Już w nocy z niedzieli na poniedziałek dowiemy się, czy polski film „Boże Ciało” otrzyma statuetkę Oscara dla najlepszego obrazu zagranicznego. Tak naprawdę już sama nominacja ze strony amerykańskiej Akademii Filmowej jest wielkim wyróżnieniem. W tym dla grającego główną rolę Bartosza Bieleni. Młody aktor dowiedział się o nominacji za oceanem, gdzie wraz z resztą ekipy promował film.
- Spałem smacznie i śniłem, że jestem zającem złodziejem. Obudził mnie telefon od agentki z gratulacjami. Chwilę później posypały się wiadomości. Telefon od wzruszonych rodziców. Z niedowierzaniem odpisywałem na gratulacje. Sprawdzałem, czy to prawda, a jak już byłem pewny, to położyłem się spokojnie spać dalej - opowiada we „Wprost”.
Wszystko wskazuje na to, że sukces „Bożego Ciała” uczyni z Bartosza nową gwiazdę polskiego kina. A może nawet nie tylko polskiego - bo kilka dni temu European Film Promotion zaliczył go do grona dziesięciu „wschodzących gwiazd” kina Starego Kontynentu - „Shooting Stars”.
„Grzesznik i święty. Diabeł i anioł. Jeśli uważacie, że te przeciwieństwa nie mogą się spotkać w jednym człowieku, musicie to jeszcze przemyśleć. Dzięki Bartoszowi Bieleni zrozumiecie, że to możliwe” - napisano w uzasadnieniu.
Już od dziecka wyróżniał się niebanalną urodą. Wyjątkowo duże zęby na przedzie niczym płyty nagrobne sprawiały, że koledzy z podwórka wołali do niego „Bielenia, pokaż cmentarz!”. Wychował się w najstarszej dzielnicy Białegostoku - Bojarach. Choć jego rodzice nie mieli nic wspólnego z aktorstwem, jego od małego ciągnęło do teatru. Już mając trzy lata, kiedy wystąpił w szkolnym balu przebierańców, trudno go było ściągnąć ze sceny. Nic dziwnego, że będąc zaledwie w pierwszej klasie podstawówki, zagrał główną rolę w „Małym Księciu” w lokalnym Teatrze Dramatycznym.
- Spędzałem w teatrze poranki i wieczory, najpierw przygotowując się do roli, później grając. Te dwa lata, które tam spędziłem, ukształtowały mnie, prawdopodobnie też dlatego, że trafiłem tam w wieku, kiedy wyobraźnia dziecięca się kształtuje, kiedy jest się tym chłonącym wszystko małym potworkiem, który dowiaduje się świata - wspomina w serwisie Afisz Teatralny.
Bartosz kontynuował dziecięcą przygodę z aktorstwem w Teatrze Klaps. To już było coś poważniejszego: wraz z przyjaciółmi oglądał nagrane spektakle najlepszych polskich reżyserów i marzył o tym, aby u nich kiedyś zagrać. Kiedy zdecydował się zdawać do szkoły teatralnej, rodzice nie byli tym zachwyceni. Wsparcie znalazł u sąsiada z bloku - Zdzisława Dąbrowskiego, wieloletniego reżysera Teatru Polskiego Radia.
Po maturze Bartosz zdecydował się złożyć papiery do trzech szkół aktorskich - w Warszawie, Łodzi i Krakowie. Przyjęto go do dwóch ostatnich. Nie wiedział, którą wybrać - i rzucił monetą. Kiedy frunęła ona w powietrzu, zrozumiał w ułamku sekundy, że chciałby uczyć się w Krakowie. Tę myśl potwierdził los - moneta wskazała, że powinien jechać na studia pod Wawel. Tak też się stało.
- Przez te 4 lata robi się naprawdę bardzo dużo. Jesteś zamknięty z ludźmi, którzy kochają to, co ty. Ja miałem olbrzymie szczęście - trafiłem na inspirującą, niezwykłą, pracowitą grupę. Mieliśmy możliwość testowania pewnych pomysłów i przeczuć w szkolnych salach teatralnych, gdzie odpowiedzialność jest jednak mniejsza, a pole do eksperymentu szersze - podkreśla w Onecie.
Studiując w Krakowie, młody chłopak wynajął pokój w kamienicy, która stała na tyłach Sceny Kameralnej tamtejszego Starego Teatru. Nic więc dziwnego, że Bartosz żartował, iż to kolejny wyrok losu - i ta bliskość sceny sprawi, że niebawem będzie na niej występował. Nie minęły trzy lata i tak też się stało: Bielenia dostał propozycję występu w spektaklu „Edward II” wystawianym w Starym Teatrze.
Dyrektorem tej krakowskiej sceny był wówczas śmiało eksperymentujący reżyser Jan Klata. Tak mu się spodobała gra Bartosza, że zaproponował mu etat. Chłopak oczywiście się zgodził i został najmłodszym aktorem zespołu. Praca z Klatą i innymi reżyserami Starego Teatru okazała się dla niego spełnieniem marzeń.
- W Starym nikt nie starał się w żaden sposób kogokolwiek indoktrynować. Chodziło raczej o kreowanie wyobraźni. Tym eksplodowało dla mnie to miejsce. My młodzi spotykaliśmy się tam ze wspaniałymi, uznanymi aktorami i czuliśmy się absolutnie zaakceptowani. Wszyscy byli równi, doceniano naszą wyobraźnię, pojawiała się ciekawość związana z naszą perspektywą - deklaruje w magazynie „Lounge”.
Współpraca Bartosza z krakowską sceną skończyła się, kiedy odwołano z funkcji jej dyrektora Jana Klatę. Młody aktor uznał to z większością swych kolegów i koleżanek za decyzję polityczną. Bez żalu postanowił wtedy przeprowadzić się do Warszawy, gdzie z otwartymi ramionami przyjęli go w Nowym Teatrze.
- Ludzie przewodzący temu teatrowi to osoby, które widzą, patrzą, oglądają, interesują się, dyskutują, zadają pytania. To mnie cieszy w obcowaniu z nimi i ciągle rozwija. Jestem wdzięczny za to, że ufają młodym ludziom, chcąc nas wziąć do siebie i zapytać: „A wy co myślicie na ten temat?” - mówi w magazynie „Lounge”.
Z czasem Bielenia zdecydował się spróbować swych sił również w filmie. Drugoplanowe role w „Disco polo” i „Na granicy” zwróciły na niego uwagę kinowych reżyserów. Konsekwencją tego okazała się główna rola w „Bożym Ciele”.
- Przygotowanie do roli Daniela w „Bożym Ciele” było czysto fizyczne. To było super, że ktoś mi się kazał ruszać, coś robić. Akurat miałem trochę wolniejszy moment przy innych projektach i mogłem się temu całkowicie oddać i na tym skupić. To nie chodziło nawet o jakąś wielką przemianę do roli, tylko raczej uprawdopodobnienie tych wszystkich okoliczności, które towarzyszą Danielowi - opowiada w Interii.
Dzisiaj Bartosz mieszka w Warszawie z dziewczyną i psem o imieniu Kredyt, na którego trafił kiedyś na środku szosy, jadąc na wakacje na Mazury.
