Kobieta na Dachu Świata. Czego uczy Tybet? Rozmowa z Mają Wolny

Anna Piątkowska
Anna Piątkowska
Kolej tybetańska (trasa kolejowa łącząca chińskie Xining z Lhasą) zarządzana przez chińskie linie kolejowe, to najwyżej położona trasa kolejowa na świecie, z najwyżej położoną stacją - Tanggula (5068 m). Łączna długość trasy wynosi aż 1956 kilometrów/fot. 123RF.com
Kolej tybetańska (trasa kolejowa łącząca chińskie Xining z Lhasą) zarządzana przez chińskie linie kolejowe, to najwyżej położona trasa kolejowa na świecie, z najwyżej położoną stacją - Tanggula (5068 m). Łączna długość trasy wynosi aż 1956 kilometrów/fot. 123RF.com
Maja Wolny wyruszyła w samotną podróż pociągiem do Tybetu. Dziesięć tysięcy kilometrów, pięć przejść granicznych, osiem stref czasowych. Z tej przygody powstała książka „Pociąg do Tybetu” (wyd. Mando).

Wcześniej pewnie wyruszałaś na tę wyprawę wiele razy w głowie?
Myślałam o tej podróży od pięciu lat. Jeszcze kilka lat temu mieszkałam na zachodzie Europy i podróżowałam głównie w tamtym kierunku. Pięć lat temu postanowiłam wrócić do Polski. Gdy długo się mieszka w równinnym miejscu na Zachodzie, w takiej na przykład Flandrii - ładnie zagospodarowanej, pełnej podobnych do siebie domków i eleganckich obejść - zyskuje się poczucie, że człowiek jest panem świata, że to on nim rządzi. Im dalej na Wschód, tym bardziej to przeświadczenie wydaje się złudne, śmieszne. Pierwszą samotną podróż odbyłam w 2016 roku na Syberię. Miałam poczucie, że wjeżdżam w zupełnie inną rzeczywistość i bardzo chciałam dotrzeć jeszcze dalej.

Wówczas na Syberię i teraz do Tybetu wybrałaś się pociągiem.
Kolej to zupełnie inny sposób zdobywania przestrzeni. Zanurzamy się w niej powoli, stopniowo. Nasze zmysły mają czas, żeby się przestawić. Samoloty odebrały nam radość powolnego podróżowania, obserwowania zmieniających się krajobrazów. Gdybym zdecydowała się na samolot, dotarłabym z Warszawy do Tybetu w kilkanaście godzin. Podróż Koleją Transsyberyjską, Transmongolską i Tybetańską zajmuje dwa tygodnie.

Gdy mieszka się na Zachodzie, ma się poczucie, że człowiek jest panem świata. Im bardziej na Wschód, tym bardziej to śmieszne

Formalności to zapewne spore wyzwanie?
Przygotowania trwały prawie rok. Załatwianie samych formalności - kilka miesięcy. Na dokumenty czeka się po kilka tygodni - to wyzwanie logistyczne, bo do jednego paszportu trzeba zebrać wszystkie wizy i pieczątki, w końcu podróż wiedzie przez kilka krajów: Białoruś, Rosję Mongolię, Chiny. Tybetański Region Autonomiczny również rządzi się swoimi prawami - trzeba mieć odrębne pozwolenie, wydawane dopiero po uzyskaniu chińskiej wizy. Trzeba się tym wszystkim zająć minimum dwa miesiące przed podróżą.

Na co jeszcze warto się przygotować?
Na to, że w chińskiej ambasadzie składa się fikcyjny plan podróży po Chinach, nie wspominając o Tybecie. Dopiero po uzyskaniu pieczątki w paszporcie można się starać o tzw. „Tibet permit”, czyli dokument umożliwiający pobyt w Tybetańskim Regionie Autonomicznym. Wiedziałam, że w samych Chinach spędzę zaledwie dwa dni, ale składałam do ambasady absurdalny opis wyjazdu do Szanghaju, którego w ogóle nie planowałam odwiedzić. Wszystko po to, żeby szybko i bez kłopotów dostać wizę. Hipokryzja polega na tym, że Chińczycy świetnie zarabiają na tybetańskiej turystyce.
Ta gra pozorów ma uzmysłowić, kto tak naprawdę rządzi, być może również zniechęcić biedniejszych podróżników. Wyjazd do Tybetu to kosztowna sprawa, wydatek minimum sześciu tysięcy złotych. Po otrzymaniu chińskiej wizy można się skontaktować z lokalnym biurem podróży (zarządzanym przez Chińczyków) i ustalić trasę podróży po Tybecie. Po Dachu Świata można się poruszać na podstawie wcześniej ustalonego planu. Jeśli komuś się wydaję, że pojedzie do Tybetu, zwiedzi to i owo, wejdzie na Mount Everest, powłóczy się po wioskach nomadów, to muszę ostrzec: to nie wchodzi w rachubę. Byłoby to niebezpieczne dla podróżnika, ale przede wszystkim dla miejscowej ludności, która spotkałaby się z represjami ze strony władzy. W tej części świata nie istnieje coś takiego jak swoboda podróżowania, trzeba mieć przewodnika i najczęściej także kierowcę, a to już się robi kosztowne. Bez eskorty można się poruszać jedynie po stolicy, Lhasie, ale to swoboda złudna, bo wszędzie ma się wlepione w siebie oczy Wielkiego Brat, a każdy Europejczyk wyróżnia się w tłumie.

Przed podróżą do Tybetu jakoś szczególnie przygotowywałaś się kondycyjnie?
Starałam się. Doradzono mi, że dobrze jest trenować wspinaczkę nawet na niewielkie wzniesienia, żeby mieć większą wydolność płuc - ale okazało się, że moje treningi na niewiele się zdały. Bardzo źle zniosłam chorobę wysokościową, na którą wprawdzie każdy jest narażony, ale z tym jest jak z COVID-em: niektórzy przechodzą to bardzo łagodnie, a inni, tak jak ja, cierpią. Wsiadając do pociągu Kolei Tybetańskiej, najwyżej położonej linii kolejowej świata, każdy pasażer podpisuje kwit, że jest świadomy ryzyka. Myślałam jednak, że mnie to nie dotyczy, bo trenowałam i nie mam żadnych chorób przewlekłych. Ale gdy w nocy pociąg wjechał na wysokość powyżej pięciu tysięcy metrów, a ja obudziłam się w ciemnościach rozświetlanych przez dworcowe lampy, poczułam, że nie mam czym oddychać.
Próbowałam otwierać w panice okna, chciałam zaczerpnąć powietrza. Tymczasem na takiej wysokości powietrze jest rozrzedzone, człowiek ma poczucie, jakby był pod wodą. Wykonywałam jakieś rozpaczliwe ruchy, wychodziłam na korytarz, a okazało się, że im więcej aktywności fizycznej, tym gorzej. Trzeba być spokojnym, bo działania powodują jedynie stratę tlenu i energii. W końcu straciłam przytomność i przeleżałam parę minut na korytarzu pociągu. Był to chyba najgorszy moment podróży. Naprawdę się wystraszyłam. Nie tylko reakcji organizmu, ale i samotności - dogorywania wśród obcych, na których moje omdlenie nie zrobiło wrażenia. W końcu podano mi tlen, włożono do nosa rurki i podpięto pod pociągowy respirator. Jakoś dojechałam. Nieprzyjemności można było uniknąć: gdybym prewencyjnie sięgnęła po leki, które biorą alpiniści, odczuwałabym pewnie tylko lekki ból głowy…

To cena samotnej podróży?
W Chinach inaczej podchodzi się do cierpienia jednostki. U nas, gdyby ktoś zobaczył leżącą na korytarzu kobietę, to zaraz by się rwał do pomocy. Tam ludzie po prostu przechodzili nade mną, denerwowali się, że leżąc, blokuję przejście. Dopiero po jakimś czasie zjawiła się konduktorka, zapewne dlatego, że zawadzałam innym podróżnym. Kiedy dołączono mnie do zbiornika z tlenem, uświadomiłam sobie, chyba pierwszy raz w życiu, elementarną życiodajność oddechu. I kruchość człowieka w cieniu Himalajów.

Miałaś przedpandemiczną próbę sił z przyrodą.
Kiedy ja mdlałam w pociągu, świat jeszcze nic nie wiedział o koronawirusie, ale chińskie służby specjalne - już tak. Pod koniec podróży pojawiły się pierwsze informacje o epidemii. Wysiadałam właśnie z niezwykle zatłoczonego pociągu w Indiach. Człowiek na człowieku, żadnego dystansu społecznego. Kolejka do toalety, zero dezynfekcji. Nagłówki sprzedawanych na dworcu gazet krzyczały o tajemniczym wirusie z Wuhan.

Samotną podróż odbywa się z innego powodu niż tę w grupie.
Podróżowanie w pojedynkę to konfrontacja z samym sobą. Kiedy po raz pierwszy decydowałam się na taki wyjazd w 2016 roku, uświadomiłam sobie, że poza krótkimi wyjazdami służbowymi właściwie zawsze towarzyszyli mi ludzie - przyjaciele, rodzina. Chciałam, by moja podróż na Wschód była samotna. W 2016 roku zbierałam materiały do powieści „Powrót z Północy”, której akcja toczy się w Kolei Transsyberyjskiej. Książka sprawiła, że na Syberię wracałam jeszcze dwa razy. Z mieszanymi uczuciami - moje dzieci były wtedy małe, tęskniłam. Z drugiej strony, kiedy podróż dobiegała końca, smuciłam się, że wracam do normalnego życia. W dzisiejszych czasach rzadko jest nam dana pozytywna samotność, cudowne zawieszenie w niemal doskonałej próżni, z luksusem nadmiaru zarówno czasu, jak i przestrzeni. A przecież wszyscy jesteśmy wędrowcami. Jest naukowo udowodnione, że podczas monotonnego ruchu, jak jazda pociągiem, uruchamia się twórcza półkula mózgu. Steven Spielberg twierdzi, że najlepsze filmowe pomysły ma po długiej jeździe autostradą.

W drodze do Tybetu poniekąd miałaś towarzyszkę...
Alexandra David-Neel, której książki zabrałam w podróż, była moją towarzyszką i pocieszycielką. David to pierwsza cudzoziemka w historii, która dotarła do stolicy Tybetu, Lhasy. Był 1924 roku. Przez całe stulecia Tybet był krainą zamkniętą. Pojawiali się tam sporadycznie misjonarze, kupcy z Zachodu - wyłącznie mężczyźni. Alexandra przemierzała tybetańskie pustkowia w przebraniu pielgrzymującej wieśniaczki. Miała talent aktorski, udawanie Tybetanki z odległych północnych prowincji szło jej dobrze. Poza tym znała język. Zmyliła wszystkich. Kiedy wyruszała w drugą podróż do Tybetu, miała już siedemdziesiątkę, a wówczas był to wiek, w którym czekało się na śmierć, a nie wyruszało na włóczęgę. Ona natomiast, nie zważając na konwenanse i ograniczenia starzejącego się ciała, dokonała czegoś niezwykłego.
Wtedy w Tybecie nie było żadnych połączeń kolejowych czy autostrad. Alexandra poruszała się na grzbiecie jaka (to taka wysokogórska krowa) i własnych obolałych nogach. W trudnych momentach podróży powtarzałam sobie, że skoro ona mogła, to ja też dam radę. Książkę David znalazłam u kazimierskiego bukinisty, który miał też pierwsze francuskie wydanie „Siedmiu lat w Tybecie” - wygląda na to, że przejęłam czyjś tybetański księgozbiór. Wcześniej nigdy o Alexandrze nie słyszałam, ale szybko nadrobiłam braki. Tak jak ja, miała rodzinne związki z Belgią. Młodość spędziła nad Morzem Północnym, gdzie ja przez wiele lat mieszkałam i pracowałam. Była pisarką, śpiewaczką operową, orientalistką, tłumaczyła i podróżowała. Była też feministką, co w tamtych czasach było aktem odwagi. Alexandra przeżyła 101 lat…

Pojechałaś w podróż z jednym małym plecakiem. Jak się to robi?
Kiedy jechałam po raz pierwszy na Syberię, zabrałam duży plecak, byłam spakowana na wszelkie okoliczności, miałam ze sobą odzież na każdą pogodę, straszak na dzikie zwierzęta i zapas jedzenia. Potem ten plecak zaginął. Do odjazdu pociągu zostały trzy godziny, a ja miałam przy sobie jedynie bagaż podręczny - malutki plecaczek, w którym był laptop i zmiana bielizny. W pobliskim sklepie kupiłam parę podstawowych rzeczy na wyprawę: męski podkoszulek, zbyt duże, również męskie skarpety, mydło, blaszany kubek, suchary, czekoladę. Nagle się okazało, że można tak podróżować i że to bardzo uwalniające.
Przez przypadek pozbyłam się zbędnych rzeczy, a zyskałam wolność - przestałam się bać, że ktoś mi coś ukradnie, że muszę gdzieś zostawić bagaż. Mój mały plecak prawie nic nie ważył, mogłam go nosić na wycieczki do tajgi. To doświadczenie dużo mnie nauczyło. Kiedyś woziłam ze sobą kilka par butów na każdą pogodę. Teraz zabieram tylko te, które mam na nogach. Zrobiłam sobie dredy, bo są praktyczne w podróży, kiedy nie da się myć codziennie głowy. Kiedy znowu wyruszałam na Wschód, wiedziałam już, że chcę podróżować tylko z małym plecaczkiem. Spakowałam go świadomie. Moim odkryciem są woreczki kompresyjne, dzięki którym nie wozi się powietrza. Zawsze też zostawiam sobie w plecaku miejsce na jakieś suweniry. Ludzie lubią być obdarowywani drobiazgami, które przejechały szmat drogi.

Spotkałaś amerykańskich turystów, których plecak był jeszcze mniejszy...
Przy nich czułam się jak niewprawny, obładowany bagażem podróżnik. Oni jechali dalej, ich podróż trwała dłużej, a mieli ze sobą jedynie zmianę bielizny. Mówili, że kiedy ubrania im się niszczą, kupują na lokalnych targowiskach coś nowego. Ich podróżniczy minimalizm był oszałamiający. Wszyscy gromadzimy dużo zbędnych przedmiotów. Obciążamy się nimi, podobnie jak myślami, że sami jesteśmy niezastąpieni. Daleka podróż może zadziałać jak brzytwa, która odcina i oczyszcza. Bez okaleczania.

Jak sobie radzi twój podróżniczy duch w pandemii?
Należę do ludzi, którzy muszą się przemieszczać. W czasie pandemii ratowałam podróżniczą duszę korą - to zaczerpnięta z tybetańskich wierzeń medytacyjna praktyka obchodzenia gór, jezior czy świątyń. Nam, ludziom wychowanym w tradycji chrześcijańskiej, znana trochę z religijnych procesji. W pobliżu mojego domu znajduje się góra, którą od kilku miesięcy codziennie obchodzę i mimo że jest to ta sama trasa, to absolutnie mi się nie nudzi. Lubię myśleć, że obchodzący swoją ziemię Tybetańczycy ponownie biorą ją w posiadanie, odbijają Chińczykom, zyskując wolność. Wydeptują szlak dla przyszłych pokoleń. Tybetańczycy, nomadzi z dziada pradziada, od wielu dekad nie mogą swobodnie podróżować. Nie mają paszportów, są unieruchomieni przez reżim. Kora to ich sposób na to, by wciąż być w drodze.


Maja Wolny, urodzona w 1976 roku w Kielcach. Autorka powieści, sztuk teatralnych, kuratorka wystaw. Była dziennikarką „Polityki”. W Belgii kierowała Centrum Wschodnioeuropejskim Post Viadrina, była też dyrektorem belgijskiego muzeum NAVIGO. Autorka powieści „Czarne liście”, „Księgobójca” (dostała za nią belgijską nagrodę literacką), „Powrót z Północy” czy „Jasność”.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Archeologiczna Wiosna Biskupin (Żnin)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiał oryginalny: Kobieta na Dachu Świata. Czego uczy Tybet? Rozmowa z Mają Wolny - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl