Moja rodzina była bogata. Wojna zabrała nam ten dostatek i ojca

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Ojciec pani Kazimiery był policjantem. Ale nie to było powodem uwięzienia. Skazano go na 25 lat łagru, bo uznano go za szpiega.
Ojciec pani Kazimiery był policjantem. Ale nie to było powodem uwięzienia. Skazano go na 25 lat łagru, bo uznano go za szpiega.
Kazimiera Leszyc miała pięć lat, gdy wybuchła wojna. Ojciec w marcu 1940 został skazany na 25 lat łagru. Mama umarła zaraz potem, gdy poznała prawdę o jego losach. Ale Kazię i jej trzy siostry zdążyła wychować na dzielnych ludzi.

Wywózki na “nieludzką ziemię” uniknęłam, bo miałam chorobę Heinego-Medina i często przebywałam nie w domu, ale u dziadków, pod Lwowem - opowiada pani Kazimiera. - To była dawna niemiecka kolonia: Waldorf. Te ziemie to był zabór austriacki i rodziny były mieszane. Austriaczką była babcia ze strony ojca. Stryjowie mieli żony, kuzynki ojca mężów z nazwiskami: Wilsch, Bommersbach czy Thier.

Mimo przebytej w dzieciństwie choroby, pani Kazimiera chodzi prosto i bez kul. Zawdzięcza to dziadkowi, który zawiózł ją jako małą dziewczynkę na terpię do Wiednia.

Dziadek musiał być niezwykle dzielnym człowiekiem. Ale babci, czyli swojej żony, przed wywózką uchronić nie mógł. Wywieziona ją - jak wielu Polaków z Kresów - w 1940 roku. Miała szczęście, bo nie na Sybir, ale do niezbyt odległej ukraińskiej wsi (poręczył za nią karczmarz zaprzyjaźniony z dziadkiem, który był przez kilka lat wójtem i społecznikiem). Tam były lepianki, a w środku polepa zamiast podłóg. Ale ta wioska była blisko, obok Dobrostanów, gdzie znajdowały się główne wodociągi do Lwowa. Babci pozwolili zapakować fumankę i zabrać jedną krowę.

- Pamiętam, jak przyszli Rosjanie, byłam wtedy u babci. Mężczyzn już w domu nie było. Dziadek wziął bryczkę, zaprzągł dwa najlepsze konie i wyjechał na Wołyń tuż przed wejściem Rosjan do Polski. Aresztowania uniknął. Był tam do 1943 roku. Miał tam gospodarstwo, które komuś dzierżawił. Zrezygnował z opłat za dzierżawę, zyskał spokojny kąt. Został woźnicą księdza, żeby zmylić tropy.

Dom babci i dziadka był zbudowany na wzór amerykańskiej farmy, piękny, z podmurówką i z woskowanymi podłogami (dziadek był przez jakiś czas w USA i przysyłał babci pieniądze na budowę). Budynki gospodarcze były dość daleko za domem, trzeba było przejść przez furtkę i trawnik.

Z amerykańskim wyjazdem dziadka wiąże się mocno romantyczna historia. Zakochał się w najpiękniejszej dziewczynie w wiosce, ale biednej, bo z licznej rodziny i ledwo z dwoma morgami w posagu. Kiedy się z nią ożenił, został przez swoich rodziców wydziedziczony. W tajemnicy przed nimi wyjechał do USA i własnymi rękami dorobił się wielkiego majątku.

Podzielił się nim z dziećmi bardzo hojnie. - Mojej mamie, Marii Wieczorek, w posagu zapisał piękne obejście i 20 morgów czarnoziemu - opowiada pani Kazimiera. - W banku zdeponował 10 tys. zł i tylko ona mogła tymi pieniędzmi zarządzać. To była wtedy wartość ładnego domu we Lwowie. Skończyła szkołę dla dziewcząt. Wyszła za mąż, mając 18 lat. Mój ojciec, Józef Mroczkowski ożenił się dość późno. Był policjantem, komendantem 8. komisariatu we Lwowie. Gdy zwierali małżeństwo, miał 36 lat, czyli był od mamy dokładnie dwa razy starszy. Ale to wtedy nie było niczym dziwnym.

Nie tylko pani Kazimiera, ale pewnie i jej rodzice, byli przekonani, że ten świat bezpieczny i dostatni mają na zawsze. W 1939 roku wojna przekreśliła te nadzieje.

-Tato na początku 1940 roku umówił się ze swoimi podkomendnymi, że przekroczą granicę niemiecką (znali język jak wszyscy w okolicy) - opowiada pani Leszyc. - Na granicy złapali ich Rosjanie i uznali za szpiegów. Mama dostała wiadomość, że ktoś widział ojca, jak go prowadzą do więzienia na Brygidkach. Kolejna wiadomość była tragiczna. Ojciec - jako szpieg - został skazany na 25 lat łagru bez prawa do korespondencji. Rodzice mieli we Lwowie dwupiętrowy dom dla dość dużej rodziny, jaką byliśmy. Była nas czwórka dzieci, konkretnie cztery dziewczynki. Najmłodsza urodziła się w styczniu 1940 roku. Ojca zatrzymano w marcu, więc zdążył przynajmniej zobaczyć ostatnie dziecko.

Pani Kazimiera pamięta, że mamusia szyła, haftowała, robiła na drutach i na szydełku i z tego się utrzymywała. Dopóki we Lwowie byli Rosjanie, starała się jak najbardziej unikać kontaktów z ludźmi. Wiedziała, co mogłoby spotkać żonę szpiega. Gdy Lwów zajęli Niemcy, zatrudniła się w dzielnicowym urzędzie miasta do doręczania przesyłek. Pomagała jej znajomość niemieckiego. Ale jak utrzymać z tego pięć osób?

- Jeździło się z plecakami na Wołyń do dziadka, pomagała babcia, która ciągle miała jakiś spłachetek ziemi i krowę - wspomina pani Kazimiera.

W jakim łagrze ojciec siedział, pani Kazimiera nie wie. Po podpisaniu paktu Sikorski Majski zgłosił się do punktu werbunkowego w Guzar, do Armii Andersa. Został przyjęty. Spotkał się tam ze swoim kuzynem, żołnierzem Korpusu Ochrony Pogranicza.

- Jego żona, a nasza ciotka też została razem z dziećmi wywieziona na wschód - opowiada pani Kazimiera.

Pokazuje zdjęcia ojca. Największe przedtawia go jako policjanta w mundurze, z pewnym spojrzeniem. Obok zdjęcie z gułagu. Niełatwo poznać od razu, że widoczna na nim twarz, ogolona głowa, zgasłe oczy i ledwo cień uśmiechu na ustach należą do tego samego człowieka. Na kolejnej fotografii wprost przeciwnie - uśmiechnięta szeroko buzia, twarz pełna, wyraźnie już „odjedzona” po obozowym wikcie i fantazyjnie przekrzywiona furażerka zdradzają, że ten żołnierz Andersa ma już najgorsze za sobą. Bardzo by się chciało wierzyć, że przed nim już tylko - po wojnie - powrót do domu.

Na dowód, że ojciec u Andersa był, pani Kazimiera pokazuje książeczkę włączenia go do Korpusu Polskiego. Dokument jest trójjęzyczny - po polsku, po rosyjsku i po angielsku.

- Taka książeczka to rzadkość. Myśmy ją dostali przez angielskie ministerstwo obrony. Byłam proszona, by ją przekazać do Muzeum Wojska Polskiego.

W 1944 roku - prawie pod koniec wojny - Józef Mroczkowski został ranny i trafił do szpitala, gdzie zmarł. - To się stało w Egipcie - opowiada córka. - Na pewno wcześniej był w Ziemi Świętej. Kiedy dostaliśmy z Anglii informację o jego śmierci, to razem z nią przysłano tę książeczkę, oraz obrazki i medaliki, pochodzące właśnie stamtąd. Miał pewnie nadzieję, że sam je nam wręczy.

Wiadomość o śmierci taty i garść pamiątek zastały rodzinę w 1952 roku już w Opolu. Chora mama była wtedy w szpitalu. A córki wzywano na UB i przepytywano, co mają wspólnego z Ministerstwem Obrony w Anglii.

- Ze Lwowa wyjechaliśmy na zachód 1 grudnia 1945 roku - wspomina Kazimiera Leszyc. - Był siarczysty mróz i śnieg. Podróż w towarowym nieogrzewanym wagonie trwała ponad trzy tygodnie. Wspominam ją okropnie. Było chłodno i głodno, bo ile matka mogła wziąć zapasów jedzenia do wagonu? Moja namłodsza siostra miała pięć lat.

Jak na inteligencką rodzinę przystało, mama zabrała ze sobą książki. - Były dla niej bardzo ważne - wspomina pani Kazimiera. - Ojciec jako młody człowiek walczył w legionach. W nagrodę dostał publikację pt. “Dziesięciolecie Polski Niepodległej”. To była ogromna, oprawna w skórę księga. Przywieźliśmy też ze sobą 18 tomów encyklopedii. Mama troszczyła się w drodze, żebyśmy się nie poprzeziębiały, najmniej dbała o siebie. Na dworcu Opole Wschód zatrzymaliśmy się dokładnie w dzień Wigilii Bożego Narodzenia. Naprzeciw szpitala przy ul. Katowickiej był barak. Tam podczas wojny opatrywano rannych żołnierzy niemieckich. W tym miejscu teraz jest spółdzielczy blok. Zakwaterowano nas w tym baraku, po jednym pokoju na rodzinę, wzdłuż długiego korytarza. Z PUR-u dostaliśmy bańkę zupy i pół bochenka chleba. To była cała nasza Wigilia.

- Mama umierając bardzo młodo, był rok 1952, zatem miała 42 lata, mówiła nam na pożegnanie: „Pamiętajcie, wy musicie się uczyć” - dodaje pani Kazimiera.

Niełatwo było spełnić od razu tę ostatnią wolę mamy. 16-letnia Kazimiera idzie do pracy.

- Zaczęłam w księgowości - opowiada. - Najpierw w „Ruchu”, z czasem w RSW. Renty nie dostałyśmy. Bycie dziećmi żołnierza Andersa, to wtedy było piętno. Zdawało się, że żadna z nas nie miała szans na studia. Oczywiście, w końcu wszystkie studiowałyśmy. Jak wychodziłyśmy za mąż, zmieniałyśmy przecież nazwiska, a z pracy dostawałyśmy skierowanie na uczelnie. Byłyśmy oczytane, miałyśmy spory zasób wiedzy i staranne wychowanie. Ja studiowałam ekonomię w Katowicach u prof. Messnera, późniejszego peerelowskiego premiera. A najmłodsza siostra - dopiero na ostatnim roku - dostała nawet rentę po ojcu.

Pytam panią Kazimierę, jak chciałaby podsumować tragiczne dzieje swoich rodziców i bardzo trudne losy sióstr i swoje.

Po króciutkiej chwili namysłu odpowiada: - Trzeba robić wszystko, żeby nie było wojny. I żeby nie dzielić ludzi. Pochodzę z rodziny, która kiedyś była bardzo zamożna. Ale w domu wszyscy byli socjalistami. Niektórych to dziwiło. Przecież przed wojną mieliśmy wszystko.

od 7 lat
Wideo

Krzysztof Bosak i Anna Bryłka przyjechali do Leszna

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Moja rodzina była bogata. Wojna zabrała nam ten dostatek i ojca - Plus Nowa Trybuna Opolska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl