Andrzej Kolasa, 72-letni oświęcimianin, na chwilę, gdy będzie mógł w imieniu ojca i swoim oddać hołd polskim żołnierzom poległym w bitwie o Monte Cassino, czekał 23 lata. Udało mu się to dzięki ludziom dobrej woli, przede wszystkim Mariuszowi Kaczorkowi, który sfinansował wyjazd pana Andrzeja do Włoch. Okazuje się, że o jego marzeniu przeczytał w „Gazecie Krakowskiej”.
- To było pięć lat przed śmiercią taty. Wtedy poprosił mnie, żeby - gdy kiedyś uda mi się pojechać na Monte Cassino - uczcić pamięć bohaterskich żołnierzy, wśród nich wielu jego przyjaciół, którzy na zawsze pozostali w tej włoskiej ziemi - mówi Andrzej Kolasa. Od tamtej pory nosił w sercu ten testament ojca.
Władysław Kolasa w maju 1944 roku jako żołnierz 13 kompanii transportowej III dywizji walczył w bitwie o Monte Cassino. - Tata opowiadał, że byli pod nieustannym niemieckim ostrzałem. Na serpentynach prowadzących na szczyt co chwilę padały pociski. Jego zadaniem było usuwanie specjalnym dźwigiem rozbitych pojazdów, aby nie blokowały drogi kolejnym - mówi Andrzej Kolasa.
Wojnę zakończył w Bolonii. We Włoszech poznał Giovannę Bartolomeo, z którą w 1946 roku wziął ślub. - Po wojnie rodzice mieli dwie możliwości. Mogli wyjechać do Argentyny, jak zrobiło wielu Polaków albo wrócić do Polski. W czerwcu 1947 roku wybrali drugie rozwiązanie - mówi pan Andrzej.
Dla tzw. ludzi z Zachodu, z przeszłością w armii Andersa, powojenne czasy w komunistycznej Polsce to była prawdziwa gehenna. Władysław Kolasa nieustannie był dręczony przez Urząd Bezpieczeństwa. Areszty, przesłuchania, prewencyjne zatrzymania. Bywało, że do domu wracał pobity. - Było mu bardzo ciężko, tym bardziej, że był cichym i skromnym człowiekiem. Na utrzymaniu miał też przecież rodzinę: żonę i pięcioro dzieci. Zmarł 7 września 2001 roku - dodaje Andrzej Kolasa.
Te dramatyczne losy ojca, począwszy od kampanii wrześniowej, gdy jako 19-latek trafił do sowieckiej niewoli, stanowiły dla niego dodatkowe zobowiązanie, aby spełnić dane mu słowo. Problem w tym, że życie pana Andrzeja tak się układało, że ciężko było mu myśleć o wyjeździe do Włoch.
W takiej chwili na jego drodze stanęli jednak niezwykli ludzie. Przede wszystkim Mariusz Kaczorek z Wodzisławia Śląskiego, absolwent szkoły salezjańskiej w Oświęcimiu, który o historii Andrzeja Kolasy i jego dzielnego ojca usłyszał podczas corocznego spotkania absolwentów wspomnianej placówki, a potem przeczytał w „Gazecie Krakowskiej”. Zaproponował, że pokryje koszty wyjazdu do Włoch. - Byłem niezmiernie wzruszony, gdy przedstawił mi tę propozycję. Jestem mu ogromnie wdzięczny, bo bez tego byłoby bardzo ciężko spełnić testament taty - mówi Andrzej Kolasa.
Nie ukrywa, że gdy wyruszał do Włoch był bardzo podekscytowany. Gdy przyjechał na Monte Cassino wzruszenie odbierało mu głos.
- Byłem szczęśliwy, gdy na Monte Cassino mogłem głośno powiedzieć: Tato, zrobiłem to, wypełniłem twój testament - mówi Andrzej Kolasa, który w strugach deszczu na głównej płycie złożył kwiaty, zapalił znicz i ucałował ziemię.
Przyznaje, że było to dla niego ogromne przeżycie. Trudno było mu opanować płacz. Jak dodaje, było mu łatwiej, bo w grupie, z którą pojechał do Włoch, znów trafił na kolejne serdeczne osoby, jak Zdzisławę z Alwerni, małżeństwo Czesława i Elżbietę z Krakowa, czy pilotkę wycieczki Katarzynę Kędzierską. Jak mówili, dla nich ten wyjazd, dzięki tej historii, także nabrał wyjątkowego znaczenia.
Wcześniej nie wiedzieli, że będą świadkami takiego wydarzenia. W autobusie w drodze z Rzymu do Monte Cassino pilotka przeczytała im artykuł z Gazety Krakowskiej o historii ojca pana Andrzeja.
