„Wróbel” to Pana pierwszy pełnometrażowy film, z którym – pół roku po premierze nadal jeździ Pan po Polsce, zapraszany na pokazy i spotkania. Jak się Pan z tym czuje? Jakie emocje Panu towarzyszą?
Same pozytywne. Film obejrzało w kinach sporo osób, jeszcze więcej na Prime Amazon, za chwilę dojdą widzowie Canal Plus. Jesteśmy zapraszani na festiwale, mieliśmy około 40 spotkań z widzami – w DKF-ach, na festiwalach, w kinach. I wciąż dostajemy kolejne zaproszenia. To jest fantastyczne. W grudniu byliśmy w Skierniewicach. Pogoda fatalna – deszcz, plucha, wszyscy chorzy, ja sam byłem na silnych lekach – a mimo to przyszło mnóstwo ludzi. I niedawno dostałem wiadomość, że DKF w Skierniewicach uznał „Wróbla” za najlepszy film pokazywany u nich w zeszłym roku. To szalenie miłe. Rozmowa z widzami trwała bardzo długo, ludzie dziękowali za to, że film jest tak prosty, normalny, że pokazuje prowincję w ciepły, ale prawdziwy sposób, że nie ma w nim wulgaryzmów i chamstwa. I cały czas słyszałem: „Niech Pan robi kolejne filmy!”.
Jacek Borusiński za kreację w Pana debiutanckim „Wróblu” otrzymał nagrodę na festiwalu w Gdyni. Jak Pan na nią patrzy?
Szczerze mówiąc, ja tę nagrodę przewidywałem, bo Gdynia zawsze była dla mnie szczęśliwa. „Zmruż Oczy” Andrzeja Jakimowskiego, którego byłem współproducentem i przy którym debiutowałem jako kompozytor muzyki filmowej otrzymało tam Nagrodę Specjalną Jury, potem w 2007 były Złote Lwy dla „Sztuczek” Jakimowskiego, również z moją muzyką. No i teraz ta nagroda dla Jacka…
Dla wielu osób wybór Jacka Borusińskiego, który zagrał główną rolę, nie był taki oczywisty. W końcu jest kojarzony przede wszystkim z kabaretem Mumio. Jak to się stało, że akurat jego wybrał Pan do roli prowincjonalnego listonosza, Remka Wróbla? Jaka kryje się za tym historia?
Mumio – jak sami o sobie mówią – to nie kabaret, a teatr „grający” kabaret, niemniej jest to oczywiście komediowa ścieżka. Tymczasem w moim filmie, mimo, że pojawiają się w nim zabawne momenty, Jacek grał rolę, która wcale nie była komediowa. Dla mnie ta nagroda to docenienie Jacka i jego ogromnego talentu. Można dodać, że jego ekranowi partnerzy też są współtwórcami tego wyróżnienia, bo również ich interakcja w filmie zbudowała tę kreację.W ogóle to dość pojemna nagroda. Ja, jako reżyser, scenarzysta, czy Martyna Jakubiak, która robiła ze mną casting, też w jakiejś małej cząsteczce sobie coś z tej nagrody uszczkniemy.Z Jackiem znamy się już od ponad 20 lat. Ja, od zawsze, pracuję jako kompozytor z Iwem Zaniewskim, który z Kotem Przyborą tworzy reklamy. Mumio brało udział w reklamie sieci komórkowej i właśnie na jednej z reklamowych imprez pierwszy raz spotkałem Jacka. Już po pięciu minutach rozmowy z nim wiedziałem, że to bratnia dusza. Kiedy więc wyobraziłem sobie bohatera mojego filmu, postać prowincjonalnego listonosza, bardzo szybko przyszło mi do głowy, że to Jacek powinien go zagrać. Ekscytowało mnie to, że taki wybór jest w kontrze do jego komediowego wizerunku. Zawsze interesowali mnie naturszczycy albo aktorzy obsadzani w nieoczywisty sposób – czuję w tym wartość. Jacka obserwowałem od lat i uważam, że ma coś fenomenalnego – coś, co mieli Al Pacino czy Charlie Chaplin. W nim widać los człowieka. Kiedy stoi i słucha, od razu chce się zajrzeć do środka, zobaczyć, co czuje i przeżywa. To dla filmu jest fantastyczne. Widz chce być z nim. Ta cecha jest u aktora bezcenna. A ponieważ uwielbiam, kiedy filmy są o czymś, ale opowiedziane w lekki sposób, to Jacek gwarantował również, że jeśli ma być śmiesznie, to będzie bardzo śmiesznie. I to się sprawdziło. Podczas sceny, w której Marzenka upija Remka, ludzie w kinie pękają ze śmiechu.
Mnie ten film wprowadził w błogostan. Pomyślałam, że właśnie takie filmy powinno się robić – które pokazują, że życie jest dobre, świat jest dobry i ludzie są dobrzy. To analogowa historia opowiedziana w cyfrowych czasach. Przez to jest unikatowa.
Mówię o „Wróblu”, że to film historyczny – choć nie kostiumowy. Rok 2015, w którym dzieje się akcja, to dla Polaków ostatni rok spokojnego świata – jeszcze nie było pełnoskalowej wojny na Ukrainie, jeszcze nie było tak silnej wojny polsko-polskiej. To wspomnienie czasu, gdy mieliśmy inne, znacznie mniejsze problemy.
Kiedy czytam recenzje, widzę, że ludzi zachwyca ten film o prostocie życia, ale także o jego paradoksach – o marzeniach, które spełniają się w sposób zupełnie nieoczekiwany. Jak Pan definiuje szczęście, które stara się Pan pokazać w tej historii?
Uważam, że powinniśmy być bardzo uważni, bo szczęście przychodzi czasami w najmniej oczekiwanych momentach i z najmniej oczekiwanych stron. Może nim być choćby piesek, który się przybłąka. Musimy być czujni, bo jeśli przegapimy ten moment, jeśli uznamy taką moją filmową Marzenkę jedynie za zbyt gadatliwą i męczącą sąsiadkę i nie damy jej szansy, to przez resztę życia możemy pozostać samotni. A mój bohater na początku filmu jest samotny…
Żyje sam, ale dobrze poukładał sobie życie. Pielęgnuje swoje rytuały.
Niby niczego mu nie brakuje, ale z czasem dowiadujemy się, że to wynika z dramatycznego zdarzenia z dzieciństwa, które go naznaczyło i zmusiło do samodzielnego radzenia sobie z rzeczywistością.
Trzyma się swoich rytuałów jak kotwic, bo one dają mu porządek i poczucie bezpieczeństwa. Ta potrzeba kontroli własnego życia wynika z lęku?
Moim zdaniem tak – z lęku i niechęci do zmian. Jeśli dziecko w dzieciństwie przeżywa traumę taką, jak mój bohater, to zrozumiałe, że zmiana może mu się kojarzyć jedynie z czymś ekstremalnie tragicznym. W związku z tym mieszka w domu, w którym niczego nie zmienia, nie nawiązuje nowych relacji, nie potrzebuje bliskości, bo największa bliskość w jego życiu została brutalnie utracona. Tak o tym myślałem i tak chciałem to pokazać.
Co filmowy Remek Wróbel ma z Pana?
Na pewno miłość do piłki nożnej i zawziętość. Kiedy ćwiczy na gitarze i mu nie wychodzi, przypomina mi mnie samego – byłem piłkarzem niezdolnym.
Co to znaczy niezdolnym? Nie grał Pan z chłopakami w piłkę na podwórku?
Grałem cały czas i na podwórku byłem jednym z lepszych, ale nigdy nie byłem na tyle utalentowany, by zostać naprawdę dobrym piłkarzem. Patrząc na liczbę godzin, dni, tygodni i lat, które spędziłem na boisku, powinienem być jak Robert Lewandowski. Najwyżej dotarłem do szóstej ligi. Grałem kiedyś, „w juniorach”, w drużynie, która była mistrzem Warszawy, byłem na wszystkich treningach, ale zawsze balansowałem między ławką rezerwowych, a pierwszym składem. Byli zawodnicy, którzy tygodniami nie przychodzili na treningi, a potem strzelali cztery bramki w meczu – oni mieli talent. Ja miałem tylko zawziętość. Pamiętam, jak kolega powiedział mi, że zapamiętał mnie z dzieciństwa, gdy przez trzy godziny samotnie, w niedzielę, odbijałem piłkę o murek. To samo ma Remek – ogromną determinację. No i ta druga rzecz – miłość do piłki to coś, co towarzyszy mi od piątego roku życia. A kiedy patrzę na mojego słynnego, śpiewającego kuzyna Wojtka Gąssowskiego czy na Janusza Zaorskiego, z którymi spotykam się regularnie na meczach, to widzę, że ta miłość się nie kończy.
Piłka nożna to ważny motyw w Pana filmie. Można traktować ją jako metaforę więzi społecznej, wspólnoty, czy nawet rywalizacji, z jaką spotykamy się w codziennym życiu?
Przede wszystkim – liczy się drużyna. Uwielbiam pracę zespołową. Człowiek sam nigdy nie osiągnie tyle, co może osiągnąć z drużyną. Podobnie jest z filmem – to zbiorowa praca i zaangażowanie wielu ludzi. Tam, gdzie kiedyś mieszkałem jest świetnie prowadzony klub piłkarski, Sparta Jazgarzew. Mam ukończony kurs instruktora piłki nożnej i byłem przez 5 lat w Sparcie trenerem. Pamiętam mecze, treningi, rozmowy i spotkania. Spędzałem na stadionie wiele czasu i dobrze się tam czułem. Mieszkałem w Jazgarzewie jedenaście lat i do dziś, kiedy tam przyjeżdżam, praktycznie wszyscy mnie rozpoznają. Druga ważna rzecz to sam sport, który uczy przegrywania, podnoszenia się po porażce, ale też wygrywania – zwycięstwo także trzeba umieć przyjąć. Jeśli ktoś zaczyna wygrywać zbyt często, łatwo może uderzyć mu do głowy woda sodowa. A przecież po zwycięstwach zawsze kiedyś przychodzą porażki i trzeba umieć sobie z nimi radzić. Piłka nożna jest bezwzględna – możesz mieć więcej sytuacji, strzelać w słupki i poprzeczki, a przeciwnik odda jeden strzał i wygra 1:0, albo dostajesz czerwoną kartkę, schodzisz z boiska – koniec, nie ma odwrotu, nie ma apelacji. W życiu też bywają sytuacje, w których musimy pogodzić się z decyzją, nawet jeśli wydaje nam się niesprawiedliwa. Wychowałem się na sporcie i wiele z niego wyniosłem.
Remek Wróbel może być symbolem człowieka, który pragnie powrotu do prostego życia? Stworzył Pan bohatera, który jest zwykłym listonoszem, ale po powrocie do domu studiuje encyklopedię. Nie zna internetu.
To wynika z jego oporu i strachu przed zmianami.
Jak więc Pan patrzy na rzeczywistość, w której brak obecności w mediach społecznościowych często oznacza brak istnienia? Co prawda widzę, że niektórzy nawet młodzi ludzie świadomie rezygnują z mediów społecznościowych. Czy nie tęsknimy za czasami, kiedy ich nie było?
Przyznam, że ja trochę tęsknię i pod tym względem też jestem podobny do Remka. Brakuje mi dawnych kontaktów – czasów, gdy ludzie wpadali do siebie niespodziewanie na herbatę czy kawę, po prostu pogadać. Wolę też rozmawiać przez telefon niż pisać SMS-y – ta skrótowość w wiadomościach tekstowych zupełnie mi nie pasuje. Nie posiadam profilu w mediach społecznościowych. Oczywiście film „Wróbel” jest na Facebooku, do którego obserwowania bardzo zapraszamy wszystkich, ale ja sam nie mam ani Facebooka, ani Instagrama. Nie czuję potrzeby, by je zakładać, chociaż niektórzy mnie do tego namawiają. Mam wrażenie, że poświęcałbym na to za dużo czasu. Przeraża mnie jednak, że brak „zasięgów” może dziś decydować o czyjejś obecności w mediach. Była sytuacja, w której Jacek Borusiński miał iść do telewizji śniadaniowej z Piotrem Roguckim, ale Piotr nie mógł i zastanawiano się, czy w jego miejsce nie powinienem pójść ja albo Julka Chętnicka. Ostatecznie dowiedzieliśmy się, że nie pójdziemy, bo mamy za małe zasięgi. Ja się ucieszyłem, bo do telewizji śniadaniowych trzeba wcześnie wstawać, ale Julka – świetna, młoda aktorka – nie może pójść do śniadaniówki, bo jest za mało znana? A dlaczego jest mało znana? Bo nie bywa w telewizji śniadaniowej. I koło się zamyka. Dziś liczą się sztucznie budowane zasięgi – ludzie zabijają się o popularność w mediach społecznościowych. To dla mnie absurdalne i krzywdzące. Jeśli młoda aktorka zagrała świetną rolę, dzwonią do mnie reżyserzy i pytają o nią, to nie pokazanie jej w światu, nie wypromowanie – jest krzywdą dla niej, dla świata, i dla tych mediów. Po prostu szkoda. Jeśli social media zaczynają rządzić, no to nie jest dobrze.
Oglądając Pana film i przyglądając się relacjom, jakie rodzą się między bohaterami, miałam poczucie, że każda z tych postaci skrywa coś, o czym widz nie wie. Czy to było zamierzone, aby widzowie sami dopowiadali sobie te szczegóły?
Takie było założenie, bo lubię filmy, w których pewne rzeczy odkrywają się stopniowo. Oczywiście musi istnieć na początku filmu ekspozycja bohatera – widz musi go poznać na tyle, by się z nim zaprzyjaźnić. Im bliższy jest nam bohater, tym bardziej przeżywamy jego losy. Nie ma nic gorszego niż źle poprowadzona ekspozycja postaci – wtedy, nawet jeśli dalej dzieją się z bohaterem dramatyczne rzeczy, widz pozostaje obojętny, jakby czytał w gazecie historię kogoś zupełnie obcego. Zależało mi, by historia życia bohatera odkrywała się stopniowo – tak samo jak historia jego dziadka czy relacja z Pedrem, którego świetnie zagrał Piotr Rogucki. Chciałem, żeby widz mógł zrozumieć, skąd wynika ich bliskość, co ich łączy i dlaczego są tak zżyci. To wszystko było w pełni zamierzone.
Filmowa Marzenka, o której Pan już wspomniał, jest siłą zmiany w życiu Remka. On broni się przed zaakceptowaniem jej obecności. Czy to także opowieść o tym, że potrzebujemy innych ludzi, by odnaleźć sens życia?
Tak, to się łączy z naszą wcześniejszą rozmową o szczęściu i samotności. Uważam, że prawdziwa samotność jest czymś złym. Nie mówię tu o samotności z wyboru – o ludziach, którzy są singlami, ale mają przyjaciół, pasje, wiodą ciekawe życie. Mówię o samotności, w której człowiek patrzy w telefon, czekając na wiadomość, która nie przychodzi. To nie jest dobre. Remek ma poukładane życie i wydaje mu się, że niczego mu nie brakuje. Ale kiedy pojawia się bliskość drugiego człowieka, a potem nagle ją traci, uświadamia sobie, jak wielka jest to strata.
Uważa Pan, że życie ma w sobie nieprzewidywalność, czy to jedynie filmowy koncept, który ma skłonić ludzi do refleksji?
Tak, jak już mówiłem – trzeba być uważnym na ludzi. Mam poczucie, że wiele szans w życiu wykorzystałem właśnie dzięki temu, że byłem otwarty na spotkania z ciekawymi osobami. Natychmiast chciałem się od nich uczyć, robić z nimi coś wspólnie – to mnie pchało do przodu.
Miejscem akcji filmu jest prowincja. Czym ona jest dla Pana?
Być może idealizuję prowincję, ale mam do niej duży sentyment. Kojarzy mi się ze spokojem, z miejscem na uboczu, w którym można się wyciszyć, zastanowić. Czasem słyszę, jak ludzie z mniejszych miejscowości przyjeżdżają do Warszawy i mówią: „Nie mógłbym tu mieszkać” – i ja to doskonale rozumiem. Mieszkam na obrzeżach Warszawy – mam 20 minut metrem do centrum, ale jednocześnie jest cisza i spokój. Jest we mnie tęsknota za prowincją.
Dodatkowym bohaterem filmu jest muzyka, bo nie powiedzieliśmy jeszcze o tym, że Pan nie tylko wyreżyserował film, napisał scenariusz, ale też skomponował do niego muzykę. Jak to wyglądało? Miał Pan już wcześniej pomysł na to, jakie emocje chce przekazać muzyką?
Myślałem bardziej filmowo. Podchodziłem do tego tak, jakbym komponował muzykę do filmu innego reżysera – najpierw był film, a dopiero potem zastanawiałem się, jaką muzykę do niego dobrać. Skorzystałem zarówno z nowych kompozycji, jak i z utworów, które miałem gotowe i które świetnie sprawdziły się na etapie montażu. Niektóre pasowały tak dobrze, że już ich nie ruszałem. Ale jestem filmowcem, dla mnie film zawsze jest nadrzędny. Muzyka jest służebna wobec całości filmu i tak też ją traktowałem.
Przygotowując się do naszej rozmowy, obejrzałam też film „Sztuczki” Andrzeja Jakimowskiego, do którego również napisał Pan muzykę, i byłam nią zauroczona. Nadaje filmowi taki klimat jakby akcja działa się nie w Wałbrzychu, a w jakimś włoskim miasteczku.
Andrzej Jakimowski, podobnie jak ja, lubi tradycyjne, włoskie kino i w „Sztuczkach” na tym się złapaliśmy. Mnie fascynuje włoska muzyka, zwłaszcza tarantelle i brzmienia z południa Włoch. Myśleliśmy o tym w sposób jednorodny i pięknie się to połączyło. Mówiąc, że muzyka jest służebna wobec filmu, nie twierdzę, że nie może być wyrazista. Wręcz przeciwnie – może, ale wtedy, gdy jest to potrzebne. Pierwsze wejście muzyki w filmie potrafi określić cały film. Prowadziłem kiedyś wykład o muzyce filmowej i pokazałem cztery początki filmu „Imagine” Andrzeja Jakimowskiego z czterema różnymi ścieżkami muzyki. Kiedy ludzie to widzą, łapią się za głowę, że muzyką tak silnie można nadać cały charakter filmu.
Jak Pan widzi swoją przyszłość jako reżyser? Planuje już kolejny film?
W ogóle nie planuję przyszłości. Żyję swoim rytmem, a te aktywności nagle się pojawiają. Tak było na przykład w 2010 roku, kiedy podczas koncertu Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy usłyszałem, jak mój przyjaciel Robert Majewski przepięknie gra jazzowe ballady. Pomyślałem wtedy, że trzeba nagrać z nim płytę z takimi balladami w wykonaniu najlepszych muzyków na świecie. Jakimś cudem udało mi się ich zebrać i nagraliśmy: Joey Baron, Palle Danielsson, Bobo Stenson i na flugerhornie bohater nagrania Robert Majewski, który za tę płytę zatytułowaną „My One And Only Love”otrzymał nagrodę Fryderyka… Teraz jest czas, w którym dostaję mnóstwo zaproszeń na spotkania autorskie, więc podróżuję i traktuję te rozmowy jako przyjemność, ale też pewnego rodzaju obowiązek. Jeśli dostaje się pieniądze od państwa na realizację autorskiego filmu, który jest spełnieniem marzeń i który dedykuję mojej partnerce, a do tego można go zrobić bezkompromisowo, to trzeba potem spotykać się z ludźmi i o tym filmie rozmawiać. To część mojej odpowiedzialności wobec widzów.
Co się dzieje na tych spotkaniach? Co najbardziej interesuje widzów?
Tak jak już wspomniałem – ludzie mówią, że to jest normalny film, że ma normalnego bohatera. Że brakuje im takich produkcji. Często słyszę, że utożsamiają się z bohaterem, że cenią film za to, że nie jest przegadany że nie jest zaklejony muzyką. Mówią, że ten film otula, jest ciepły, ale jednocześnie prawdziwy. I bardzo często powtarza się zdanie: „Jak dobrze, że nie ma wulgarności”.
Co to właściwie znaczy w dzisiejszym świecie być normalnym?
Kiedy na spotkaniach ludzie pytają mnie, skąd taki bohater i dlaczego właśnie taki, śmieję się, że gdyby film opowiadał o człowieku z dwiema głowami, nikogo by to nie dziwiło. W takim świecie żyjemy. A kiedy bohater ma jedną głowę i po prostu jest normalny, to wszyscy pytają: „Skąd taki bohater?”. Mnie interesują ludzie. Gdybym miał wybór: przez rok podróżować dookoła świata i zwiedzać niezwykłe miejsca albo poznać wszystkich ludzi mieszkających wokół bloku, w którym mieszkam, wybrałbym to drugie. Wolę poznawać ludzi niż podziwiać wodospady. Interesują mnie ich historie. Trzeba tylko chcieć zatrzymać się nad nimi i dać szansę, by je opowiedzieli.
