Ukąszenie przez jadowitą mrówkę, topienie się w nurtach dzikiej kanadyjskiej rzeki, kilka nocy w wodzie na przewróconym pontonie na środku Atlantyku. Wszystko to za mało dla tych, którzy porzucają zwykłe, cywilizowane życie i idą drogą swoich pasji. Mają jeden cel: przejść, przepłynąć, przelecieć jeszcze dalej, w jeszcze trudniejszych warunkach. Przełamują życiową nudę i pokazują sami sobie, jak wiele mogą.
ŚLADAMI JACKA LONDONA
Wielkie sprawy zaczynają się zazwyczaj niewinnie. W życiu Marcina Gienieczki (30 lat) od przejechania konno północnych rejonów Mongolii. Później Koleją Transsyberyjską podróżował po Rosji, wędrował po Tybecie. W Chinach dla prasy polskiej przygotowywał materiał o klasztorze Shaolin. W Iranie był bezpodstawnie przetrzymywany w więzieniu. U wybrzeży Libii pływał na kutrach rybackich. Syberię Przybajkalską przeszedł pieszo - 300 kilometrów przez rzeki, tajgę i góry. W tajdze u boku syberyjskiego trapera i myśliwego opanował survival- sztukę przetrwania. Jak często powtarza, jego największą miłością jest Daleka Północ. Wędrował przez zaspy Laponii w towarzystwie reniferów. Jako jeden z nielicznych Polaków samotnie przepłynął pontonem rzekę Yukon, największą rzekę Alaski. Zrobił to w 76 dni - 3100 kilometrów wycieńczającej, morderczej żeglugi.
Arkadiusz Pawełek (40 lat) zyskał sławę, gdy przepłynął pontonem Atlantyk. O wielkich wyczynach marzył jednak dużo wcześniej. Wyobrażał sobie, że jest bohaterem opowieści Jacka Londona i Ernesta Hemingwaya. Swoje marzenia realizował już jako chłopiec w harcerstwie, później zapisał się na kurs płetwonurkowy. Potem został współzałożycielem jednego z pierwszych ośrodków survivalowych w Polsce, organizował wiele wypraw i ekspedycji i brał w nich udział. Pracował jako zawodowy nurek, wykonywał prace na wysokościach, a nawet był członkiem stałej załogi "Bols Sport" i pływał w najbardziej prestiżowych regatach na świecie.
Podobnie jak Arka i Marcina, również Janusza Adamczaka (48 lat) od dziecka pociągało wszystko, co niebezpieczne. W dorosłym życiu chwytał się różnych zajęć. Pracował, aby zarobić na utrzymanie rodziny. Dzięki swojej zaradności został biznesmenem. Dzisiaj ma sieć barów gastronomicznych, a nawet pralnię. Kiedy jego sytuacja zawodowa się ustabilizowała, zrozumiał, że bez zastrzyku adrenaliny nie potrafi normalnie żyć. Zainteresował się nurkowaniem. Dzięki temu może ekscytować się pięknem podwodnego świata. Kiedy już zobaczył prawie wszystko pod wodą, zapragnął dotknąć nieba. Zapisał się na kurs paralotniarski i w chmurach pozostał na długo. Przelot motoparalotnią przez Bałtyk, jako pierwszy Polak, traktuje jak rozpoczęcie nowej, wielkiej przygody.
ADRENALINA
Marcin, Arek i Janusz żyją dzięki adrenalinie. Ona ich napędza. Bez niej nic nie ma sensu.
Jasne dla nich jest również to, że bez pasji nie osiągnęliby sukcesów w zwykłym, codziennym życiu. Ona określa pewien poziom wymagań wobec samego siebie. Nie ma znaczenia, kim jesteś. Nie jest ważne, czym się zajmujesz - twierdzą zgodnie. Nieistotne, czy masz pieniądze, czy ich nie masz. Ważne jest, czy kochasz to, co robisz. Od pierwszej chwili, kiedy tylko zacząłeś marzyć. Wszystko, co później robiłeś, było z tym mniej lub bardziej powiązane. Tę pasję możesz mieć, robiąc cokolwiek,
co lubisz. Nawet księgując dokumenty skarbowe, analizując plany biznesowe, a także przyrządzając dla rodziny pyszny obiad. Nie jest przecież powiedziane, że każdy musi być komandosem czy obieżyświatem. Ważne jest to, aby życie miało jakiś smak.
Arek się zamyśla. Dzisiaj ma trochę innych obowiązków, ale to takie zwykłe życie. Codziennie ogarnia wiele drobnych i wcale nie mniej ważnych spraw. Idzie do sklepu, kupuje chleb, mleko, jajka. Wygląda zwyczajnie i jest szczęśliwy, ale jeszcze niedawno mógł to wszystko stracić. Podczas wyprawy przez Atlantyk ponton, na którym Arek płynął, przewrócił się do góry dnem. Był sztorm. Sprzęt wpadł do wody.Nie zadziałała bojka ratownicza niezbędna przy wzywaniu pomocy na pełnym oceanie. Robił, co mógł, aby odwrócić ważącą 250 kilogramów gumową łódkę. Przykleiła się do tafli oceanu niczym ślimak. Arek się nie poddał.Ratował swoje życie.
Ten instynkt przetrwania poznał również Marcin Gienieczko podczas przeprawy przez góry Mackenzie w północnej Kanadzie. Podróżnik został porwany przez nurt rzeki Kelly. Woda pędziła z prędkością 100 kilometrów na godzinę. Przewróciła go i pociągnęła na dno. Chciał sięgnąć po nóż, ale zaczął się dusić. Pas, za którego pomocą wcześniej ciągnął wózek z całym dobytkiem, przesunął się i teraz uciskał klatkę piersiową. Prąd był tak silny, że Marcin nie miał szans wydobyć noża. Był wyczerpany, ale się nie poddawał. Choć brakowało mu tchu, ze wszystkich sił opierał się prądowi rzeki. Pewnie skończyłoby się to tragicznie, gdyby podczas nerwowego wierzgania nogami pod wodą przypadkowo nie trafił na piaskową łachę, na której się zatrzymał.
Chociaż te zdarzenia mogą przypominać spotkania ze śmiercią - bo tylko szczęście i przypadek ratują sytuację - ani Arek, ani Marcin nie odpuszczają. Idą dalej. Chcą pokonać więcej i więcej. Tak samo Janusz. Gdy spotkał na swojej drodze Tomasza Chudzińskiego, zaraził się projektem przelotu nad Bałtykiem. Jak? Motoparalotnią. To jak latawiec uzbrojony w wózek z silnikiem. Najdelikatniejszy statek powietrzny. - To zupełnie jak znalezienie na ulicy banknotu, od którego wszystko może się zacząć od nowa - opowiada Janusz. Podniósł banknot i zaczął przygotowania do wyprawy. Mieli przelecieć 210 kilometrów. Wysokość, jaką chcieli utrzymywać, wynosiła 800 metrów.
Tuż przed wylotem okazało się, że nawigacja na tej wysokości jest niemożliwa z powodu silnego wiatru. Zapadła decyzja o drastycznym obniżeniu poziomu lotu, ale nie spodziewali się, że będą lecieć 10 metrów nad falami! Jeden silny podmuch wiatru mógł spowodować, że się rozbiją. To jeszcze nic! Dzień przed wzbiciem się w powietrze okazało się, że korek w dolnym zbiorniku paliwa przecieka. Tego dnia nie byli w stanie tego naprawić, więc przelot stanął pod wielkim znakiem zapytania. A przecież wszystko zostało już załatwione: lotnisko, celnicy, sprzęt, ludzie zaangażowani w projekt. Janusz podjął decyzję, że podczas lotu będzie przepompowywał paliwo ze zbiornika górnego do dolnego. Ryzykowne? Tak, ale to zapewnia wysoki poziom adrenaliny... Razem z Tomaszem odlecieli zgodnie z planem.
PRZETRWAĆ...
Bywają jednak takie sytuacje, kiedy plany trzeba zweryfikować, a czasami z nich zrezygnować. To nie świadczy o porażce, ale raczej o właściwej ocenie sytuacji. To odpowiedzialność, jaką powinien mieć każdy, bo nie chodzi o to, żeby stracić życie. W głowach naszych obieżyświatów jest też obraz bliskich osób, tęsknota za nimi, kiedy dzielą ich tysiące kilometrów. Nawet tak dobrze przygotowany do wyczynów ekstremalnych Arek Pawełek raz musiał odpuścić. Był rok 2000. Wyprawa do Gujany Francuskiej w Ameryce Południowej.
- Byliśmy na szlaku opisanym w pamiętniku odnalezionym w miejscu ostatniego biwaku Raymonda Maufrais, młodego francuskiego dziennikarza. W latach 50. wyszedł na wyprawę w te rejony i nigdy nie powrócił. Dotarliśmy do miejsca, w którym natknięto się kiedyś na ten pamiętnik. Nie zdołaliśmy jednak przejść całej trasy. Na odcinku lądowym pozostało jeszcze jakieś 50 kilometrów. Przeszliśmy zaledwie 10, może 15. Byliśmy - chyba tak jak ten Francuz - śmiertelnie głodni. Wokół dżungla, błoto, wilgoć, kolce, pnącza. Byliśmy w stanie przejść najwyżej trzy kilometry dziennie. Kajmany pływały dosłownie na wyciągnięcie ręki. Ukąsiła mnie jadowita mrówka i wskutek tego miałem sparaliżowaną lewą część ciała. Nie mogłem dalej iść. Musieliśmy się wycofać.
W pewnym sensie to, co dla zwykłych ludzi jest wyczynem, dla nich to normalka. Do wszystkich wypraw i przelotów muszą być znakomicie przygotowani. Poświęcają temu bardzo dużo czasu. Januszowi i Tomaszowi skompletowanie niezbędnego sprzętu do przelotu nad Bałtykiem, treningi, przeczytanie niezbędnej literatury i formalności zajęły cztery lata. Marcin i Arek wiele miesięcy przed wyprawą trenują w siłowni, biegają i kompletują sprzęt. To bardzo kosztowne pasje. Dlatego odpowiednio wcześnie muszą zapewnić sobie źródło finansowania wypraw. Z tym nigdy nie jest łatwo. Mimo że są rozpoznawalni w środowisku podróżniczym i medialnym, nikt niczego nie podaruje im za darmo. Muszą więc zadbać o odpowiedni marketing. Sponsoring i patronat to bardzo pożądane słowa w tym biznesie. Mają też swoje dochody: Arek działa przy organizacji rajdów samochodów terenowych, Marcin dorabia jako fotograf. Cokolwiek zarobią, odkładają. Ale wszystkie zarobione pieniądze natychmiast giną w morzu potrzeb. Janusz stanowi wyjątek: jest niezależny finansowo od sponsorów. To jego dodatkowy wymiar wolności.
NIE DLA MIĘCZAKÓW
Ryzykowne zadania, które sobie wyznaczają, to również poważne obciążenie psychiczne dla rodziny, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Marcin Gienieczko chwali się: - Trochę to trwało, zanim rodzina oswoiła się z moją pasją, ale dzisiaj nawet wspólnie planujemy kolejne cele moich podróży. Analizujemy, jak najkorzystniej dokonać przeprawy czy przejścia. Ryzyko, pokonywanie nieprzetartych szlaków, zmaganie się z żywiołem to dla Arka, Marcina i Janusza prawdziwe życie. Ich życie. Robią to chociażby po to, by usłyszeć: "Jesteś silnym człowiekiem, przed tobą wielkie przygody". Te słowa zapamiętał Marcin. Usłyszał je od mongolskiego myśliwego podczas swojej pierwszej wyprawy. Arek nigdy nie zapomni tego, co działo się wokół przylądka Horn. W miejscu, gdzie spotykają się dwa oceany. - Woda jest tam nieustannie wzburzona. Silne wiatry znad Antarktydy tworzą ogromne fale i silne prądy. Jak się ktoś właduje w takie miejsce, już po nim - opowiada ten, który pokonał żywioł.
Wyprawa to ich intymna rozmowa, spotkanie na skraju świata, na rogatkach swoich możliwości.
Wszyscy - Arek, Marcin i Janusz - przyznają, że ich życie nie jest dla mięczaków. Tam, gdzie wyruszają, nie ma mamy ani taty, ani żony, ani podstawowych atrybutów wygodnego życia w pojęciu Europejczyka, takich jak: wanna, telewizor czy kanapa. Są przygotowani na wszystko. Choć zaskoczyły ich np. stoły bilardowe pod chmurką w centrum Ułan Bator, Indianie w północnej Kanadzie, którzy obedrą człowieka z każdego dolara, albo - płatająca największe figle - pogoda. Za całą resztę odpowiedzialni są oni sami, bez wikłania się te wszystkie intrygi, knowania, kombinacje, których tyle w zwykłej pracy. Zwierzęta i drzewa jeszcze się tego nie nauczyły. I niech tak pozostanie.