„Otoczyły mnie fale śmierci, przeraziły mnie rzeki królestwa umarłych”. Tak brzmi motto z Pana książki „Rzeki Hadesu”. Czego Pan szukał w królestwie umarłych?Akurat to motto z „Rzeki Hadesu” było wprowadzeniem do całej tamtej powieści, która swoim układem luźno nawiązywała do antycznego świata zmarłych. Przez Hades płynęło pięć rzek. Najbardziej znana to Styks, pozostałe to Kokytos, Acheront, Pyriflegeton i Lete. Każda z nich ma swoją symbolikę - a w mojej powieści każda symbolizowała inny moment akcji. Odpowiadając na pańskie pytanie: w starożytnej krainie umarłych szukałem pomysłu formalnego, konstrukcyjnego.
Pomysł pasuje do Pana pisarstwa, bo w nim jest dużo metaforycznych odwołań do mroku i umierania. Większość Pana kryminałów jest utrzymana w stylu retro, choć ostatnio sięga Pan po bardziej współczesne formy. Ale wszystkie Pana książki mają wspólny mianownik: śmierć, najczęściej szybka, gwałtowna, bolesna. Czym jest umieranie dla autora kryminału?
Są różne kryminały, nie tylko o śmierci. Kiedyś bardzo modne były książki o poszukiwaniu dzieł sztuki. W Polsce celował w tym przede wszystkim Zbigniew Nienacki, jego seria z Panem Samochodzikiem w roli głównej święciła triumfy. Natomiast ja tworzę kryminały ponure, miejscami wręcz makabryczne - i wpisuję się w ten sposób w manierę współczesnej powieści kryminalnej. Dzisiaj autorzy lubują się w opisach czegoś, co bym nazwał teatrem śmierci, theatrum mortis. Czy taka śmierć może być zwykła? Nie. Ona musi być - że tak powiem - wysmakowana, wyrafinowana, zadana w niecodziennych okolicznościach, w quasi-teatralnym anturażu. Przykładem takiego theatrum mortis jest scena ze znakomitego filmu „Milczenie owiec”, w której psychopatyczny morderca Hannibal Lecter zamordował pilnującego go strażnika - a później rozpiął go na kratach swojej celi. Całość została dodatkowo oświetlona reflektorami teatralnymi o różnych kolorach, a w tle jeszcze słychać było „Wariacje Goldbergowskie” Bacha w wykonaniu Glenna Goulda. To jest właśnie ten teatr śmierci, w którym specjalizuje się współczesny kryminał - czy to filmowy, czy literacki.
Dziś wszyscy chcą pisać jak Thomas Harris, twórca postaci Hannibala Lectera?
Nie wiem, czy akurat tak jak on, ale faktem jest, że obecnie w literaturze mamy mnóstwo seryjnych morderców. W rzeczywistości występują oni bardzo rzadko, natomiast pojawiają się w co drugim kryminale. Ale wracając do pańskiego wcześniejszego pytania. Tak, śmierć jest dla mnie tematem. To jest moment, od którego muszę wyjść. Nie zaczynam na przykład od opisu kradzieży, bo lubuję się w kryminałach, które mają wywołać przerażenie. A kogo przerazi opis kradzieży na przykład dzieła sztuki? Śmierć jest punktem wyjścia w moich powieściach, a potem prowadzę czytelnika drogą o różnych zakrętach, czyli zwrotach akcji, do końcowej stacji „kto zabił?”.
Podobną formułę stosuje w swoich książkach choćby Lee Child. Ale widać u niego ewolucję - w jego pierwszych książkach liczba zgonów jest niewielka, ale w ostatnich umiera już po kilkadziesiąt osób. U Pana w każdym kryminale ginie podobna liczba osób i w podobnie brutalnych, często rytualnych okolicznościach. To Pana znak rozpoznawczy jako autora?
Rzeczywiście, arytmetyczna analiza zgonów w moich książkach pokazuje, że umiera w nich zwykle tylko kilka osób. Nie odczuwam potrzeby, aby śmierć pomnażać, zamordowanie tylko jednego bohatera może przecież zaintrygować czytelnika, o czym świadczy niesłabnące zainteresowanie powieściami Agathy Christie. Natomiast - jak zauważyli niektórzy moi czytelnicy - wraz z kolejnymi książkami łagodnieję, opisy już nie są tak drastyczne i makabryczne jak wcześniej. Sam już dużo wcześniej dostrzegałem pewną niewygodę wewnętrzną, kiedy musiałem opisywać kolejną brutalną śmierć. Jej detaliczne opisy stawały się dla mnie coraz bardziej męczące. Kiedy w „Eryniach” opisywałem trupa zakatowanego w wychodku we Lwowie chłopca, to moje palce na klawiaturze wzdrygały się przed pisaniem o tym. Ale trzymałem się planu w sposób żelazny, nie zrezygnowałem z tego opisu.
To jednak śmierć - nawet jeśli tylko na kartach powieści. Śmierć zawsze porusza. Pamiętam, kiedy byłem po raz pierwszy w prosektorium, uczestniczyłem w sekcji zwłok. Patrzyłem na ludzkie ciało leżące na stole - i nie czułem nic. Miałem w sobie ciekawość badacza, ale nie czułem w sobie emocji, jakie zwykle budzi kontakt ze śmiercią. Dopiero po wyjściu z prosektorium ogarnęły mnie myśli o kruchości ludzkiej egzystencji.
Dlaczego Pan brał udział w sekcji zwłok? Przecież nie studiował Pan medycyny.
Chciałem wiedzieć, jak wyglądają szczegóły anatomiczne ludzkiego ciała - jaki kolor ma mózg, ludzki tłuszcz, mięśnie, jaką woń wydziela ciało zmarłego. Musiałem to wiedzieć, żeby później móc to prawidłowo opisać. Krótko mówiąc - to była czysta ciekawość poznawcza. Na co dzień - na szczęście - ze światem makabrycznym nie mam kontaktu, dlatego właśnie uznałem, że warto udać się do prosektorium. Ale później już tego nie robiłem, uznałem, że napięcie można stopniować, niekoniecznie odwołując się do makabry. A może na starość łagodnieję?
Akcja Pana najnowszej książki „Ostatni pisarz” rozgrywa się we Wrocławiu przyszłości - w roku 2079. Z drugiej strony jest w niej wiele typowych dla Pana rozwiązań: brutalne morderstwa, odwołania do filozofii, cytaty z łaciny. Nowy lepszy Krajewski? Czy odwrotnie - stary Krajewski, tylko w nowym garniturze?
Ten kryminał futurystyczny jest upudrowany tym, co mnie naprawdę fascynuje, czyli światem antycznym, filozofią, językami, starożytnymi. To jest mój świat wewnętrzny, to jest moja formacja. W „Ostatnim pisarzu” przeniosłem akcję w nieodległą przyszłość. Zawarłem w nim moją wizję świata za 50 lat, kiedy już nie będę żył. Uprzedzę, jak sądzę, pańskie pytanie, gdy powiem, że nie próbuję wymyślić siebie na nowo jako pisarza, chcę tylko eksplorować rozmaite poletka literackie, do tej pory mi nieznane.
Science fiction wcześniej się Pan nie zajmował.
„Ostatni pisarz” to raczej dystopia, czarna wizja przyszłości. Ten gatunek literacki jest dość popularny za granicą, ale w Polsce stosunkowo mało obecny. Akcja mojej książki rozgrywa się we Wrocławiu w roku 2079. Wrocław lat 70. XXI wieku to bezpieczne, spokojne, piękne miasto, w którym nobilitacji uległo samo jego centrum. Dziś centra miast nie są wymarzonymi miejscami do mieszkania. Są zatłoczone, zakorkowane, brudne, niebezpieczne. Dominuje w nich krótkoterminowy wynajem, który generuje hałas i zamieszanie. Ale w mojej powieści centrum miasta to miejsce, gdzie mieszka elita intelektualna i finansowa Wrocławia. Natomiast na obrzeżach żyją głównie imigranci, kwitnie tam przestępczość, policja wjeżdża tam tylko pojazdami opancerzonymi. Sprzedawane są tam narkotyki zwane „jezusami”, powodujące krótkotrwałą śmierć, po której wraca się do życia - natomiast doświadczenie tej śmierci wzmacnia rozmaite doznania narkotyczne. Wrocław Anno Domini 2079 to świat bardzo głębokich skrajności.
Wrocław, miasto kontrastów.
Większych niż kiedykolwiek. Ale w rzeczywistości również ten świat elit jest tylko pozornie bezpieczny i piękny. Zza lukru przebija głęboka demoralizacja i rozpacz. Centralsi, bo tak ich nazywam, są boleśnie samotni, uwięzieni w okowach technologii. Muszą w swoim życiu przestrzegać bardzo wielu zasad, za których złamanie grozi towarzyski ostracyzm, a nawet pobyt w galerii poprawczej - bo w nie zamieniono dawne galerie handlowe. Można do niej trafić na przykład za szowinizm gatunkowy, czyli publiczne wyrażenie niechęci na głośne szczekanie psa. Tak wygląda ten świat przyszłości.
Tak, naszkicował go Pan z dużym rozmachem. Ale jednocześnie ten świat jest dokładnie taki sam jak nasza współczesność - bo ludźmi w Pana książce żądzą dokładnie te same emocje, namiętności, co teraz. Pod tym względem Pana książka jest identyczna jak kryminał „Mock. Pojedynek”, którego akcja zaczyna się w 1905 r. Naprawdę Pan uważa, że pod tym względem ludzkość się nic nie zmieni?
Oczywiście, te namiętności zawsze będą charakteryzowały człowieka bez względu na epokę. On zawsze pozostanie we władzy swoich ewolucyjnych instynktów. Choć jednocześnie jestem głęboko przekonany, że świat konsekwentnie zmienia się na lepsze.
Tak twierdził prof. Mieczysław Stefanus w Pana książce „W otchłani chaosu”.
Tę tezę zaproponował kanadyjski psycholog Steven Pinker w swoim znakomitym dziele „Zmierzch przemocy”. On w niej precyzyjnie wyjaśnił, że świat się zmienia na lepsze, a agresja stopniowo zanika - i starannie to uargumentował, wskazując, że coraz rzadziej wybuchają wojny, a ludziom w swojej masie coraz lepiej się żyje.
W 1900 r. średnia długość życia człowieka na świecie wynosiła 32 lata. Obecnie to ponad 70 lat.
Na to jeszcze nakłada się zmieniająca swoją postać agresja. W czasach mojej młodości naturalny był strach przed gromadami młodych mężczyzn przewalających się przez Wrocław w sobotnie wieczory, szczególnie w pewnej dzielnicy. Dziś takie sytuacje występują bardzo rzadko. Ale nie znaczy to, że namiętności ludzkie znikają - po prostu zaczęły być inaczej ukierunkowane. Nie zmienia się jednak najważniejsze: dla człowieka najważniejsze jest przetrwać. To jest ta jego zwierzęca, pełna atawizmów natura. I nie widać żadnych powodów, dla których ta natura miałaby się zmienić.
Pan tę naturę opisuje w kolejnych książkach. Jak się pisze o śmierci? Zwłaszcza tak makabrycznej śmierci, jaka występuje w Pana książkach?
Moje opisy są tak detaliczne, bo mam taką naturę. Opisuję bardzo precyzyjnie właściwie wszystko - począwszy od szczegółu topograficznego poprzez szczegół kulinarny, aż po szczegół makabryczny. Nie potrafię sam na siebie nałożyć takiej blokady, by precyzyjnie oddawać opisy kulinarne, ale szczegóły makabryczne to już przedstawiać skrótowo. Tym bardziej, że także opisy makabry mogą być bardzo wartościowe artystycznie.
Tyle że brnąc w te długie, drobiazgowe opisy makabr, de facto obcuje Pan ze śmiercią na co dzień. Nie ma Pan z tym problemu?
Nie, bo precyzyjnie oddzielam swoją rolę zawodową pisarza od roli prywatnej Marka Krajewskiego. Pracuję od godz. 7 rano do godz. 15-16. Mam biuro, do którego idę z domu z teczką. W biurze piję kawę i pracuję. A potem, gdy mój minutnik daje mi znać, że mój czas pracy upłynął, przerywam - nawet w połowie zdania - i wracam do domu. Śmierć opisuję w ramach swoich godzin pracy. Gdy jestem w domu, to o niej nie myślę - bo w domu nie myślę o pracy. Naprawdę nie mam problemów z rozdzieleniem tych ról. Jestem człowiekiem dobrze zorganizowanym, drobiazgowym, sumiennym. Nudny pedant ze mnie.
Rozdziela Pan życie zawodowe od prywatnego. Powiedział Pan jasno, czym dla Pana jest śmierć jako pisarza. A prywatnie: jest ona dla Pana ważną cezurą?
Wydaje mi się, że doświadczam śmierci w podobny sposób jak doświadczają jej wszyscy ludzie. Moja mama żyje i jest zdrowa, ale kilka lat temu zmarł mój ojciec w wieku 90 lat. Pod tym względem śmierć jest częścią rzeczywistości, w której żyję. Myślę o tym, zastanawiam się nad ludzką egzystencją - ale dość rzadko i raczej jako filozof amator. Na pewno śmierć nie towarzyszy mi obsesyjnie, nie myślę o niej każdego dnia. Wydaje mi się, że pod tym względem również nie odbiegam od przeciętnej.
Odpowiada Pan jak klasyczny stoik. Ale też jest Pan pisarzem. Po co Pan pisze? Chce Pan w ten sposób zagwarantować sobie nieśmiertelność?
To mój zawód. Akurat do książek, jakie piszę, nikt nie będzie, jak sądzę, wracał za 20-30 lat. Jestem tego prawie pewien. Nie wierzę, żeby moje książki zagwarantowały mi nieśmiertelność. Co więcej - nie pragnę tego. Robię to, o czym marzyłem, czyli żyję z pisania powieści.
Ale są autorzy, którzy dzięki swoim książkom taką nieśmiertelność osiągnęli. Nie korci Pana, by też o nią zawalczyć?
Nieśmiertelności nie osiągnąłem i zakładam, że jej nie osiągnę. Choć dobiegam już sześćdziesiątki, jestem w dobrej formie, więc jeszcze zapewne trochę pożyję. Ale nieśmiertelność, jakkolwiek by ją pojmować, zupełnie mnie nie interesuje. Takie marzenie to cecha ludzi narcystycznych, marzących o tym, by uwiecznić samych siebie. Nie chcę tego, nie zależy mi na tym. Jeśli już, to chciałbym pozostawić po sobie coś poważnego.
Co nazywa Pan „czymś poważnym”?
Na pewno nie literaturę kryminalną, która należy do szeroko pojętej rozrywki. Chciałbym wykorzystać moje kompetencje filologa klasycznego. Od pewnego czasu tłumaczę wspaniałe stoickie dzieło - „Rozmyślania” Marka Aureliusza - i mój przekład opatruję bardzo osobistym komentarzem. To właśnie chciałbym po sobie pozostawić. A czy to jest recepta na nieśmiertelność? Na pewno nie. Znawcy powiadają, że każdy przekład traci sens po upływie dwóch czytelniczych pokoleń.
Stoicyzm to raczej zespół technik niż zwarty system filozoficzny - coś w rodzaju „migracji wewnętrznej” popularnej w Polsce w latach 80. Efektowna forma, tyle że mało konstruktywna, na końcu nic po niej nie pozostaje. I stojąca w całkowitej sprzeczności z tymi wszystkimi namiętnościami i atawizmami, których Pana książki są pełne.
Gdy studiowałem filologię klasyczną, stoicyzm też nie był mi specjalnie bliski. Wtedy było mi dużo bliżej choćby do Arystotelesa - ale tak prawdę mówiąc, to filozofia była na marginesie mojego życia. Po studiach, jako pracownik naukowy, zajmowałem się głównie kwestiami formalnymi, przede wszystkim strukturami językowymi, gramatyką. Ale później w moim życiu rodzinnym pojawiły się trudne chwile. Wtedy doceniłem stoicyzm. Proponowane przez niego metody walki z codziennymi utrapieniami pozwoliły mi na opanowanie własnych niepokojów, lęków wynikających z tych trudnych chwil. Mam świadomość, że do stoicyzmu w wersji hard można mieć wiele zastrzeżeń - wydaje się on niektórym surowy i wręcz nieludzki - ale akurat mnie bardzo pomógł. W stoicyzmie istotna jest etyka - zestaw reguł mówiących, jak żyć, jak postępować. Stoicy mówią jasno: dobre jest to, co daje nam możliwość czynienia dobra, czyli realizowania naszej arcyludzkiej natury, nie tej zwierzęcej, która czyni nas marionetkami instynktów. Naprawdę uważam, że świat zmierza w kierunku dobra, jest coraz lepszy. I do tego się dopasowuję, to jest moja droga. A stoicyzm jest metodą pozwalającą mi po tej drodze się poruszać.
Rozmawiamy w kawiarni na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Niedaleko stąd znajduje się kościół seminaryjny, w którym znajduje się obraz Matki Bożej Dobrej Śmierci - wierni modlą się do niej, prosząc o spokojną, łagodną śmierć. A czym według Pana jest dobra śmierć?
Teraz odwołam się do Epikura, który mawiał, że śmierć jest niczym, bo gdy ona nadchodzi, to nas już nie ma - a gdy my jesteśmy, to ona jest nieobecna. Pod tym względem życie i śmierć nie mają ze sobą żadnego elementu wspólnego. Jeśli uznamy, że ludzkie życie jest zbiorem zdarzeń, to śmierć jest jego zaprzeczeniem - tam już nie ma żadnego zdarzenia, jest albo bezkresna pustka, albo wieczna egzystencja. Bliższa jest mi ta druga odpowiedź.
Ale też śmierć jest bardzo subiektywna - i dla każdego stanowi moment podsumowania zbioru zdarzeń jego życia.
Nie jest podsumowaniem. Jest ostatnim akordem życia i pierwszym dźwiękiem czegoś innego.
Przerywa to wszystko, co ludzi wcześniej do życia napędza. W tym sensie też staje się podsumowaniem.
Spointuję ten wątek cytatem z Seneki. „Quid est enim novi hominem mori, cuius tota vita nihil aliud quam ad mortem iter est”, co znaczy: „Cóż jest dziwnego w tym, że umiera człowiek, którego całe życie nie jest niczym innym jak tylko drogą ku śmierci”.
Marek Krajewski „Ostatni pisarz”, wyd. Znak, Kraków 2024, cena 49,99 zł
