Była wczesna wiosna 1965 r. Nie tylko w rejonie Polany odnajdywano resztki zabitych krów i koni, a leśnicy spisywali protokoły strat. Coraz mniej cierpliwie i z coraz większym przekonaniem, że trzeba się postarać o zlikwidowanie, jak mawiali, niedźwiedzi rozbójników. „Nowiny Rzeszowskie” informowały:
„W Tworylczyku niedźwiedź napadł w obecności juhasa na jałówkę ważącą 300 kg. Po zabiciu przystąpił natychmiast do uczty (…). We wsi Polany (Polana - KP) niedźwiedź zabił krowę, goniąc ją uprzednio około 200 metrów wzdłuż polnej drogi (…). Krowę znaleziono nazajutrz. Miała zjedzone szynki, wymię i część karku. Jak oszacowano, niedźwiedź zjadł w ciągu nocy 40 kg mięsa”.
Niedźwiedź brunatny od 1952 r. był prawnie chroniony. Skarb Państwa wypłacał odszkodowania za straty w inwentarzu i w pasiekach, ale dla gospodarzy pieniądze nie załatwiały problemu. Po kolejnych atakach wielkich drapieżców leśniczowie zdecydowali się oficjalnie poprosić swojego ministra o wydanie pozwolenia na odstrzał.
„Nasze propozycje i wnioski, by odstrzelić ze dwa najniebezpieczniejsze niedźwiedzie, które atakują bydło domowe i zwierzynę leśną, pozostały bez echa” - notował w podręcznym kajecie Władysław Pepera, nadleśniczy w Stuposianach.
Ginęły zwierzęta gospodarskie, źle działo się też w lesie, gdzie niedźwiedzie masakrowały młode dziki. W listopadzie 1965 r. „Nowiny Rzeszowskie” w notatce pod tytułem „Wyrok na bieszczadzkiego niedźwiedzia” informowały:
„Zbliża się okres zimy, w którym niedźwiedzie w swych gawrach zasypiają. Takie prawo natury tych zwierząt, a jednak niektóre z nich wcale nie zasypiają. Są to niedźwiedzie, które zakosztowały mięsa i krwi innych zwierząt. Znane są przypadki w Bieszczadach, że (…) porywały bydło z pastwisk, a też po krótkiej walce z dzikami rozrywały je i pożerały (…). Przypuszcza się, że na razie tylko jeden spośród żyjących na terenie powiatu ustrzyckiego jest mięsożerny i na niego to zapadł ostatnio wyrok śmierci. W lasach Lutowisk i Stuposian służba leśna przystąpiła już do wybudowania ambon, obok których będzie wykładana padlina dla zwabienia żarłocznego misia”.
Jednak dopiero zimą 1966 r. Edmund Kosiński, dyrektor Okręgowego Zarządu Lasów Państwowych w Przemyślu, zadzwonił do Pepery w sprawie organizacji polowania. Z zastrzeżeniem, że zanęcony niedźwiedź powinien być stary i mieć na koncie napady na bydło, konie lub owce. Na łowy miał przyjechać ktoś znaczny, z samej góry, ale nazwisko jeszcze nie padło.
Sygnał o pierwszym aktywnym rozbójniku tej wiosny nadszedł z Polany - Ostrego. Pepera notował: „Niedźwiedź porozbijał ule w pasiece. Postanowiłem w pobliżu dodatkowo wyłożyć mu padlinę, ale najgorsze, że zaczyna brakować śniegu jako tła do strzelania, księżyc jeszcze mały, a noce ciemne”.
- Władek polecił mi wywieźć w pobliże pasieki trzy końskie tusze - opowiadał Tadeusz Misiuda, w tym czasie leśniczy do spraw łowieckich w Nadleśnictwie Stuposiany. - Musieliśmy z lasu furmankami dowozić śnieg na to pole, bo przecież po zmroku na ciemnym tle nie byłoby widać zwierza.
W przygotowania zaangażowano także leśniczego Franciszka Kaźmierczyka z Chmiela, który miał przygotować czatownię na strychu budynku w przysiółku Ostre, oraz - dla koordynacji działań - Władysława Tarnawskiego, sekretarza PZPR w Ustrzykach Dolnych.
- W dachu stodoły wycięto kawał blachy, żeby było dobrze widać miejsce wyłożenia padliny, zbito siedzenia dla kilku osób, przyniesiono nawet koce, żeby myśliwi nie przemarzli - zapamiętał Misiuda. - Władek Pepera co chwilę doglądał, czy wszystko jest w porządku. Nie chciał nawalić, tym bardziej że dyrektor Kosiński na okrągło wydzwaniał i wypytywał, jak idą przygotowania. Dzień przed polowaniem wyjawił wreszcie, że „wyrok” na niedźwiedziu ma wykonać wicepremier Piotr Jaroszewicz.
Zasiedli na strychu przed zachodem słońca: Pepera, Kosiński, Jaroszewicz i jego osobisty ochroniarz pułkownik Tadeusz Lewandowski. Żeby przypadkiem psy nie spłoszyły niedźwiedzia, nakazano mieszkańcom Polany, by nie otwierali zagród.
Gdy zapadł zmrok, niedźwiedź opuścił dzienne legowisko i podobnie jak w poprzednie noce przyszedł na białą wysepkę śniegu, na której leżała konina. Jak wspominali organizatorzy zasiadki, zwierz był przez moment dobrze widoczny na śniegu, lecz zanim podekscytowany Jaroszewicz zdążył złożyć się do strzału, drapieżnik odciągnął ścierwo w krzaki i zniknął.
„Na drugi dzień przygotowaliśmy taki zapas śniegu, że starczy na kilka dni. Przywlekliśmy dużą kłodę bukową, do której przywiązaliśmy linką końską tuszę, by niedźwiedź nie ściągnął jej ze śniegu - pisał Władysław Pepera we wspomnieniach „Wśród lasów i zwierząt Bieszczad”. I dalej: „Jeszcze słońce było na horyzoncie, a już siedzieliśmy w czatowni. Czas się dłużył, nadchodziły chmury, wszystko chyba na marne, zaraz lunie deszcz z błyskawicami i grzmotami, gdzieś daleko błyska na niebie i dudni, aż trzęsie się ziemia. Ale (…) przeszła burza i zaczął sypać mokry (…) śnieg - prawdziwy cud!”.
Pierwszy zauważa niedźwiedzia Pepera. Osobnik jest potężny i ostrożny, „na raty” podchodzi do nęciska. Kiedy wreszcie wicepremier już do niego mierzy, zwierz nieoczekiwanie robi w tył zwrot i znika za stodołą. Totalna konsternacja, ale Pepera decyduje, by pozostać w kryjówce. Dochodzi godzina 22, Jaroszewicz spogląda na zegarek i oznajmia: „Do północy”. Wie, że trzeciej zasiadki nie będzie, gonią go sprawy służbowe, nazajutrz musi być w stolicy.
„Siedzę i modlę się do wszystkich świętych (…), zaczynam przeklinać w duchu tego niedźwiedzia. Nie wiem, co było skuteczniejsze, ale widzę po godzinie, że zaczyna wychodzić zza jałowca, zachodzi półkolem i potem na wprost zbliża się, łeb mu się chwieje, jest już przy padlinie. Pomagam myśliwemu wysunąć broń przez otwór (…), narastają emocje u wszystkich, jeden dzwoni zębami, drugi sapie i trzęsie się. Niedźwiedź ustawił się bokiem, pada strzał, rozlega się ryk i następuje ucieczka zwierza” - napisze później nadleśniczy ze Stuposian.
Za radą Pepery Jaroszewicz błyskawicznie przeładowuje broń i strzela po raz drugi, jednak pocisk mija brunatne cielsko. Na śniegu widać krew, zatem niedźwiedź jest ranny. Wicepremier chce podążyć za postrzałkiem, ale gospodarz polowania nie pozwala. Idzie wespół z dyrektorem Kosińskim, przedzierają się przez zarośla, lecz im dalej w las, tym „farby” mniej. Po kilkuset metrach tracą trop.
Od świtu leśnicy tropią rannego drapieżnika. Psy Pepery wywąchują go wśród gęstych świerków na Otrycie. Gdy coraz bardziej ujadają, spomiędzy iglaków nagle wypada rozjuszony niedźwiedź i pędzi wprost na stojącego w pobliżu leśniczego z Zatwarnicy. Ten jest tak zaskoczony, że nie zdąża podnieść broni. Szczęśliwie zwierz go jednak mija i gna przed siebie, wyrzucając spod łap grudy ziemi. Po kilkunastu sekundach znowu niknie w gęstwinie, a myśliwi na chwilę przed tym dostrzegają, że krew sączy się z urwanej przedniej łapy…
- Następnego dnia w jeszcze liczniejszej grupie ruszyliśmy za rannym, ale nasze szanse malały - wspominał Tadeusz Misiuda. - Niedźwiedź szedł raz strumieniem, to znowu gęstym lasem, zapuszczał się wysoko w góry, docierając aż w pasmo połonin. Stamtąd po krótkim odpoczynku powędrował w okolice Sianek. Może byśmy go tam dopadli, ale przeszedł San i znalazł się w Związku Radzieckim.
- Kiedy już było pewne, że nasz poszukiwany przekroczył graniczną rzekę, oddaliśmy salwę na jego cześć - zapamiętał Wojomir Wojciechowski, wieloletni nadleśniczy w Lutowiskach, następnie dyrektor Bieszczadzkiego Parku Narodowego.
- Mieliśmy do tego zwierza i złość, że nam uszedł, i szacunek, że jednak nas pokonał - opowiadał Tadeusz Zając, w tamtym czasie adiunkt w Nadleśnictwie Dwernik. - Żal był tym większy, że tropiliśmy niedźwiedzia w Wielki Piątek i Wielką Sobotę, kiedy każdy marzył tylko o tym, żeby być w domu.
Trzy lata później Zając pojechał z grupą kolegów z bieszczadzkich nadleśnictw na spotkanie z leśnikami z ZSRR organizowane w przygranicznej Smolnicy.
- Siedzimy na łące, wznosimy toasty i nagle słyszymy opowieść, jak to kilka dni wcześniej Rosjanie urządzili obławę na niedźwiedzia, który napadał na kołchozowe krowy. Odstrzał dano jakiemuś generałowi aż z Moskwy. Zanęcili zwierza, dostojnik strzelił celnie, a potem w gazetach ukazała się informacja, że samiec ważył ponad 350 kilogramów i… miał urwaną przednią łapę.
Po raz drugi Piotr Jaroszewicz przyjechał zapolować na niedźwiedzia rozbójnika (choć od miesięcy nikt nie zgłaszał żadnych szkód) wczesną wiosną 1967 r. W leśniczówce Pepery w Pszczelinach zjadł obiad, na deser posmakował miodu. Przed zmierzchem łowcy zasiedli na ambonie. Niedźwiedź wyszedł na otwartą przestrzeń zaraz po zmroku i dobrał się do padliny. Myśliwi zawczasu ustalili, że będą strzelać razem, po odliczeniu do trzech. „Bach! - prawie równolegle padły dwa strzały. Niedźwiedzia dźwignęło w górę (…), ale prawie ze stojącej pozycji padł na bok i szarpie tylnymi nogami, wyrzucając pazurami darń, resztki śniegu, trawę i kamienie. Premier oddał dla pewności jeszcze dwa strzały i za każdym razem ziemia tryskała przed niedźwiedziem. Zwierz próbował odwrócić się na drugi bok, ale szybko tracił siły, wreszcie zastygł w bezruchu” - czytamy w książce „Wśród lasów i zwierząt Bieszczad”.
Czyj strzał był śmiertelny?
- Znaleźliśmy tylko otwór po kuli wystrzelonej z mannlichera, a z takiej broni strzelał Pepera - zapewniał Tadeusz Misiuda. - Nie dałbym jednak głowy, kto tak naprawdę zabił niedźwiedzia. Strzałów było kilka, być może źle szukaliśmy w tuszy i nie zauważyliśmy innego otworu po pocisku?
Sam Jaroszewicz nie miał wątpliwości. „Za dużo było emocji, byłem zmęczony i podniecony” - rzekł do Pepery, po czym oznajmił, że niedźwiedzia należy spreparować i przekazać do powstającego w Ustrzykach Dolnych muzeum przyrodniczego.
Budzący podziw zwiedzających niedźwiedź (jego wartość oszacowano wówczas na 70 tys. zł) na pewno jest tym, który padł na opisywanym polowaniu, ale z całą pewnością nie zgadza się dzień i rok jego odstrzelenia. Na karcie muzealnej widnieje napis: 23 marca 1966 r. oraz miejscowość: Polana. Tymczasem wtedy pocisk wystrzelony przez wicepremiera jedynie zranił niedźwiedzia, urywając mu przednią łapę…
- Artykuł pochodzi z książki autora „Bieszczady w PRL-u”, wydanej w 2012 r. i wznowionej w 2023 r. przez wydawnictwo Bosz.
