Panie Ministrze, przeczytam coś Panu: „Strzelały ognie z suchych szczap/ I dymił w kotle smolny war/ Lecz widać kogoś było brak/ Bo diabeł smutną minę miał/ Wtem nagle w cieniu dostrzegł mnie/ Poczułem, że jest bardzo źle”. Mówi to Panu coś?
No tak, to „Spotkanie z diabłem”, utwór Krzyśka Klenczona.
Tekst jest Pana autorstwa.
Muszę Pani powiedzieć, że była to może najtrudniejsza robota w moim życiu. Nie mam żadnych skłonności do poezji czy też w ogóle do rymowanek, ale Krzysztof chciał, żebym napisał tekst, no i wymęczyłem właśnie taki. Dodam jeszcze, że do dzisiaj dostaję za niego tantiemy. Nie to, żebym się wzbogacił z tego powodu, bo przychodzi parędziesiąt złotych rocznie i to wszystko. Ale to znaczy, że ten utwór wciąż jest grany.
Funkcjonował Pan wówczas pod pseudonimem Andrzej Takliński. Skąd to nazwisko?
To jest nazwisko rodowe mojej matki.
Kiedykolwiek żałował Pan, że zamienił rock and roll na politykę?
Nie mogłem żałować, bo to była po prostu konieczność. Świetnie się czułem w muzyce – to było prawdziwe szaleństwo. Mój przyjaciel Wojtek Mann został w niej na zawsze. Ale ja – powiem Pani, że była to bardzo klasyczna historia. Ożeniłem się. I w związku z tym uznałem, że jednak muszę zamienić muzykę na coś bardziej stabilnego, bo miałem już obowiązki. Myśleliśmy o dzieciach. Zresztą syn szybko pojawił się na świecie. Nie powiem, że byłem zmuszony, ale po prostu uważałem, że to będzie naturalny krok – żeby w takim razie zacząć wykonywać swój zawód. Dodam jeszcze, że mój teść – mężczyzna przedwojenny, zasadniczy i poważny – był dość przerażony, kiedy oddawał córkę jakiemuś rockandrollowcowi i disk dżokejowi (tak to się dawniej nazywało) z długimi włosami. A zatem nie było wyjścia.
Słyszałam pogłoskę, że podobno miał Pan najdłuższe włosy w Warszawie. To był styl rockandrollowca, który trzeba było w taki sposób podtrzymywać? Czy może bunt wobec rzeczywistości PRL? A może czuł się Pan artystą i dawał temu wyraz w taki sposób?
Nie, to szło w pakiecie. Krótkie włosy się wtedy nie podobały. Miałem długie, ale żeby pani nie sądziła, że to były takie długie, jak dzisiaj potrafią być. Nie, w żadnym wypadku. To były takie układane, grzeczne długie włosy. Jak popatrzy pani na Rolling Stonesów z tamtego czasu – bo nie mówimy już o Beatlesach, których fryzury dzisiaj byłyby uznane za krótkie – to powiedzmy, że miałem takie włosy jak Rolling Stonesi. Czyli bez przesady.
Wspomniał Pan, że był diskdżokejem, dzisiaj mówi się DJ. Można powiedzieć, że był Pan jednym z pierwszych DJ-ów PRL-u?
Nazwa może i ta sama, ale oznacza dwie różne rzeczy. Formalna nazwa tego, co ja wykonywałem, to „redaktor muzyczny”. Odnosiło się to do tworzenia audycji w radiu, do audycji muzycznych – i to nie w dzisiejszym stylu, kiedy ktoś siedzi przed mikrofonem i po prostu zapowiada utwory. To musiało być opowiedziane z jakimś wątkiem, z historią. Owszem, już za moich czasów zaczęła się era diskdżokejów w dyskotekach. Próbowałem tego raz czy dwa, ale nie byłem w tym dobry.
W klubie Remont Pan próbował?
Nie, w „Remoncie” nie. W innych klubach. Nie wiem, dlaczego, ale przypomina mi się „Złota Kaczka” na Tamce.
To co Pan robił w „Remoncie”?
Do „Remontu” chodziłem. Po prostu. Do dzisiaj spotykam ludzi, którzy mówią mi: „A oczywiście, myśmy się spotkali, ja Pana pamiętam, znam Pana z Hybryd. Otóż ja do Hybryd nie chodziłem. Chodziłem do „Remontu”.

Przyjaźń z Wojciechem Mannem jest wynikiem tego, że razem zaczynaliście muzyczną karierę w Trójce?
Nie w Trójce. Zaczynaliśmy w Rozgłośni Harcerskiej. Wówczas Rozgłośnia Harcerska była mekką dla rockandrolowców. Ja tam trafiłem dość wcześnie, następnie przyciągnąłem Wojtka, a później przetransferowaliśmy się do Trzeciego Programu Polskiego Radia. Wojtek już tam osiadł, a ja po pewnym czasie wyszedłem.
Czy wtedy muzyka była tylko pasją, czy już formą pracy? No bo jak się było w radiu…
Oj tak, ja wtedy byłem człowiekiem dobrze zarabiającym, jak na tamte czasy. To było dobrze płatne. Dzisiaj, proporcjonalnie, jest gorzej. Ale widzi Pani, to nie było stabilne. Nawet zacząłem amatorsko studiować muzykę, żeby lepiej się orientować. Nie wyglądało na to, że później będzie można zrobić stabilną karierę na przykład jako diskdżokej. O Wojtku nie mówię, bo Wojtek ma wiele talentów. Zajmował się nie tylko muzyką, dużo tworzył. We mnie nie było artysty. Bezpieczniej było zająć się statystyką i ekonomią.
Wracając do atmosfery tamtych lat – co takiego było w powietrzu, co sprzyjało rozwojowi rocka w Polsce? Jak Pan z dzisiejszej perspektywy ocenia swoją rolę w popularyzacji tego gatunku?
Samo zainteresowanie muzyką, a zwłaszcza rock and rollem, było kwestią przypadku i gustu. Mnie to bardzo wpadło w ucho w siódmej klasie – młodziutki jeszcze byłem, to była ostatnia klasa podstawówki. W zasadzie to Wojtek mnie na to naprowadził. Przeniosłem się wtedy z jednej szkoły do drugiej, i tam w siódmej klasie trafiłem na Wojtka. On już dużo wiedział na ten temat – znał Presleya i innych. Posłuchałem tych piosenek i to było dla mnie objawienie. To się łączyło z pewnym stylem życia. Długie włosy, jeansy – to było bardzo ważne. Z jeansami była trudna sprawa. Pochodziłem ze skromnego domu, więc markowe jeansy były poza zasięgiem.
W PEWEX-ie kosztowały ponad 20 dolarów. Więcej niż miesięczna pensja.
Dokładnie. Albo choćby takie, które wyglądały na markowe, bo zdaje się, że była masa podróbek. A co się z nimi robiło! Jak się przetarły, to trzeba było je podklejać plastrami – nie tak jak dzisiaj, gdy przetarte jeansy są modne. Wtedy przetartych się nie nosiło, a wyrzucić ich nie było można. To był styl życia. Jak już powstał ten styl życia, to pokazała się odrębność. To nie pasowało do reszty – do reżimu, do tego, co było w radiu. Obracaliśmy się w swoim kręgu. Myśmy z Wojtkiem Mannem wykazali pewien zmysł organizacyjny i, jeśli Pani o to pyta, to rzeczywiście posunęliśmy tę sprawę w Polsce do przodu. Utworzyliśmy Pops Fan Club – tak się nazywał. Funkcjonował w piwnicy Polskiego Towarzystwa Muzycznego na Nowym Świecie i stał się w pewnym sensie miejscem kultowym. Tam przychodzili różni entuzjaści, przynosili swoje płyty, był adapter, można było je przesłuchać. Nawet później były jakieś występy na żywo. Ale wie pani, piwnica – jakie tam mogły być występy na żywo? Jacyś pojedynczy gitarzyści. Nie będę Pani zanudzać nazwiskami, choć w tamtym czasie były to dość głośne nazwiska. Potem ten klub zmienił nazwę na Rytm. Odkryłem niedawno, że mam nawet spisaną listę członków. Proszę sobie wyobrazić, że było ich ok 120 – nazwiska z adresami, bo wszystko było prowadzone porządnie. Miałem wtedy 16 lat, Wojtek miał 15, a najmłodszy członek klubu miał 12 lat – to był mój brat. Generalnie takich smarkaczy nie przyjmowaliśmy. Najstarszy klubowicz miał chyba 19 lat. Uważam, że stworzenie takiego klubu w tamtych czasach - nawet dzisiaj dla 16-latków - to osiągnięcie. Klub się rozwijał, organizowaliśmy koncerty. Cały czas była to amatorska robota, ale proszę sobie wyobrazić, że u nas, po raz pierwszy poza Łodzią, wystąpił Krzysztof Krawczyk z Trubadurami, który później zrobił wielką karierę. No i sporo ludzi się przy tym klubie kręciło. Ale była też działalność radiowa. Robiliśmy tzw. „Poranki z radiem”. Wyjeżdżało się z domu o 4 rano, żeby być w radiu, przygotować się i wystartować. Chyba już o 5 zaczynała się audycja. Był prowadzący spiker i redaktor muzyczny, który przygotowywał oprawę muzyczną. W ten sposób propagowaliśmy muzykę. Przynosiliśmy do radia swoją.
Skąd ją braliście?
Była zdobywana najrozmaitszymi sposobami. Istniał nieformalny rynek, który polegał głównie na pożyczaniu sobie płyt. Ale to było ryzykowne, bo jeśli ktoś miał dziadowski adapter, mógł zniszczyć płytę.
Mógł zarysować.
Dokładnie. Trzeba było o to wszystko dbać. Zdobywanie muzyki było coraz łatwiejsze z każdym rokiem, ale na początku było bardzo trudno.
Krzysztof Klenczon – to nazwisko już padło w naszej rozmowie. Jak to się stało, że został Pan managerem grupy Trzy Korony? Jak się Pan spotkał z Krzysztofem Klenczonem?
Historia była taka: ja, jako redaktor muzyczny i rozpoznawany członek środowiska muzyki bigbitowej – jak to się w Polsce nazywało – miałem kontakt z wieloma muzykami. Nasza specjalizacja z Wojtkiem Mannem to była jednak muzyka rockandrollowa, głównie amerykańska i angielska. Polska scena muzyczna była wówczas raczej odtwórcza. Mało było twórczości stricte rockandrollowej. Na tym tle Krzysztof Klenczon bardzo się wyróżniał. To był artysta z dużym biglem i sercem do rocka. Tworzył w tym stylu. Znałem oczywiście Czerwone Gitary. Kiedy byli w Warszawie, często się spotykaliśmy, wpadałem do nich. Tak zaczęła się moja znajomość z Krzysztofem. A kiedy rozstał się z Czerwonymi Gitarami...
...z Sewerynem Krajewskim.
Tak, kiedy rozstał się z Krajewskim, zadzwonił do mnie i powiedział: „Słuchaj, czy ty byś z nami nie współpracował?”. Odpowiedziałem: „Proszę bardzo” i zostałem kierownikiem artystycznym zespołu Trzy Korony.
Nie tylko kierownikiem, bo też autorem tekstów. No i zaśpiewał Pan przecież.
Kierownik artystyczny oznaczał, że miałem się zajmować wszystkim. Organizowałem koncerty, sprzedawałem zespół, zorganizowałem nagranie płyty – co do dzisiaj uważam za ważny element mojego dorobku. Nagranie płyty Krzysztofa Klenczona to była istotna sprawa. Miałem swój wkład nie tylko w postaci wspomnianej przez Panią piosenki. Była jeszcze druga piosenka, przy której już nie zostałem oficjalnie odnotowany jako autor.
Była też piosenka „Nie przejdziemy do historii”, którą Pan śpiewał.
„Nie przejdziemy do historii” to piosenka, którą - chcę Pani powiedzieć – współaranżowałem z Krzysztofem. Więcej – to ja zasugerowałem, jak ją zaaranżować, a Krzysztof to zrealizował. Do dzisiaj jest to grany przebój. I tak to poszło – aż do wyjazdu Krzysztofa do Stanów Zjednoczonych. Została mi po nim pamiątka, bo odkupiłem od niego samochód – Fiata 125 w kolorze kości słoniowej. Długo mi służył.
Jak wyglądało życie zespołu Trzy Korony? Zdarzało się, że koncert nie doszedł do skutku? Na próbach bywały kłótnie?
Nie, wszystko działo się dość harmonijnie. Trzeba jednak powiedzieć, że była dość duża różnica między bardzo utalentowanym i wybitnym Krzyśkiem a niższym poziomem pozostałych muzyków. Nie mówię, że to byli jacyś nieudacznicy – w żadnym wypadku! Ale nie mieli takich ambicji muzycznych jak Krzysztof i brakowało im jego pomysłów. On był absolutnie dominującą figurą. Miał dobre usposobienie, ale jak się wkurzył, to się naprawdę wkurzył. Odbyliśmy trochę tras koncertowych, ale ja nie uczestniczyłem we wszystkich. Bardziej starałem się skupić na stronie artystycznej. Jednak zawsze mnie w coś wrobili, bo miałem opinię dobrego organizatora.
Powiedział Pan kiedyś, że Krzysztof Klenczon był jednym z niewielu polskich rockandrolowców z krwi i kości. Co to dokładnie znaczy? Co Pan miał na myśli?
Co mam pani powiedzieć? Niech pani go posłucha. A jak pani posłucha, to od razu zobaczy różnicę między nim a Sewerynem Krajewskim. Generalnie polskie zespoły były – powiem to w dużym uproszczeniu – takie słowiańsko śpiewne. A rock and roll taki nie jest. Krzysztof w swojej muzyce był jednoznaczny. Był drapieżny. Wiadomo było, że to jest rock and roll. Miał też spokojniejsze utwory – Elvis Presley też śpiewał spokojne rzeczy, prawda? Ale na tle innych polskich artystów Krzysztof się wyróżniał. Oczywiście, w Polsce był Tadeusz Nalepa, ale to był ewidentnie bluesowy artysta. A Krzysztof był rockandrollowy. Reszta zaś była, jak to wtedy nazywano – bigbitowa.
Uważa Pan, że Trzy Korony w tamtym czasie były niedocenione, czy może jednak odniosły większy sukces?
Nie tak duży jak Czerwone Gitary, oczywiście, ale były koncerty, na które przychodziły setki ludzi. Grano je w dość dużych salach. Był nawet duży koncert w Sali Kongresowej. Krzysztof był absolutną gwiazdą. Niósł go ten „Port” nagrany jeszcze w Czerwonych Gitarach. Później było „Nie przejdziemy do historii”, a „Spotkanie z diabłem” też dobrze się sprzedawało.
A „10 w skali Beauforta”? Co Pan czuje, kiedy to dzisiaj słyszy?
(Śmiech). No tak. Fajne to jest. Czasami słucham Klenczona na CD, choć mam też kasety. Mam ich całą walizkę i nie bardzo wiem, co z nią zrobić – a żal wyrzucić.
Gdyby Krzysztof Klenczon nie wyjechał do Stanów Zjednoczonych, czy myśli Pan, że nadal byłby taką ikoną, czy może dzisiaj byłby zapomnianym artystą?
Przede wszystkim, gdyby nie wyjechał, to by dalej żył. A tak – nie żyje.
Został ranny w wypadku samochodowym i już z tego nie wyszedł.
Wyjazd był nieszczęściem dla jego twórczości, bo oczywiście w USA nie zrobił żadnej kariery. Szkoda o tym mówić, ale jego żona bardzo nalegała na ten wyjazd. Jej rodzice byli w Stanach. A u nas ciągle dawała znać o sobie siermiężność i mitręga socjalizmu. Nawet jeśli Krzysztof zarabiał poważne pieniądze, to były one gdzieś tam hamowane. Nie można było ich w pełni wypłacić, były horrendalne podatki, a kiedy potrzebował kupić sobie nową gitarę, musiał to załatwiać prawą ręką przez lewe ucho – w bardzo skomplikowany sposób. To go również mierziło. Pojechali więc do tej wolnej, kapitalistycznej Ameryki. Nieszczęśliwa decyzja – tak to oceniam.
W latach 70. odwiedził Pan Krzysztofa Klenczona w Stanach Zjednoczonych. Jak wyglądało tam jego życie? Co stało się z tą pasją, którą miał w sobie?
No właśnie – z pasją niewiele było wspólnego. Pomagał żonie, która prowadziła firmę sprzątającą – typowo polskie zajęcie w Chicago, gdzie mieszkali. Sam grał trochę w klubach, trochę pisał, ale już bez tego ognia. W samotności nie da się tego tak robić. W Stanach działał w ogromnym jeziorze – takim był tamten amerykański rock and roll. To też oznacza, że ulega się niepotrzebnym wpływom. W Polsce Krzysiek funkcjonował w mniejszej sadzawce, ale mógł być bardziej oryginalny, obiektywnie oryginalny. Nie chcę przez to powiedzieć, że w Polsce był dobry, a tam nie. No, ale tak to poszło. Przyjechał nawet do Polski, miał koncerty – jeden w Warszawie, drugi w jakimś innym mieście. Akurat byłem na tym w Sali Kongresowej. Występował w takim stroju jak Elvis Presley. Ale to już nie było to, co kiedyś.
Z informacji, które czytałam o Krzysztofie Klenczonie, można odnieść wrażenie, że żałował odejścia z Czerwonych Gitar i chciał wrócić. Tak było?
Ja tego nie wiem. To są już opowieści kolegów z Czerwonych Gitar. Nie miałem takiego wrażenia. Jemu podobało się, że ma swój własny zespół, gra to, co uważa, i nic nie musi uzgadniać.
Czego nauczył Pana rock and roll, co potem okazało się przydatne w świecie polityki?
Dzięki rock and rollowi nauczyłem się angielskiego i…
…został Pan ministrem spraw zagranicznych.
Przede wszystkim mogłem się porządnie nauczyć zawodu i się go nauczyłem – w Banku Światowym, czy w Konferencji Narodów Zjednoczonych ds. Handlu i Rozwoju. Mieliśmy z Wojtkiem Mannem fajnego nauczyciela. Moja matka wymagała, żebym się uczył angielskiego. Uważała, że młody inteligent musi znać co najmniej jeden obcy język. Więc owszem, uczyłem się, ale nie bardzo widziałem w tym sensu. No bo po co mi ten angielski? Co ja mam z nim zrobić? Dopiero kiedy zacząłem słuchać muzyki, chciałem rozumieć, o czym oni śpiewają. I tak się nauczyłem.
Dzisiaj byłby Pan gotów zasiąść za konsolą jako diskdżokej na sylwestrowej imprezie? Ciekawa jestem, którą piosenką rozpocząłby Pan tę imprezę.
Chyba nie byłbym w stanie, bo nigdy nie miałem do tego talentu. Koncerty, uważam, prowadziłem nie najgorzej, jako konferansjer byłem niezły, ale do pracy didżejskiej brakowało mi serca i zdolności. A od czego bym zaczął? Chyba ogniście. Może wrzuciłbym Village People na początek, a potem ułożyłbym utwory – raz szybki, raz wolny. Tylko że mój wybór muzyki skończyłby się na tej z początku lat 80., nie dalej.
Kiedy ostatni raz zaśpiewał Pan coś publicznie?
Proszę sobie wyobrazić, że brat zrobił mi prezent na 65. urodziny – nagrałem płytę. Ale ja tam tylko mówiłem, pięknie zaśpiewała kobieta. Muzykę napisał Romuald Lipko z Budki Suflera, a słowa Andrzej Mogielnicki, wybitny tekściarz. I to był ostatni raz, kiedy coś nagrałem. Nie śpiewam nawet pod prysznicem, ale za to z chęcią gwiżdżę.
Muzyka nie stała się główną osią Pańskiej kariery, ale czy może Pan powiedzieć o sobie, że nadal ma w sobie duszę rockandrollowca?
Na pewno tak. Strasznie nas sekowano za tę muzykę. Rodzice byli nieszczęśliwi, że my z tym rock and rollem tak wariujemy, zamiast robić coś bardziej pożytecznego. Dlatego dzisiaj jestem bardzo tolerancyjny, jeśli chodzi o subkultury czy nowe trendy. Patrzę na młodych ludzi z wyrozumiałością. Nawet jeśli coś wydaje się idiotyzmem, to wiem, że kiedyś im przejdzie. Nie ma we mnie agresji wobec takich zjawisk. Oczywiście został mi sentyment do tamtej muzyki. Bardzo ją lubię i nadal jej słucham. Rozmawiam czasem z Wojtkiem Mannem i mówię mu: „Od samego początku, od siódmej klasy do dzisiaj robisz to, co najbardziej lubisz. Masz swoje hobby, które stało się Twoim życiem. A ja musiałem nauczyć się matematyki, zrobić doktorat z ekonometrii, żeby dojść do mniej więcej podobnej pozycji społecznej co Ty”.
Pańskie wnuki znają twórczość Trzech Koron? Co im Pan mówi o tamtych czasach?
Dawno z nimi na ten temat nie rozmawiałem, ale wiedzą, że dziadek zajmował się muzyką. Może też im coś w genach przekazałem. Pamiętam, jak raz wiozłem samochodem trójkę wnuków, gdy mieli po kilka lat i puściłem im Jimiego Hendrixa. Żeby Pani widziała, jak ich ta muzyka zelektryzowała!