Lenny, od wydania płyty "It Is Time For a Love Revolution" aż do najnowszego wydawnictwa miałeś czas na odpoczynek? Co się u ciebie działo?
Żyłem po prostu (śmiech). To był 2008 rok, kiedy pojechałem na Bahamy, gdzie spędziłem prawie dwa lata. Moje codzienne życie toczyło się na malutkiej wysepce, w małym miasteczku. Było naprawdę zwyczajne. Wstawałem rano, mieszkałem w przyczepie zaparkowanej nad brzegiem morza, jadłem świeże ryby i warzywa. Mogłem odciąć się od wszystkiego, oderwać od zwykłej codzienności. Z dala od ludzi i cywilizacji. Na Bahamach nikt nie zwraca uwagi na to, czy jesteś sławny, czy nie. Tam mogłem pobyć sam ze sobą, z otaczającą mnie piękną naturą, odnaleźć szczęście w małych rzeczach i w spokoju tworzyć to, co kocham najbardziej, czyli muzykę. Tak właśnie powstawał album "Black And White America", który odzwierciedla, jaki był stan mojego ducha. To szesnaście piosenek, które mnie reprezentują.
I pokazują, że nawet po 22 latach kariery nie dajesz się zamknąć w jednej stylistyce.
To prawda, jest tu trochę jazzu, funky, bluesa, muzyki soul i r'n'b, jest w końcu dużo rocka. Wiele stron i brzmień, które mają opowiedzieć, kim teraz jestem.
Zdecydowałeś się wybudować na Bahamach studio nagraniowe. Dlaczego?
Stamtąd pochodziła rodzina mojej mamy, a ja na Bahamach bywałem, będąc jeszcze małym chłopakiem. To miejsce zawsze było mi bliskie, rodzinne, charakteryzujące się spokojną atmosferą. Zdecydowałem się wybudować tam studio, choć też miałem pewne obawy, czy to miejsce, które jest dobrym punktem do mieszkania, okaże się równie dobre do tworzenia nowego materiału. To był jednak świetny pomysł. Na Bahamach sam słuchałem dużo różnorodnej muzyki. To otoczenie miało też wpływ na klimat niektórych moich utworów.
