Kort tenisowy klubu sportowego Nadwiślan w Krakowie. Na ławeczce siedzi nastolatka. Blond włosy zebrane w kitkę, krótkie spodenki, koszulka bez rękawów. Zmęczona treningiem. Głodna - nie zdążyła zjeść śniadania. Czeka na ojca, który skoczył po drożdżówki. Nagle wyrastają przed nią nieznajomi, mężczyzna i kobieta. "Gdzie tu można zamówić korty do gry?" - pytają obcesowo. "W klubie" - nastolatka ręką pokazuje budynek. Odchodzą, a po chwili wracają i z przepraszającymi uśmiechami mówią: "Jak mogliśmy nie poznać Agnieszki Radwańskiej!".
Gdy w 2005 roku Radwańscy udawali się do Londynu na turniej Wimbledonu, żegnali ich dziadkowie i dwóch zaprzyjaźnionych krakowskich dziennikarzy. Kiedy wracali - na lotnisku były tłumy.
Agnieszka Radwańska wygrała turniej Wielkiego Szlema Juniorów. Jest też pier-wszą Polką, która w Sztokholmie wygrała turniej WTA w grze pojedynczej. W styczniu tego roku pokonuje Swietłanę Kuzniecową (numer 2 na liście najlepszych tenisistek świata) i awansuje do ćwierćfinału Wimbledonu seniorek. Jest 10. na liście najlepszych. Znawcy tenisa zachwycają się, że swoją grą przywraca szlachetnego, myślącego tenisa, a nie opartego na sile mięśni.
- Ma być sportsmenką, a nie atletycznym monstrum - uważa ojciec i trener Robert Radwański. Martina Navrátilová, jedna z najlepszych tenisistek świata, a także Wojciech Fibak są zgodni, że w miarę nabierania doświadczenia Agnieszka ze swoją zgrabną sylwetką jest w stanie pokonać najbardziej atletyczną zawodniczkę.
Jej o rok młodsza siostra Ula wygląda i gra podobnie. W tym roku dotarła do drugiej rundy Wimbledonu, przegrała dopiero ze sławną siostrą Williams - Sereną. Po meczu powiedziała: "Za rok ją pokonam". Ula to najlepsza juniorka na świecie, w rankingu seniorek w rok przeskoczyła 101 nazwisk i jest na 150. pozycji. A przecież nie skończyła jeszcze 18 lat. Radwańskie zaczynają być pożądane w świecie wielkiego tenisa. Jak to się im udało?
Baloniki na rakietach
Robert Radwański (ciemne okulary, sportowe spodenki i koszulka) jest dumny z córek. Ich sukcesy świadczą przecież i o nim - trenerze i ojcu. - Mają talent, a ja tego talentu nie zmarnowałem - mówi.
- Tworzenie zawodnika wysokiej klasy to wieloletni proces. Rozpoczyna się we wczesnym dzieciństwie. A może nawet jest to praca kilku pokoleń?
Dziadek tenisistek Władysław był hokeistą, trenerem pierwszoligowej Cracovii i nauczycielem WF-u. Do dziś uczy podstaw tenisa. Jego syn Robert w dzieciństwie trenował jazdę figurową na lodzie, z czasem jednak uznał, że to mało męski sport. Ojciec namawiał go na hokej. Syn wybrał tenis i doszedł do krajowej reprezentacji, zdobył drużynowego mistrza Polski.
Po ukończeniu liceum, gdzie w równoległej klasie uczyła się jego przyszła żona Kasia, trafił na Akademię Wychowania Fizycznego. Kasię - już studentkę politechniki - spotkał ponownie w Zakopanem. On grał turniej, ona - córka działacza Wisły - była na wczasach. Blondynka, ubrana ze smakiem (córki nie potrzebują specjalistów od wizerunku, mama im doradzi).
Pobrali się po kilku latach chodzenia ze sobą. Robert uczy WF-u, daje lekcje tenisa, Kasia pracuje jako księgowa. Mieszkają z jego rodzicami - w trzech pokojach w starej kamienicy w centrum Krakowa. W marcu 1989 roku Kasia rodzi w krakowskim szpitalu Agnieszkę. Robert zarabia wtedy śmieszne pieniądze. Pojawia się propozycja wyjazdu do Niemiec. Opuszczają Polskę, gdy Isia (tak nazywają córeczkę) kończy pół roku. W Gronau, przy holenderskiej granicy, Robert Radwański uczy tenisa niemieckie dzieci. Gra w turniejach. - Jest nam tam jak u Pana Boga za piecem
- wspomina. - W Niemczech trwa akurat tenisowy boom, to okres triumfów Borisa Beckera, Steffi Graf. Trenuję, podpatruję, szkolę się.
Tam na świat przychodzi Ula. - John McEnroe (amerykański tenisista) też się urodził w Niemczech - Robert bierze to za dobrą monetę. Jest w szpitalu przy żonie. Ula rodzi się na jego rękach. Odcina pępowinę, myje maleństwo. - Byłem zaprawiony w pielęgnacji, nauczyłem się przy Iśce.
Siostrzyczki od małego plączą się po korcie. Tata daje im rakietki, zamiast piłek odbijają baloniki. Isia jest niewiele wyższa od siatki na korcie, Ula do siatki nie dostaje. A Robert widzi, że są szybsze, sprawniejsze niż inne dzieci. - Głupi by rozpoznał, że dziewczynki mają talent
- mówi Robert i dodaje: - Bywa, że ojciec przecenia swoje dzieci. Ja oddzielałem rolę taty od roli trenera. Na korcie oceniałem je obiektywnie.
Agnieszka ma pięć lat, gdy wygrywa z dzieciakami starszymi o dwa lata swój pierwszy turniej. - Dostałam puchar, niewielki, z 15 centymetrów. W naszej kolekcji tylu ważnych pucharów wygląda skromnie (z siostrą zebrała ich już ponad 300). Ale to od niego wszystko się zaczęło - wspomina Agnieszka.
Kto ukradł siatkę?
Nigdy nie myśleli, aby zostać w Niemczech na stałe. W 1995 roku wracają do Krakowa. - Choć sportowcom jest tam o niebo łatwiej niż w Polsce, nie wyobrażaliśmy sobie, aby nasze córki nazywały się Agnes i Ursula Radwansky - mówi Robert. Z dziećmi lądują z powrotem w mieszkaniu rodziców. Robert zakłada szkółkę tenisa. Isia kończy sześć lat, idzie do pierwszej klasy. Codziennie po szkole dziewczynki trenują na korcie razem z innymi dziećmi.
Dla nich to wciąż zabawa, a nie prawdziwe treningi. Niezauważalnie machanie rakietą staje się czymś tak naturalnym jak oddychanie. Siostrom podoba się rywalizacja i starty w dziecięcych turniejach. - Można wygrać fajne rzeczy: iPoda, sprzęt grający, a nawet telewizor - przypomina Agnieszka. Koleżanki idą po szkole do kina, na podwórko - one na kort. Ale za to dużo podróżują. Zawsze jest przy nich tata, który - kiedy schodzi z kortu - jest fantastycznym kumplem, i mama - ekspert od pocieszania, rozmów o kobiecych sprawach, co każdą ciężką atmosferę potrafi rozładować żartem.
Dba, by podczas świąt wielkanocnych, które spędzają za granicą, były polskie potrawy. Boże Narodzenie obowiązkowo w Krakowie. W Wigilię przed południem trening, wracają na kort już w drugi dzień świąt. Robert: - Te pierwsze lata są najważniejsze. To wtedy córki poczuły, że zabawa jest fajna, a wygrywanie jeszcze fajniejsze. Zależało mi na tym, by ciężko pracując, polubiły tenis.
Jeszcze prowadzi szkółkę, ale coraz bardziej skupia się na córkach. Widzi, jak bardzo garną się do gry.
Mówi jednak: "Musicie dać radę łączyć grę ze szkołą. Przynajmniej do matury. Potem same będziecie wybierać". "Wybieramy tenis" - mówiły, wpatrując się w ojca jak w obraz. W sprawach sportu do dziś jest dla nich wyrocznią. Przekonuje: "Serena Williams? Taka sama zawodniczka jak każda inna". Powtarza: "Wymiary kortu wszędzie są takie same. Siatka jest zawsze na tej samej wysokości".
Gdy dziewczęta coraz częściej wygrywają dziecięce turnieje, Robert doświad-cza pierwszych oznak ludzkiej zawiści. Ktoś ściąga mu siatkę z kortu, by uniemożliwić trening. On jednak spokojnie idzie do samochodu, wyciąga swoją. Na hali komuś przeszkadza, że odbijane przez dziewczynki piłki wpadają na jego część kortu. "Panie - mówi mu Radwański - my jesteśmy w pracy". Ale gość staje na środku kortu Radwańskich, przeszkadzając w grze. "Dziewczyny, trenujemy serwis" - zarządza ojciec. Gdy piłka z szybkością 180 km/h śmiga intruzowi koło ucha, ten ucieka w popłochu. - Kiedyś o tych wszystkich przeciwnościach napiszę książkę. Tytuł już mam "Walka o kort" - żartuje Robert Radwański. Przeszkody działają na niego jak doping. Mobilizują. Twardość charakteru wyrobił sobie, gdy służył w Czerwonych Beretach. Mało co go wystraszy.
Grać? Grać!
Na początku 2000 roku pieniądze zarobione w Niemczech się skończyły, sponsorów nie było, a zawistników przybywało. A on przecież wszystko za własne pieniądze: wynajmował korty, kupował sprzęt na treningi, turnieje, płacił wpisowe, za bilety, ubrania, buty. Żeby się rozwijać, trzeba wyjeżdżać, trzeba grać. Szarpał się, nie wahał się pożyczać pieniądze, czasem znalazła się dobra dusza, która zafundowała dziewczynom ubrania na turniej. W małżeństwie też nie szło najlepiej. - Było różnie - mówi oględnie. Ważne, że przetrwali kryzys, są razem.
- Pewnie jakieś strachy miałem. Ale nie przeżywałem dylematów Hamleta. Na pytanie: grać czy nie grać, odpowiadałem zawsze: grać!
To Władysław, dziadek Agnieszki i Uli, widząc tę szarpaninę, zwołał rodzinną naradę. I zapytał wnuczki: "Chcecie dalej grać?". "Chcemy" - kiwnęły głowami.
"Jeśli tak, sprzedaję obrazy" - zdecydował. - Obrazy, które wisiały w naszym mieszkaniu od pokoleń, uratowały Isi i Uli kariery sportowe - wspomina Robert.
Dziewczęta poddały się żelaznej, wręcz klasztornej regule: pobudka o szóstej, poranny trening, szybkie śniadanie, najczęściej w aucie, szkoła, obiad w aucie i znów tenis, następnie trening ogólnorozwojowy. Do domu zjeżdżały wieczorem, kolacja, lekcje i spać. I tak dzień w dzień, w kółko. - Bunt? Nie było - kręci głową Robert, Agnieszka potwierdza. Relaks? Czytanie lektur szkolnych. Lubią też oglądać filmy z Harrym Potterem.
Rodzice byli zaskoczeni, że czas dojrzewania przeszedł tak bezboleśnie. Zdarzały się jakieś dziewczyńskie humory, bo Ula jest temperamentna, czasem agresywna. Jak jej źle idzie gra, rzuca rakietą, klnie. Robert tak z nią pracuje, by wykorzystać jej energię, poskramiając agresję. Nie krzyczy, nie wywiera presji: "Co ci się bardziej opłaca w grze? Jeśli opanujesz emocje, więcej wygrasz". Parę razy pokazał mecze, w których u zawodników emocje wzięły górę i przegrali. Znowu Isia jest stonowana, spokojna, czasem wycofana.
Ją trzeba motywować, tłumaczyć, że z każdym może wygrać: "Nie patrz na rywalkę jak na gwiazdę. To tylko przeciwniczka, możesz ją pokonać".
- Córki bardzo się od siebie różnią - mówi ojciec. - Potrafią się pokłócić, ale "Balladyny" z tego nie ma. Na turniejach sobie kibicują. Kiedy kilka lat temu w Niemczech robiliśmy im badania na ruchomość stawów, naukowcy nie mogli uwierzyć, że obu wyszedł identyczny wynik. Trzy razy je powtarzali. To oznacza, że wyszły spod jednej igły sportowej. Żadnej nie faworyzowałem.
Robert stworzył autorski program treningowy polegający na przekraczaniu granic własnych lęków. Nie wzoruje się na nikim. To dlatego na początku tak wielu pukało się w głowę, mówiąc, że porywa się z motyką na słońce.
**
Trzech panów naprawia rurę
W 2005 roku Agnieszka wygrała turniej juniorów na Wimbledonie, grając w butach nienadających się na trawę. Dorobiła się okropnych bąbli na stopach. Ale to nieważne. Bo po sukcesie pojawił się prawdziwy sponsor. Teraz mają środki na turnieje, zapewniony dalszy rozwój.
- Czułam cały czas, że tata w nas wierzy - mówi Agnieszka. - Dlatego widziałam sens gry. Tyle lat harówki jest po coś. To przecież nie jest normalne życie 19-latki. Już 14 lat spędziłam na korcie. Rzadko jestem w Polsce, nie mam czasu na przyjaźnie, zabawy. Coś tracę, ale i coś zyskuje. Z nikim bym się nie zamieniła. Za to dziś wielu chciałoby zamienić się ze mną. - Gdybym nie wierzył, że się przebijemy, tobym się nie angażował - mówi Radwański. - Nikt nie zagwarantuje, że zrobi z kogoś mistrza. Zawodowstwo polega na tym, że cały czas jest się gotowym do gry. Niech ktoś zatelefonuje, że jest mecz pokazowy za takie a takie pieniądze, Agnieszka jedzie. Nie ma opcji, żeby przez parę dni nie grała, bo jej się nie chce. Teraz to jej praca.
Przegranych meczów nie traktują jak porażek. Jeśli wygrywają, nie rzucają się rodzicom na szyje. Treningowy reżim ojca uodpornił je na przeżywanie zwycięstw i przegranych, na tę całą niepotrzebną egzaltację. - Nie da się wszystkiego wygrywać, nie jestem robotem, mogę mieć zły dzień - mówi Agnieszka.
Jak trzy lata temu, gdy pojechały z rodzicami na turniej do Mińska. To był szczyt złych stosunków między Polską a Białorusią. Meldują się w hotelu. - Ja z żoną w jednym, dziewczyny w drugim - opowiada Robert. - Przegrały w finale. Nie rozmawialiśmy o tym, w samolot i do domu. Dopiero w Krakowie zapytałem, dlaczego tak kiepsko im poszło. Usłyszałem: "Tato, bo my się nie wyspałyśmy. W nocy pękła rura, wody w łazience po kostki, przyszło trzech panów, długo naprawiali". -W nocy przed finałem naprawiać rurę w pokoju tenisistek? Nie wierzę w przypadki. Raczej w to, że komuś mogło chodzić o to, by córki nie wygrały. Źle, że nie zawiadomiły nas o tym. Ale się nauczyły, iż nie tylko na turnieju należy być czujnym.
Agnieszka w ubiegłym roku zdała maturę, Ula zdaje za rok. To też sukces, bo w tenisowym światku na palcach jednej ręki można policzyć osoby, które ją mają. Podwójnie cieszy Roberta, że córki nie
zachłysnęły się wielkim światem i pieniędzmi. Jedyna ekskluzywna rzecz, którą sobie kupiły, to torebki Louisa Vuittona. I to dlatego, że Agnieszka powiedziała siostrze: "Jak wygram z Szarapową, kupujemy torebki".
- Nie panoszymy się, nie idziemy w kierunku luksusów - podkreśla Robert Radwański, wioząc mnie zwykłym oplem. Schowek samochodowy popsuty, we wnętrzu płyty: Mozart i Demarczyk, Grechuta i Rammstein. Uwielbiają dobrą muzykę. Rok temu kupili 200-metrowy apartament (świetnie wyposażony, jest nawet "gadająca, samomyjąca się wanna") i wyprowadzili się od rodziców Roberta. Zaprosili przyjaciół na parapetówkę i w wieku 45 lat cieszyli się pierwszym własnym mieszkaniem.
- To miłość w nich zwyciężyła - mówi jeden z przyjaciół Radwańskich. - Gdyby jej nie było, nie byłoby tego sukcesu. Postawili wszystko na jedną kartę. Zrezygnowali z własnych karier, skoncentrowali się na córkach. W ciasnym mieszkanku z dziadkami, w warunkach wręcz chałupniczych kształtowały się przyszłe mistrzynie. A Robert Radwański to swoisty bohater romantyczny, który mierzył siły na zamiary.
Robert: - Czy to już happy end? Odpowiem za 10 lat. Agnieszka: - Chciałabym, żeby moja kariera potrwała do trzydziestki. A potem mam nadzieję, że już nic. Nic nie będę musiała. Tylko pięknie żyć.
Współpraca Wojciech Batko