"Tato, jesteś pewny, że ten piorun w nas nie walnie?", "Nie ma takiej możliwości, synku" - nigdy nie zapomnę, jak odpowiedziałem tak Krystianowi, chociaż w środku naprawdę trząsłem się ze strachu. Wiedziałem, że może stać się inaczej - opowiada Artek Bergier, który kilka lat temu wybrał się ze swoim 14-letnim wtedy synem na męską wyprawę w Bieszczady.
Pojechali samochodem. Następnym etapem był postój w schronisku. Potem już tylko szczyty, ciężkie plecaki i oni dwaj. Gotowi na przygodę.
- Wyruszyliśmy o świcie. Słońce, lazurowe niebo. Prognozy pogody nawet nie sugerowały, że przez najbliższy tydzień - bo na tyle zaplanowaliśmy podróż - coś może się w tej kwestii zmienić. W ciągu dnia przemierzaliśmy wcześniej wytyczony szlak. A wieczorami rozbijaliśmy namiot. Po długich rozmowach przy ognisku, w nocy w namiocie, przy ciężkiej drucianej lampie, którą oczywiście dźwigaliśmy przez cały dzień, czytaliśmy sobie na zmianę głośno "Włóczęgów Północy". To był taki nasz wyprawowy rytuał.
Przez dwa dni wydawało im się, że polowe warunki, niedźwiedź, którego spotkali na szlaku, i zmęczenie czyniły z nich bohaterów. Okazało się jednak, że prawdziwa przygoda dopiero ich czeka. Trzeciej nocy gwałtownie zmieniła się pogoda. - Wieczorem spojrzałem w niebo i już wiedziałem, że coś się kroi. Zbliżała się burza. Szybko zaczęliśmy szukać miejsca na rozbicie namiotu. Żeby znaleźć w miarę równy teren, na którym można się rozbić, a potem położyć, musieliśmy wdrapać się na jakiś szczyt. Nie są to może duże wysokości, ale jednak góry.
My w namiocie, nad nami burza. Zrobiło się kompletnie jasno. Pioruny błyskały na prawo i lewo. Krystian długo milczał. W końcu zapytał tylko, i zrobił to bardzo spokojnie, czy ta burza nam na pewno nie zagraża. Skłamałem, że nie. Ale w głowie dudniła mi tylko jedna myśl: naraziłem nas, a w zasadzie Krystiana na niebezpieczeństwo. On jednak zachował się jak stuprocentowy facet. Nawet przez moment nie okazał strachu. Rano, po długiej, ciężkiej nocy wyszliśmy z namiotu. Okazało się, że we mgle nie widać kompletnie nic i ciężko oddalić się nawet o krok w celu załatwienia najpilniejszych porannych potrzeb (śmiech). Krystian był zachwycony. Myślę, że to wtedy połknął bakcyla męskich wypraw.
Dlaczego z mamą taki wypad nie może się udać? Różnicę w podejściu ojca i matki do przygody i niebezpieczeństwa doskonale obrazuje przytoczona przez psychologa Jakuba Jabłońskiego rozmowa nastolatka z rodzicami o tym, jaki chciałby mieć samochód.
"Myślałem o starym rajdowym maluchu. Co o tym myślisz, tato?". "A co byś z nim robił?" - pyta tata. "Jeździłbym nim po lesie. Wyjąłbym tylną kanapę i zrobiłbym wsporniki...". "A później pojechalibyśmy nim na świeżo zaorane pole" - dodaje ze śmiechem ojciec. "A ty jaki samochód chciałabyś dla mnie, mamo?". "Bezpieczny".
Dlatego właśnie każdy chłopiec po wakacjach z tatą powie: gdyby mama widziała, na co pozwala mi ojciec, na pewno już nigdy by nas samych nie puściła. Matce często wydaje się, że to, co jej syn robi z ojcem, naraża go na niebezpieczeństwo. Nawet jeśli jest to niewinna męska zabawa.
- Mama często umierała, kiedy tata wspinał się ze mną po skałkach bez żadnego zabezpieczenia. Ale on dbał o to, by nie uczyć mnie strachu - wspomina swoje wyprawy z ojcem Maciej Kuroń. - Zdarza się, że przy żonach inaczej zachowują się również sami ojcowie - dopowiada psycholog Radosław Kaczan.
Piotr Godlewski, ojciec czterech synów, przyznaje, że jego żona we wszystkim doszukuje się niebezpieczeństwa. A jak już na coś się godzi, zawsze odwraca głowę i mówi: "Nie chcę na to patrzeć".
- Czasami mówi też do mnie: "Jeżeli uważasz, że to jest OK, bierz za to odpowiedzialność". A ja wtedy sam zaczynam się zastanawiać. Kiedy byliśmy z synem na spływie kajakowym (zawsze zabieram ze sobą tylko jedno dziecko), pozwoliłem mu na większą samodzielność. Dzięki temu przekonałem się, że potrafi więcej, niż myślałem. Uświadomiłem sobie, że niejednokrotnie budowałem nad nim niepotrzebny klosz. A tymczasem trzeba było dać mu się po prostu wykazać.
Takie wyjazdy są doskonałą okazją do poznania siebie nawzajem z innej strony. - Ojciec może dostrzec, że jego syn naprawdę dużo umie - dodaje Radosław Kaczan. - Że wcale nie jest taki nieodpowiedzialny, na jakiego wygląda na co dzień. Że nie kładzie wszystkich powierzonych mu zadań, ale potrafi się z nimi zmierzyć. Wystarczy dać mu tylko pole do działania i przestać non stop kontrolować. Albo po prostu pozwolić mu działać w jego własnym tempie, podczas gdy w domu raczej ciągle się go pogania.
Takie poznawanie działa zresztą w obie strony: nagle syn ma okazję zobaczyć swojego ojca w zupełnie nowej sytuacji - kiedy zwalnia tempo, zdejmuje garnitur i na chwilę przestaje być prezesem. Jest jeszcze coś, co różni męskie wyjazdy od tych z mamą - śmieje się Piotr Godlewski. - Podczas tygodniowego spływu kajakowego obowiązują zupełnie inne, niecodzienne reguły gry. O 10 wieczorem, kiedy mama z założenia zagania syna do łóżka, my jemy kolację.
Od razu szczerze dodam, że niezdrową, bo najczęściej to kiełbaska z ogniska (śmiech). Nawet gdy podkoszulek nie jest śnieżnobiały, nosimy go nadal, a przecież mama kazałaby go natychmiast zmienić. Wieczorne mycie zębów w awaryjnych sytuacjach zdarzało nam się przełożyć na rano. Znaną prawdę, że dzieci dzielą się na szczęśliwe i czyste, potwierdza Robert Kościuszko, współorganizator i uczestnik specjalnych spływów kajakowych dla ojców i synów: - Z mamą są... czyste (śmiech). Z ojcem jest przygoda. Męski świat. I spartańskie warunki. Spanie pod namiotem czy brak łazienki to dla moich dzieciaków, wychowywanych w mieście, trochę jak szkoła przetrwania. A przetrwać musimy razem. To bardzo nas łączy. Widzę, że staję się dla moich synów przewodnikiem. Odnajdując się w trudnych warunkach, buduję swoją pozycję w oczach moich dzieci - podkreśla Robert Kościuszko.
W jakich okolicznościach możesz powiedzieć swojemu synowi: bądź mężczyzną? Na kanapie przed telewizorem o 22 w trakcie kilku minut, które dziennie z nim spędzasz? Albo gdzie masz mu pokazać, że sam nim jesteś? Na tej samej kanapie? Wtedy z pewnością wydasz mu się mało wiarygodny.
- Spływy odbywają się w pięknych miejscach, ale jak wiadomo, natura bywa kapryśna - wspomina Piotr Godlewski. - Pamiętam, jak spotkała nas w kajaku potworna ulewa. I wcale nie okazałem się wtedy wielkim bohaterem. Raczej sam nie wiedziałem, jak się zachować. To był dla mnie podwójny sprawdzian: po pierwsze, czy sobie poradzę, i po drugie, jak ze swojej ewentualnej niewiedzy wybrnę przed synem. Zauważyłem, że podczas spływu nauczyliśmy się wzajemnie mobilizować do działania. I przepraszać, kiedy się nie sprawdzimy.
- Walcząc wspólnie z przeciwnościami losu, ze swoimi własnymi słabościami, między ojcem i synem powstaje szczególna więź - dopowiada Radosław Kaczan.
A walki z samym sobą jest podczas męskich wypraw bardzo dużo. Zdarzają się rany, siniaki, czasem krew, zawsze pot, bywa że i łzy. Bo to nieprawda, że chłopaki nigdy nie płaczą.
- Mieliśmy takie kryzysy, że synowie chcieli wyjeżdżać, uciekać - przyznaje Robert Kościuszko, współorganizator spływów kajakowych. - To trwało chwilę, potem następowała mobilizacja. A przezwyciężanie kryzysu przynosiło ogromną satysfakcję. Dumę. Oczywiście każdy moment na chwalenie jest dobry, ale prawda jest taka, że na co dzień znacznie częściej wyrywają nam się nagany.
- Taka męska wyprawa jest doskonałą okazją, aby pochwalić - radzi psycholog Radosław Kaczan. Kiedyś zastosował się do tej rady Artek Bergier: - Nie wiem, czy Krystian chciał wtedy, żebym go pochwalił, ale pamiętam, że podczas naszej pierwszej wspólnej męskiej wyprawy zrobiłem to kilka razy. Naprawdę było za co. Zrobiliśmy sobie wtedy jednodniową wyprawę w góry podczas wakacji na Majorce. Wyspa kojarzy się raczej z morzem i odpoczynkiem pod palmami, a mało kto wie, że są tam takie fajne góry. My wiedzieliśmy. Mamę zostawiliśmy na plaży. Krystian już wtedy mówił, a miał 7 lat, że takie przygody to nie są kobiece sprawy. "A przecież paniami trzeba by było się opiekować, uważać na nie, i wtedy nie byłoby takiej prawdziwej męskiej przygody. Prawda, tato?" - dopytywał.
Miał rację, więc sami wypożyczyliśmy rowery i wyruszyliśmy. Po drodze w sklepiku zrobiliśmy zakupy na biwak. Kupiliśmy tajemniczo wyglądające puszki i dopiero w górach, przy ognisku, okazało się, że w środku jest… ośmiornica. Zjedliśmy ze smakiem, bo przecież prawdziwy mężczyzna nigdy nie grymasi (śmiech).
Kiedy zaczęło się ściemniać, postanowili powoli schodzić. - Nagle zobaczyłem, że Krystian przyspiesza, robi coraz większe kroki. Widziałem, że nad tym nie panuje i zaczyna biec. Spojrzałem przed siebie i za pasmem krzaków z przerażeniem zobaczyłem… przepaść. Wiedziałem, że ja już nie zdążę go złapać... Krzyknąłem, żeby się natychmiast przewrócił. Pamiętam tylko, jak zrobił koziołka w powietrzu i jak plackiem wpadł w krzaki, a ja za nim rzuciłem się szczupakiem. Najadłem się strachu. A Krystian - nic. Wstał, otrzepał się i uśmiechnął szeroko. Nie wiem, czy czekał na pochwałę, ale chwaliłem go bardzo długo...
Podobnie jak pochwalił go za odwagę, kiedy innym razem wybrali się na ich tradycyjną (bo robili je sobie potem już regularnie) komandoską wyprawę. - W pełnym umundurowaniu! Przebraliśmy się jak zwykle w szarozielone ubrania, kupiliśmy sobie specjalne ostre uzbrojenie (śmiech) i na kilkanaście godzin wybraliśmy się do lasu. Na ognisku piekliśmy surowe mięso - oczywiście wcześniej kupione, a nie upolowane, mimo posiadanego sprzętu (śmiech).
Niebezpieczeństwo, adrenalina, trudne warunki, strój komandosa i poczucie: sprawdziłem się. Ojciec jest przewodnikiem dla swojego syna, syn czuje się dumny. To wszystko cementuje więź, ale to, co najważniejsze - co podkreślają zarówno ojcowie podróżujący ze swoimi synami, jak i psychologowie - to po prostu wspólnie spędzony czas. Czyli to, czego tak bardzo brakuje im na co dzień.
- Zleciliśmy zrobienie takich badań - tłumaczy Robert Kościuszko, współorganizator spływów kajakowych. -Wyniki są przerażające. Według firmy Opinia przeciętny ojciec spędza ze swoimi dziećmi (w wieku od 10 do 19 lat), koncentrując swoją uwagę wyłącznie na nich, mniej niż godzinę w tygodniu, to znaczy około 7-8 minut dziennie! Taka sytuacja ma miejsce w dwóch trzecich polskich rodzin.
To dlatego ojcowie nie znają się ze swoimi synami. Wynika to również z ankiet dotyczących wrażeń z tygodniowego pobytu, które organizatorzy rozdają pod koniec każdego spływu. - Znalazły się tam takie wpisy: "Pierwszy raz w życiu spędziłem z moim tatą cały tydzień" czy: "Odkryłem, że mój tata jest fajny".
- To prawda, że ojcowie rzadko uczestniczą w codzienności swoich synów - potwierdza Radosław Kaczan. Krzysztof Korona, także psycholog, dodaje: - Współczesny ojciec zdobywa kasę, więc pracuje od rana do wieczora. Jasne jest, że tata, który widuje syna, kiedy on już śpi, nie ma możliwości nawiązania z nim emocjonalnego kontaktu. A to jest właśnie podstawa wychowania.
Męska wyprawa to fajny sposób na to, aby postarać się takie braki nadrobić. Okazja do tego, żeby po prostu być razem. Dostrzec, co łączy ojca i syna, a przede wszystkim nauczyć się siebie nawzajem.
- Zdarzyło mi się kilka razy wybrać samemu z synami na wieś - opowiada aktor Rafał Królikowski. - Mamy tam działkę, takie siedlisko. W prostych, prymitywnych warunkach wspólnie walczymy z naturą. Późne śniadania, wieczorne ogniska, wypady do lasu, nad rzekę. Zauważyłem, że w takich okolicznościach rozmawiam z synami o zupełnie innych rzeczach niż na co dzień. To właśnie podczas takiego wyjazdu starszy syn kilka razy się przede mną otworzył. Zaczął opowiadać o swoich kłopotach, zmartwieniach.
Nawet jeżeli takie zwierzenia poprzedzone są długą ciszą, warto na nie poczekać. Na co dzień w biegu i nawale obowiązków po prostu nie ma na to czasu. Ciężko jest zbudować atmosferę, odpowiedni nastrój do takich rozmów. Podczas męskich wypraw rodzą się same.
Zdarza się, że przed synami otwierają się też ojcowie. Opowiadają im o swoim życiu, o problemach. O tym, dlaczego na co dzień bywają wobec nich niesprawiedliwi, czy niecierpliwi.
- Zwierzają się też z kontaktów ze swoimi ojcami - zauważa Radosław Kaczan. - Syn dowiaduje się więc też czegoś o swoich korzeniach. W ten sposób buduje się relację "tu i teraz", ale jest to również lekcja rodzinnej historii. I właśnie o ten czas, rodzącą się więź warto walczyć. W kajaku czy na skałkach. Bo tam łatwiej zbudować bliskość - dodaje.
- Kiedy kilka godzin dziennie spędza się w jednym kajaku, czy chcesz, czy nie, zaczynasz rozmawiać - zgadza się Robert Kościuszko. - Nawet jeżeli przez cały rok nie ma się wspólnych tematów, na takiej wyprawie same się znajdują. Można zacząć choćby od tego, że nierówno wiosłujemy. Wiem, bo sprawdziłem.