której jednak przekroczyć nie wolno? - Wojny są brutalne, giną na nich ludzie. My jako fotoreporterzy musimy to dokumentować. Zdjęcie nie wróci nikomu życia - uważa Maksymilian Rigamonti, fotoreporter robiący zdjęcia m.in. w Afganistanie. Był tam już cztery razy. Dokumentuje naszą misję właściwie od początku. Ale chce towarzyszyć swoim bohaterom także po ich powrocie do kraju, zobaczyć, jak żyją, jak się odnajdują w polskiej rzeczywistości.

Bo korespondenci wojenni to nie tylko wojna, to także czas tuż po niej. - Po zakończeniu głównych działań wojennych praca reportera polega głownie na opisywaniu, jak kraj i ludzie radzą sobie w nowej rzeczywistości. Pisaliśmy reportaże o polskich żołnierzach, wojnie z partyzantami, ściganiu Saddama. Jeździłem na granicę iracko-irańską, przez którą szmuglowano broń dla terrorystów, do Kurdystanu, na planowane wielkie manifestacje przeciwko Amerykanom. Raz podczas takiej manifestacji omal mnie zresztą nie zlinczowano, bo dla nich każdy nie Arab był Amerykaninem. Uratował mnie tłumacz - opowiada Wojciech Rogacin.

Radosław Kietliński też lubił powroty do Bośni, wyjazdy w te same miejsca, obserwowanie, jak powojenny kraj budzi się do życia - bywa to wyjątkowym doświadczeniem.
Ciągłe wyjazdy, to obcowanie ze śmiercią, ludzkim cierpieniem i niebywałym okrucieństwem, wielu z nich przypłaciło zdrowiem. Krzysztof Miller, najbardziej chyba znany fotoreporter wojenny, który wraz z Wojciechem Jagielskim, dziennikarzem "Gazety Wyborczej", był chyba na wszystkich wojnach ostatnich 30 lat, trafił do kliniki stresu bojowego przy Wojskowym Instytucie Medycznym. "Wspominam tamten czas ambiwalentnie. To znaczy jest OK. Pomogło. Stabilizatory emocjonalne, jak eufemistycznie nazywa się psychotropy, pomogły. Indywidualne i grupowe sesje psychologiczne, na których mogłem się wygadać, ale przede wszystkim posłuchać tych, którzy z podobnych przeżyć wygadać się chcieli, pomogły. Powoli. Krok za krokiem. Wychodziłem z czarnej psychicznej dziury na prostą. Wróciłem do życia. (...) Ta książka nie będzie miała zakończenia. Pisałem o wojnach, które obserwowałem, ale wojny toczą się nadal. Nowe lub stare. (...) To chyba ostatnia moja wojna. Wojna ze sobą. Wojna ze wspomnieniami, które - pisząc - musiałem jeszcze raz ożywić" - pisze Miller w swojej książce "13 wojen i jedna". W wydanej kilka miesięcy wcześniej "Miłości z kamienia" Grażyna Jagielska opowiada o latach, gdy jej najważniejszym zajęciem było czekanie przy telefonie na informację, czy jej mąż jeszcze żyje.

Po 20 latach życia w ciągłym strachu o najbliższą osobę Jagielska trafiła do tego samego szpitala, gdzie leczył się Krzysztof Miller, z objawami stresu bojowego. Wojciech Jagielski zrezygnował z kariery korespondenta wojennego. Pracuje obecnie w Polskiej Agencji Prasowej. Jacek Czarnecki też od 2007 r. jest korespondentem wojennym w stanie spoczynku. - Żona mi powiedziała, że zaszła w ciążę, a ja jej wcześniej obiecałem, że jeśli tak się stanie, przestanę jeździć - tłumaczy. Dotrzymał słowa. Teraz, kiedy tęskni za tamtym życiem, spogląda na syna. I nie chce wracać na wojnę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl