Marian Opania: Mam wyłącznie marzenia. Teatr ma ze mną kłopot

Anita Czupryn
Marian Opania: Nie przepadam za czerwonymi dywanami, nie znoszę tego udawanego blichtru, wchodzenia w układy, żeby tylko dostać rolę
Marian Opania: Nie przepadam za czerwonymi dywanami, nie znoszę tego udawanego blichtru, wchodzenia w układy, żeby tylko dostać rolę Robert Bartosiewicz
Zawsze byłem nadambitny. Jest to kompleks kurdupla. Moimi kompleksami do dziś można wybrukować Plac Zamkowy. Czasem kompleksy mogą prowadzić na manowce. W historii świata było wielu kurdupli – mówi aktor Marian Opania. 3 stycznia - była premiera filmu „Dalej jazda”, w którym gra główną rolę.

Jak żyć? Pomyślałam, że pan pewnie to wie, mając wiedzę i bogate doświadczenie.

Na to pytanie każdy człowiek musi albo powinien sam znaleźć odpowiedź. Jak rzekł mój ulubiony cesarz rzymski - Marek Aureliusz, być człowiekiem to wielki trud. Wiadomo, że być w pełni człowiekiem jest trudno. Czasem człowiek przypomina zwierzę - nie obrażając zwierzęcia.

Co w życiu człowieka jest najtrudniejsze?

Odpowiedziałem skrótowo, nie rozwijając tematu, bo mógłbym o tym napisać esej. Dlaczego Marek Aureliusz tak powiedział? Dlatego, że miał taki a nie inny żywot. I w pewnym momencie został zamordowany.

Pana życie było trudne?

Życie płynie meandrami, sinusoidą, nigdy równo. Utrzymać się przez kilkadziesiąt lat w zawodzie aktora było niesłychanie trudno; miało się wzloty i upadki. Ale najważniejsze, to żeby podnieść się z tych upadków. A ponieważ jestem pracowity, mam wyobraźnię, to zagrałem w swoim życiu kilkaset ról. Nie przepadam za czerwonymi dywanami, nie znoszę tego udawanego blichtru, wchodzenia w układy, żeby tylko dostać rolę.

Co się dzisiaj najbardziej w pana życiu liczy?

W tej chwili dorosłem do tego, że liczy się rodzina. Dorosłem! Na początku mojej kariery aktorskiej niestety najważniejszy był zawód. Teraz, choć zwiedziłem pół świata, liczy się życie w Polsce, która jak może, próbuje nie dać się zepsuć.

Czego nauczyło Pana życie? Było coś, czego – jako młody człowiek – w ogóle się Pan nie spodziewał?

To, że można spełniać marzenia. Jeżeli człowiek jest zdeterminowany, pracowity, uparty i potrafi nie załamywać się porażkami.

Zawsze pan taki był? Zdeterminowany, uparty i porażki Pana nie załamywały?

Zawsze. Jest to kompleks kurdupla. Zawsze byłem nadambitny. Moimi kompleksami do dziś można wybrukować Plac Zamkowy. Czasem kompleksy mogą prowadzić na manowce. W historii świata było wielu kurdupli. Są małe wyjątki – Charles de Gaulle, Cezar, Fryderyk II Barbarossa. A reszta to były kurduple, które rządziły światem. Z różnymi efektami. Nie byli to dobrzy ludzie. Nawet Napoleon, który zmuszał Polaków do walk na Santo Domingo, do rżnięcia Murzynów. A Polacy przyłączyli się do powstańców i teraz na Haiti mamy mnóstwo Murzynów z niebieskimi oczami i z polskimi nazwiskami. I stąd generał Władysław Jabłonowski był również mulatem. Mówię o tym, bo mam rozliczne zainteresowania.

A właśnie, kiedy pan ostatnio rzeźbił?

Kiedy ostatnio rzeźbiłem? W Dębkach, gdzie zbudowałem dom. Kiedy nie mieliśmy tam jeszcze domu, mieszkaliśmy u jednej rodziny, która nazywała mnie „Dzięcioł”. Mówili: „Dzięcioł siedzi i ciupie”. Córka z kolei mówiła: „Bez przerwy rzeźbisz te Chrystusy! Wyrzeźb coś innego”. Ale żeby wyrzeźbić Pietę, to trzeba mieć duży kloc drzewa, a ja nie miałem materiału. Najlepsze rzeźby wychodziły mi z drzewa śliwowego ściętej węgierki. Kilka razy wyrzeźbiłem Chrystusa frasobliwego. Kiedyś rzeźbiłam też u mojego brata, który mieszkał w najdłuższej wsi w Polsce - Żabnicy, w Beskidzie Żywieckim. W Żabnicy rzeźbiłem raz Pietę, bo takie miałem psychiczne zamówienie. Pracowałem nad nią bez przerwy prze 27 godzin, dzień i noc, pijąc mocną herbatę i paląc Carmeny. Rano poczułem, że ze mną coś niedobrze. Lekarza nie było, księdza nie było, żona brata dała mi jakieś środki na serce. Nie miałem wtedy kłopotów z sercem i nie wiedziałem, że przeszedłem mini zawał. Już tam nie jeżdżę, nie mogę – mój ukochany brat umarł i wszystko mi go przypomina.

Gdyby mógł pan zatrzymać jeden dzień z przeszłości na zawsze, w którym chciałby pan pozostać, to co to byłby za dzień?

Wiele było takich dni, wiele takich chwil. Trudno wymienić jedną. Urodziny moich dzieci. A inny temat; jeżeli wyobrażam sobie niebo, to byłby to powrót do mojego biednego dzieciństwa w rodzinnych Puławach. Ojciec zginął w Powstaniu Warszawskim, nie będąc warszawiakiem. Był oficerem AK.

Późno poznał Pan historię swojego ojca.

Bardzo późno. Przykro mi to mówić, ale ponieważ go nie znałem, to niewiele mnie obchodził. Ostatni raz widział mnie, jak miałem trzy miesiące – a ja takiej pamięci to już nie mam. Po ojcu zostały mi niezłe geny. Wiem, że do końca opiekował się swoimi młodymi żołnierzami jak dziećmi. Opowiadał mi o tym jego adiutant, wówczas 17-latek. Pseudonim Pingwin. Stacjonowali wtedy, we wrześniu 1944 roku, na ulicy Czeczota w Warszawie, ale musieli przebiec na róg Krasickiego i Odyńca. W pierzei ulicy Puławskiej stał niemiecki czołg i pruł z CKM-u. To był już koniec powstania na Mokotowie. „Panie poruczniku!” - usłyszał. Ojciec skończył leśnictwo i przedwojenną podchorążówkę. Zatem ojciec usłyszał: „Panie poruczniku, niech pan idzie na tyły, bo to już jest koniec”. Mimo, że był już ciężko ranny w biodro, powiedział: „ Nie. Zostanę ze swoimi chłopcami”. Pingwin jak sarenka przeskoczył przez jezdnię. Ojciec kulał i dostał w bark. Trzy godziny umierał z upływu krwi. Żołnierze nie mogli do niego dojść, bo CKM strzelał bez przerw. Rodzina przeżyła dwie ekshumacje, ciotka rozpoznała ojca po zębach. Mamie nie pozwolono zobaczyć ciała.

Co pan pamięta z tamtego okresu dzieciństwa?

Bombardowanie Puław przez Sowietów. Całą rodziną uciekliśmy do Buchałowic. Uciekaliśmy przed inwazją Sowietów, którzy przyczółkiem lubelskim przeszli Wisłę. A nasz dom w Puławach był okazały. Podczas I Wojny Światowej, kiedy Austriacy oswobodzili nas z rąk Rosjan, Puławy nazywały się Nową Aleksandrią – nazwa pochodziła od cara Aleksandra I. Był krótki taki romans Czartoryskich z Rosją, nawet Adam Kazimierz Czartoryski był ministrem spraw zagranicznych Rosji, ale w momencie, kiedy odebrano im z racji wrogiej działalności ruskie ziemie, założył w Paryżu Hôtel Lambert.

Sporo jest pozostałości po Czartoryskich w Puławach.

Jest cała masa! Dlatego tak te Puławy hołubię! Wydaje mi się, że kto poznał miejsce swego urodzenia, to do tego miejsca wraca, nawet polscy Amerykanie przyjeżdżają pochować swoje kości w Polsce. Ja z Polski nigdy nie chciałbym wyjechać. Mimo że mam takie pochodzenie, że mogłaby się pani zdziwić.

Ciekawa jestem.

Zapłaciłem 3 tysiące złotych za badania genetyczne i wiadomo, że po mieczu mam pochodzenie włoskie. Pod koniec XVIII wieku, na dwór Książąt Czartoryskich, Sieniawskich i Wirtemberskich przybył ogrodnik. Nazywał się Opagna - czytaj Opania. Jeszcze jako młody chłopiec, nie wiedząc o tym, że mam takie pochodzenie, często chodziłem do parku i podziwiałem, co ten Opagna nawyprawiał. Przed domkiem gotyckim znajdował się posąg rzymskiego rycerza z umierającą kobietą, z marmuru rzeźbiony, a tuż przy tej rzeźbie rosło drzewo. I na tym drzewie zobaczyłem, że rośnie inne. On to wymyślił – mój praszczur Opagna. Nie wiem, czy to drzewo dalej istnieje, bo dawno nie byłem w tym parku. Przecina go teraz asfaltowa droga. Wycięli mnóstwo wspaniałych drzew, które nie były polskimi drzewami. Ten ogrodnik to był fachura. Zresztą Puławy sprowadzały mnóstwo innych rzemieślników czy artystów z innych krajów. Pierwsze teatry dworskie były w Puławach. Przyjeżdżali tam też artyści z Francji czy Włoch. Tymczasem koledzy warszawiacy pytali mnie, gdzie chowam krowy. No, bo według nich ja byłem z prowincji.

I co pan wtedy odpowiadał?

Odpowiadałem, że w Pałacu Książąt Czartoryskich. Bo nie wiedzieli, czym były Nowe Ateny – tak nazywano Puławy. Pierwsze muzea nie były w Krakowie, tylko w Puławach.

Co jeszcze z pana dzieciństwa jest w panu żywe?

Pamiętam wiele szczegółów z życia, odkąd skończyłem półtora roku. Bombardowanie, płoty, komórki. Zwierzęta. Naprawianie blaszanego dachu. Na dole brat rozgrzewał lepik i smołę. Wchodziło się na dach po wysokiej drabinie, czyściło szczotką miejsce, gdzie była dziura, kładło się w to miejsce szmaty, smarowało lepikiem. Raz o mało się nie spierniczyłem z tego dachu, pokaleczyłem sobie ręce. Niektórzy twierdzą, że jest to tak zwana pamięć starcza. Nie. Pamiętam rzeczy, których niektórzy teraz nie pamiętają. Nawet dyrekcja w teatrze nie pamięta. A ja mam pamięć matematyczną. Matematyka bardzo się przydaje w aktorstwie. Czasem pytałem Wojtka Malajkata, który był moim uczniem w szkole filmowej, podobnie jak Pazura czy Polk...

Świetni aktorzy!

To prawda. A zatem pytałem Malajkata: „Czy ty byłeś dobry z matematyki?”, a on mi na to: „Profesorze, ja mam teraz wykłady dla studentów na temat tego, jak matematyka przydaje się w aktorstwie”. No to powiedziałem: „Brawo!”.

Jak w aktorstwie przydaje się matematyka?

Jeżeli gra się w dialogu, to trzeba wiedzieć, kiedy zrobić pauzę, na jak długo, czy to ma być sekunda czy trzy sekundy. Trzeba mieć świadomość, że tekst musi dojść do widza, że musi wybrzmieć, widz musi to zrozumieć. A to troszkę trwa. Najczęstszy błąd, jaki popełniają aktorzy, to ten, że myślą, że publiczność też zna tekst. Nie, w teatrze widz musi tekst usłyszeć. Przydaje się więc matematyka do tego, żeby obliczyć, czy zrobić przerwę na dwie sekundy, czy lepiej na pięć.

Co nie miało sensu w pana życiu - jak by to pan dzisiaj ocenił?

A czy życie ludzkie ma jakikolwiek sens? Poza tym, przecież mogłem nie zostać aktorem tylko fizykiem jądrowym. Dokumenty składałem na fizykę jądrową, wiedziałam, że się do szkoły aktorskiej nie dostanę. Mógłbym też zostać pisarzem, poetą, stolarzem mebli artystycznych, rzeźbiarzem, historykiem sztuki, grafikiem, malarzem i tym podobne.

To co było sensem pana życia?

Nie było, ale jest. Aktorstwo – zawód, który kocham i którego nienawidzę. Od 17 roku życia, kiedy zdałem do szkoły teatralnej, wiem, że pachnie mizerią i przemijaniem, ale jestem uzależniony od tej adrenaliny i mam psi węch do wyboru repertuaru.

Zawsze pan trafiał z rolami?

Nie zawsze. Zdarzało się, że grałem kogoś, kogo bym nie chciał zagrać. Ale jak byłem młody – obowiązywała zasada, że pan każe, sługa musi. Nie lubiłem grać w sztukach kostiumowych, wkładać te obcisłe getry – to mnie nie bawiło. Chociaż po latach zagrałem w telewizji, u Holoubka. Wszystko zależy od tego, kto reżyseruje.

Kim był dla Pana Gustaw Holoubek?

To był reżyser, przyjaciel, mój wzór. Wskazywał, że w sztuce najważniejsze jest wnętrze. Bebechy! Jeżeli one są, to technika sama wyjdzie. Dla porównania: wielki aktor Tadeusz Łomnicki był wspaniałym technikiem, ale z duszą już było gorzej. Gucio Holoubek hipnotyzował swoim wzrokiem i sposobem interpretacji. Zawsze więc wyżej ceniłem Gucia, który - jak powiedziałem - był moim przyjacielem, mentorem i razem grywaliśmy w filmach. Jednym z pierwszych filmów, w którym zagraliśmy, była „Matura” - grał mojego profesora tajnych kompletów. Kończyły się czasy niemieckiej okupacji, to były ostatnie dni wojny i on mnie kazał zdawać maturę. A ja chciałem walczyć, wjechać na białym koniu z piękną dziewczyną. Nawiasem mówiąc, bardzo ładna dziewczyna grała tę rolę - Freda Passendorfer. A reżyserem był Tadeusz Konwicki.

Uważa się pan za szczęściarza?

Chyba tak, ale może to tylko ułuda? Może to szczęście istnieje tylko w mojej świadomości? Bo czym jest szczęście? Chwilą tylko. Szczęście trwa króciutko, na ogół kilkanaście sekund. Bywam szczęśliwy czasami. Kiedy ludzie wspaniale odbierają moją rolę, to szczęście trwa dłużej. Jak na spektakl, w którym gram, przyjdzie rodzina – to szczęście też trwa nieco dłużej. Życie jest mozołem.

Jaka jest tajemnica miłości, która trwa ponad 60 lat?

Dokładnie od 3 maja 1960 roku. Ona była piękną brunetką, ale ja nie miałem do niej dojścia. Co chciałem ją poprosić do tańca, to już jakiś inny z nią tańczył. Tańczyłem więc z inną, Zosia miała na imię. W każdym razie Zosia na początku posłużyła za listonoszkę. Przekazywała między nami wiadomości. Potem były teatry szkolne. Ona grała żabkę, a ja Janka Wędrowniczka i miałem pocałować żabkę, która zmieniła się w księżniczkę. Był to moment jakby strzelił we mnie piorun. Kiedyś zaprosiłem ją na spacer. Cztery godziny chodziliśmy ulicą, nazywała się chyba Głęboka. Pomyślałem sobie: „Pod tym mostkiem ją pocałuję”. Mostek mieścił się nad ulicą Głęboką i prowadził do biblioteki Czartoryskich. Jak zaplanowałem, tak zrobiłem. Lekko ją przechyliłem, wpiłem się w jej ust pąkowie i … taki błysk: „Co ci ludzie w tym widzą?”. Ponieważ ja nie umiałem się całować. Pamiętam nawet, że wokół świeciły niebiesko-fioletową poświatą świetlówki – to był dla mnie piękny widok. Jakbym zobaczył wodospady na jeziorze Wiktoria. W rzeczywistości te świetlówki to były paskudne trzy rury. Ale mnie się wtedy wydawało, że to najpiękniejszy obraz impresjonistyczny.

Jak dbać o miłość, żeby trwała tak długo?

Pigmalion wyrzeźbił Galateę i miłość sprawiła, że ona ożyła, ale niestety po latach ta glina zaczyna wysychać, odpadać, więc od czasu do czasu trzeba te ubytki dolepiać, a potem podlewać jak roślinkę. I to może trwać, kiedy ma się przy sobie rodzaj muzy, takiej, która zawsze doradzi. Choć nie zawsze się jej słucha.

Na początku stycznia do kin wchodzi film „Dalej jazda” – gra pan w nim czułego męża, który zabiera żonę w podróż i ta podróż zmienia całą rodzinę.

Ale w życiu to u mnie z tą czułością jest średnio.

W filmie – bo miałam szczęście go zobaczyć - jest pan rewelacyjny!

Co innego film, a co innego życie. W życiu często się wadzimy. Żona spod znaku Koziorożca, ja Wodnik, to wiadomo, że z tego jest kłótnia na kłótni. Nie jestem dziko – to określenie Tadeusza Konwickiego – wylewny. Obce mi jest bez przerwy obłapianie bliskich. Wolę czyny niż symbole, niż te wszystkie czułostki, wyznania, całuski.

Co bohater filmu - Józiek - ma z pana, a co pan ma z niego?

On ma dużo ze mnie. Nie jest wylewny, potrafi być obcesowy, czasem groźny. Taki też bywałem.

Jakie to były chwile w pana życiu?

Trzeba przeczytać książkę Daniela Olbrychskiego, który napisał: „Jeśli ktoś myśli, że

Marian Opania jest niedużego wzrostu, to się myli. On ma 205 centymetrów. Widziałem go w akcji”.

Czy kiedykolwiek w życiu przeżył pan czy też zrobił coś tak szalonego jak zrobił bohater, którego pan gra w filmie „Dalej jazda”?

Mam lęk wysokości, ale spacerowałem raz za barierką wiaduktu nad trasą WZ po umiarkowanym spożyciu piwa. Dziś uważam, że to był najgłupszy pomysł, bo gdybym spadł, to trup na miejscu. Było to dawno; szkołę aktorską skończyłem mając 21 lat. Pamiętam, do kina nie chcieli mnie wpuścić, musiałem pokazywać legitymację, że jestem pełnoletni. Wtedy jeszcze Zamek Królewski nie był odbudowany, więc chodziliśmy też po zrujnowanym dachu zamku. Albo wspinałem się na latarnie i zdejmowałem klosze. Byłem trochę łobuzem, za to bardzo wysportowanym.

Jakie role w pana karierze wpłynęły na pana jako człowieka? Które były najważniejsze?

Ze wszystkich filmów, w których zagrałem, najbardziej cenię filmy Kazimierza Kutza, Andrzeja Wajdy, Janusza Zaorskiego, Janusza Majewskiego i Antoniego Krauze. „Palec boży” szczególnie. Antek był wrażliwym, inteligentnym człowiekiem. Były między nami wojny, ale tylko w wojnach tworzą się rzeczy dobre - mówię o wojnach artystycznych. Nie na wszystko się godzę. Mówiłem: „Nie, ja zagram to zupełnie inaczej”. Więc zawsze były kłótnie z Wajdą, z Kutzem jakby mniej, ale zawsze z tych wojen wychodziło coś dobrego. Jest taka scena w „Człowieku z żelaza”, kiedy zalkoholizowany dziennikarz Winkel, którego grałem, rozbija butelkę wódki. Wajda mówił: „Zlizuj to z podłogi”, a ja na to: „Andrzej, zastanów się, mam sobie język pokaleczyć? Pierwszy odruch inteligenta jest taki, żeby posprzątać. Biorę więc ręcznik, sprzątam - ale czuję, że to jest wódeczka! - więc wyżymam. I tak powstała kultowa scena w tym filmie. Tego rodzaju przykłady można mnożyć. Na przykład można miłość grać przez odruch nienawistny. Tak było u Kutza w filmie „Skok”. Małgosia Braunek, która grała moją miłość, mówiła: „Ty wyjedziesz”. A ja walę w siatkę ręką ze złości, że będę musiał wyjechać i że ona domaga się rzeczy niemożliwych - żebym został na wsi. I chcąc nie chcąc, to moje dzikie zachowanie świadczy o mojej wielkiej do niej miłości.

W Teatrze Ateneum od młodości pracował pan z wielkimi mistrzami - jak pan to dzisiaj traktuje?

Teatr Ateneum był moim marzeniem od samego początku. A dyrektor Warmiński był najlepszym dyrektorem, jaki istniał. Był człowiekiem z wielką klasą. Miał tę zasadę, że sam rzadko reżyserował, ale angażował najlepszych aktorów. Mówiliśmy na niego „Chińczyk”, ponieważ nigdy nie było wiadomo, co myśli. Uśmiechał się tylko. Wtedy nie byłem aż tak dobrym psychologiem – bo każdy niezły aktor musi być po trosze dobrym psychologiem – i nie wiedziałem, że dyrektor Warmiński się uśmiechał, a w zanadrzu miał wymówienie dla aktora, który odmówił zagrania epizodu. Każdy zawsze chciał grać główną rolę. Czasem jednak trzeba było zrobić zastępstwo i zagrać jakiś epizod. Nienawidziłem zastępstw. Nie bardzo też chciałem być jakimś halabardnikiem. Chociaż raz zdarzyło mi się go zagrać. I pamiętam, jak krytyczka pisząc do gazety recenzję, napisała, że ten z halabardą był najlepszy. Akurat obejrzałem film z Luisem de Funesem - moim ulubionym komikiem i zauważyłem, jak on w tym filmie bije swoich wyższych przeciwników. A ja miałem takiego przeciwnika, więc albo go biłem, albo usypiałem na tej halabardzie. Nic właściwie nie mówiłem, ale potem przeczytałem, że to była najlepsza rola.

O którą rolę najczęściej pytają ludzie, którzy zatrzymują Pana na ulicy?

Profesor Zybert z serialu „Na dobre i na złe”, Bolo z filmu „Piłkarski poker”, albo „Liwko, Liwko, skocz po piwko” – to są trzy role, za które jestem noszony na rękach. Czasem słyszę, jak za mną wołają: „Liwko, Liwko skocz po piwko”. Albo pan z butelką piwa, widząc mnie, mówi: „Pan sobie zrobi zdjęcie ze mną” – i jeszcze ma pretensje: „Co pan taki ponury? Pan się uśmiechnie”. Mam ochotę powiedzieć wtedy: „Troszkę kultury w tej wschodniej Europie”.

Odmówił Pan zagrania prezydenta Lecha Kaczyńskiego w filmie „Smoleńsk”.

Mimo, że go lubiłem choćby za Muzeum Powstania. Kiedy był prezydentem Warszawy, chodziłem do niego na opłatek. Powiedziałem, że nie będę grał w czymś, co jest nieprawdą. Mimo że film reżyserował mój przyjaciel Antoni Krauze. Moim zdaniem, on umarł przez ten film. To był inteligentny, wrażliwy człowiek. Myśmy się spotkali, już później. Powiedział: „Maryś” – bo on Maryś do mnie mówił – zrobiłeś mi z życia piekło. A ja mu powiedziałem: „A kto mnie wywołał do odpowiedzi? Kto napisał w tym waszym piśmie: „Moim marzeniem jest, żeby Lecha Kaczyńskiego zagrał Marian Opania”? No, to ja musiałem odpowiedzieć, że grać nie będę. Ale ty z artysty stałeś się politykiem. Film robisz dla polityki, czy dla szerokiego widza?” On mi na to, że to będzie film artystyczny.

Obejrzał pan ten film?

Nie. Nie chcę oglądać filmu, który mojemu przyjacielowi nie wyszedł.

Jakie trzy rzeczy zawsze poprawiają panu humor?

Po pierwsze – to śmiech moich dzieci i wnuków. Po drugie, jeśli nieźle zagrałem, a po trzecie, kwas chlebowy litewski, koniecznie w butelce. Jestem wrogiem plastiku. Plastik to jest polichlorek winylu, szalenie rakotwórcza substancja.

O czym Pan teraz marzy?

Mam wyłącznie marzenia. Teatr ma ze mną kłopot, bo ja cały czas mówię: „To bym zagrał, tamto bym zagrał”. Chciałbym zagrać z Magdą Zawadzką „Kto się boi Virginii Woolf”, ale nie wersję teatralną, tylko filmową.

Gdyby miał Pan podziękować jednej osobie za to, co pan osiągnął, to komu by pan podziękował?

Podziękowałbym mojej żonie.

Czego Pan sobie życzy na Nowy Rok?

Jako człowiekowi - życzę sobie zdrowia. Jako aktorowi i reżyserowi - marzę o sukcesie „Pary nasyconej” - to tytuł przedstawienia z piosenkami Jana Wołka z muzyką Jerzego Satanowskiego, Zbyszka Wodeckiego, Janusza Strobla, Janusza Grzywacza, który właśnie przygotowujemy.

A Polakom czego pan życzy?

Zanucę słowami Zbyszka Wodeckiego „Drodzy rodacy, szanowni bliźni Niech się w nas goi, niech się zabliźni”.

od 16 lat
Wideo

Komentarze 2

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

J
JPiS100%
5 stycznia, 20:55, Folksdojcz u władzy:

https://szczecinskie24.pl/niemiecka-firma-przejmuje-szczecinski-port-zyski-z-przeladunkow-poplyna-do-niemiec/

Ojej :) Oczywiście fakt, że Niemcy mieli już 40% udziałów kupionych wcześniej nie ma tutaj nic do rzeczy :D

G
Grzegorz
Stał w kolejce po rozum
Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl