Prawdziwi jubilerzy. Ludzie, których praca jest na wagę złota

Karolina Sarniewicz
Fot. Przemek Świderski
Kim jest, czym się zajmuje i ile zarabia dzisiejszy jubiler? Czy to ten sam fachowiec, do którego biegaliśmy jeszcze kilkanaście lat temu z zerwanym srebrnym łańcuszkiem co najmniej dwa razy w miesiącu?

Jarosław Kowalski, Andrzej Łęcki i Zbigniew (który na ujawnienie nazwiska nie wyraził zgody) to warszawscy jubilerzy z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem. Andrzeja spotkać można na Saskiej Kępie przy Berezyńskiej, gdzie pracuje ze wspólnikiem, Zbigniew tworzy i sprzedaje biżuterię na niewielkim bazarku na Bielanach, Jarosław wynajmuje maleńką pracownię w Instytucie Chemii Organicznej przy Rydygiera. Każdy z nich na swój sposób zmaga się z wymagającym rynkiem złotniczym.

Mężczyźni też noszą kolczyki
Andrzeja Łęckiego (jak i pozostałych dwóch panów) odwiedzam w pracowni. Siedzimy przy biurku, w nastrojowej atmosferze, w piwnicy. W tle krząta się wspólnik - Jacek Owczarski, który cały czas coś robi. Uznaję, że to świetna okazja, żeby zapytać Andrzeja o popyt. Wyobrażałam to sobie inaczej: dwóch znudzonych panów miało siedzieć w ciemnej przestrzeni pracowni, telefon ze zleceniem faktycznie miał dzwonić, ale nie częściej niż raz w miesiącu.

- Popyt jest - odpowiada mi Łęcki. - Ale to raczej kwestia renomy, wyrobionej przez naszą firmę przez lata, a nie rzeczywistej sytuacji na rynku. Miewamy sporo gości z Francji, bo niedaleko jest szkoła francuska. To działa w dość prosty sposób. Jeśli jeden klient wychodzi od nas zadowolony, poleca nas kolejnemu i tak dalej.

Tyle szczęścia do kupujących nie ma chociażby Zbigniew. Przez kilkadziesiąt minut naszego spotkania nie przeszkodził nam zupełnie nikt.

- Zainteresowani faktycznie są - mówi. - Ale jest ich mało, a na pewno nie tyle, co 40 lat temu.

- Nie. Na pewno nie tyle! - to już Andrzej. - Praca jest dużo cięższa, a klient bardziej wymagający. Bo dzisiaj ręczna praca musi prawie dorównać maszynom. A maszyn nie warto u nas kupować, bo jeden wzór robimy mniej więcej raz na dwa, trzy lata. Pracujemy dla indywidualnych klientów, nie powielamy projektów.

- Nie zapytała mnie pani jeszcze - poucza mnie Zbigniew - czy częściej przychodzą mężczyźni, czy kobiety.

- Więc kogo jest więcej? - pytam potulnie.

- Zaskoczę panią: kobiet! - śmieje się. - To się akurat nie zmieniło.

- Nie zmieniło się, nie zmieniło - potwierdza Andrzej. - Chociaż mężczyźni coraz częściej chcą mieć oryginalne spinki do mankietów, wsuwki do krawatu albo nawet kolczyki. Bransoletki też czasem zamawiają panowie.

Wszystko wieszamy na choince
Skoro zainteresowanie bywa spore - co właściwie produkują? Zbigniew odpowiada ogólnie - pierścionki, łańcuszki, obrączki i właściwie: co się trafi. Jarosław oprowadza mnie po pracowni. Pokazuje piece, maszyny i wyroby, ale zaznacza, że koledzy mogą mieć inaczej. Jego firma faktycznie różni się znacznie od dwóch pozostałych, bo Kowalski wyrabia biżuterię hurtem i sprzedaje ją do sklepów.

- Wszystkie moje modele mają dolutowane wlewki. Z nich robi się później gumowe formy, z których z kolei potem powstają woski.

- Do czego służą te woski?

- Woski wiesza się na choinki, to takie specjalne wieszaki. I te choinki zalewa się gipsem i potem wypala się je w piecu w temperaturze 700 stopni. Gdy temperatura sięga już 1100 stopni, materiał się topi i powstają puste miejsca. Puste miejsca się zalewa metalem i powstają gotowe odlewy. Potem te elementy są obrabiane i lutowane. Robię ich setki, a nawet tysiące.

Andrzej: - My z kolei staramy się wykonywać biżuterię, jakkolwiek to zabrzmi, bardziej ambitną. Rzeczy są wypracowane, wyszukane, a proces wytwarzania jednej sztuki trwa dosyć długo. Nie jesteśmy w stanie zrobić idealnie dwóch takich samych rzeczy. Nawet w parze kolczyków jeden minimalnie różni się od drugiego. Robimy to wszystko ręcznie, tradycyjnymi metodami i głównie z powierzonego przez klienta materiału. To znaczy on przynosi złoto, my je sami przetapiamy, sami robimy z niego blachę, wycinamy elementy i przetwarzamy. Oprawiamy też dodatki, które przynosi nam sam klient.

Podobnie jest u Zbigniewa:

- Nie przekazujemy towaru do sklepów. W sklepach klient przymierza biżuterię i albo mu pasuje, albo prosi o następny wyrób. U nas to produkt jest robiony dla klienta. Nie szukamy klient dla produktu.

- Bo jak na przykład pierścionek jest za duży - kontynuuje Andrzej Łęcki - to rozmiar trzeba zrobić idealnie pod palec. Tak samo jak kolczyk pod jego ucho, bo nie w każdym uchu ten kolczyk się odpowiednio układa. A robiony na zamówienie musi się układać. To jest jak z garniturami. Jak krawiec szyje garnitur, to on musi na kliencie idealnie leżeć, a jak ktoś kupuje garnitur w sklepie, to przymierza trzy czy cztery modele i musi wybrać najlepszy. U nas to musi być wszystko od razu dopasowane. Nieraz klientka przychodzi z klipsem i trzeba poluźnić, bo ją boli ucho. Albo poprawić za luźny, bo zgubi.

Jestem zaskoczona. To znaczy, że ludzie noszą jeszcze klipsy?

Andrzej: - Noszą, z tym że są trochę inaczej wykonane. Dużo ciekawiej te wzory teraz wyglądają - na przykład jest klips, a wygląda jak kolczyk, jakby ucho było przekłute nawet w kilku miejscach.

Na próżno rozglądam się jednak po pracowniach swoich rozmówców za religijnymi medalikami, których niedawno w sklepach jubilerskich było jeszcze na pęczki.

- Łańcuszków - mówi Jarosław - robić w Polsce już się nie opłaca. Ten interes przejęli Włosi i robią je tonami. Technologie mają dopracowane na tyle, że na południu medaliki wynosi się kubłami. Bo Włosi mają technologie do lutowania oczek. W Polsce też, ale maszyny, które trafiają do Polski, są już po kilkunastu latach użytkowania we Włoszech, więc kiedy trafiają w polskie ręce, są już mocno przechodzone.

Nie każdy może być jubilerem. Tak samo jak nie wszyscy malarze są dobrzy. Istnieją rzemieślnicy oraz istnieją artyści

Andrzej: - Od łańcuszków odchodzi się też, bo każdy na komunię woli dostać komputer albo rower. Zdarza się, że zamawiają je ludzie starsi, bo chcą, żeby coś po nich na świecie zostało. Wnuczek ma później przekazać taki prezent synowi i pamiątka po dziadku ma trwać przez pokolenia. Bywa, że ludzie dopisują do takiej biżuterii nowe inicjały albo przynoszą rzeczy, które zostały po wojnie. To są dla nich relikwie, bo wygrzebywali je z gruzów po swoich zniszczonych domach. Zapłacą każde pieniądze, żeby przywrócić je do stanu pierwotnego.

- Medaliki - dodaje Zbigniew - to interes nakręcany sentymentem.

Chciałbym być jak Carrington
Co zrobić, jeśli chrztów jest mnóstwo, ale nikogo nie interesuje już zakup medalików? Jarosław Kowalski znalazł na to sposób. - Jako pierwszy w Polsce wymyśliłem smoczek. Nowy prezent na chrzest. To jest mój własny patent. Smoczek jest srebrny i otwierany, a do środka rodzice mogą włożyć pierwszy ząbek, który wypadnie dziecku. Pomysł zrodził się 12-13 lat temu i takich wzorów mam już dzisiaj kilka. Jeden jest na przykład z kryształem Swarovskiego. Kolory są uzależnione od tego, czy to chłopczyk, czy dziewczynka. Kamienie: kolorowe, białe albo neutralne. Graweruje się na nich też imię, datę urodzenia dziecka, wagę albo wzrost. Sprzedaję je potem hurtowniom i pośrednikom albo dużym sieciowym sklepom. Klient, który do nich przyjdzie i chce sobie coś wygrawerować, może odebrać dedykację już na następny dzień.

Oprócz smoczków Jarosław wyrabia również grzechotki i łyżeczki ze srebra - to też prezenty na chrzest czy pierwszą komunię. Skąd w ogóle ten pomysł? Trudno uwierzyć, że podyktowała go jedynie potrzeba kreatywności. Do głowy przychodzi raczej, że Jarosława zmusił do tego wymagający rynek.

- Pomysł wziął się z "Dynastii"! - mówi Kowalski. - Pamięta pani jeszcze taki serial? Carrington dał tam swojemu wnuczkowi złotą grzechotkę na chrzest. I stąd wzięła się pierwsza myśl, że prezenty mogą być nieco inne niż dotychczas. Na początku w sklepie nikt nie wiedział, co to jest. Kombinowaliśmy, jak przedstawić ludziom, do czego to służy. Wyglądało, jak kropielnica, każdy miał zresztą inną interpretację. Postawiłem więc stojaczek informujący. I kiedy zrobiłem pierwszą grzechotkę, uznałem, że trzeba szukać następnych prezentów. Zauważyłem, że matki mają problem ze schowaniem pierwszego ząbka dziecka, zawijają go w jakieś papierki. Pomyślałem wtedy, że dobrym prezentem byłaby szkatułka na pierwszy ząbek i tak powstał smoczek.

Złoto nie idzie do kosza
Kiedy podejmujemy temat naprawy zepsutej biżuterii, między mną a panami widać wyraźną różnicę opinii. Ja twierdzę, że w dzisiejszych czasach ludzie, zamiast naprawiać, wolą wyrzucać przedmioty, co może powodować kryzys w branży złotniczej. Zdaniem moich rozmówców ten aspekt współczesnej mentalności absolutnie nie dotyczy pracy jubilerów. - Nie, proszę pani. - mówi mi Jarosław. - Srebra i złota się nie wyrzuca, bo zawsze można je stopić. To dlatego właśnie te materiały są z nazwy szlachetne. To nie jest tak jak ze stalą, którą trzeba topić w innych warunkach. Złoto i srebro łatwo się topi, można je zrafinować i doprowadzić do czystego wyrobu.

To samo kilka dni później dodaje Andrzej Łęcki.

- Ale ten zawód zanika, to prawda.

- Moim kolegom - kontynuuje Jarosław Kowalski - którzy tworzą wyroby ręcznie, jest bardzo ciężko, bo światowa produkcja jest raczej nastawiona na masówki, w dodatku niepolskie. W Polsce jubilerów jest coraz mniej, bo nie mamy szans konkurować z Hongkongiem, Tajwanem i innymi azjatyckimi krajami, gdzie nie ma obciążeń podatkowych czy obciążeń pod względem bezpieczeństwa pracy. Tam nikogo nie obchodzi, czy używa pani kwasu, czy cyjanku (a jubilerstwo wymaga pewnych chemikaliów). Tam nie do końca liczy się po prostu człowiek, a u nas się liczy, więc pilnują nas instytucje. Płacimy więc ZUS i inne składki. Dlatego oni są bezkonkurencyjni na rynku. W Niemczech była kiedyś duża produkcja jubilerska, teraz nie ma w ogóle. Bo przeniesiono te wszystkie maszyny do państw azjatyckich i koniec.

Czy istnieje więc ryzyko, że zawód wyginie całkowicie? Andrzej Łęcki twierdzi, że nie.

- Pracę będę mieli ci, którzy reprezentują jakiś poziom. Bo poza wytwarzaniem nowej biżuterii jest właśnie naprawianie starej, a do tego trzeba dużych kwalifikacji i umiejętności. Nawet większych, bo trzeba wiedzieć, jak coś kiedyś było wykonane. Nadzieja jest w trudnej sztuce napraw i renowacji.

Nasza praca jest złotem
Ale co z tego, że zawód nie wyginie, skoro coraz trudniej jest się z niego utrzymać? O swoich zarobkach panowie mówią dosyć niechętnie. - Utrzymać się można - komentuje Andrzej Łęcki. - Ale wymagania są coraz większe, a my właściwie nie mamy siły przebicia, choćby takiej jak na przykład rolnicy czy górnicy. Każdemu wydaje się ponadto, że jubiler zarabia nie wiadomo jak wiele. To nieprawda. Ja i mój wspólnik jesteśmy członkami cechu złotników w Warszawie. Nie jest nas tam wielu, staramy się nawzajem wspierać, ale nikt szczególnie o nas ani o to rzemiosło nie dba. Żeby się rozkręcić i prowadzić jakąś firmę, trzeba wielu lat nauki, doświadczenia, a później dobrej reklamy. A dzisiaj młodzież chce szybko zacząć zarabiać, bo takie są czasy. Trzeba kupić mieszkanie i żyć.

Jarosław: - Poza tym z tego zawodu można się utrzymać, będąc w moim wieku. Mam już dorosłą, 40-letnią córkę, która żyje na własny koszt. Mnie samemu niewiele potrzeba do utrzymania.

Zbigniew: - To, że jubiler jest bogaty, to stereotyp. To właśnie dlatego nie chcę ujawnić swojego nazwiska. Bo ta powszechna opinia krzywdzi mnie i moją rodzinę. Plotkuje się o nas, że śpimy na pieniądzach, bo "nasza praca jest samym złotem". Tymczasem 90 proc. jubilerów w naszym kraju potwierdzi pewnie, że trudno jest nam wiązać koniec z końcem i wydawać pieniądze tak, żeby starczyło do pierwszego. Nasza praca jest złotem w tym sensie, że jest nas na rynku coraz mniej.

Jak zostałem jubilerem
Jarosław Kowalski jubilerem został przez przypadek. Z wykształcenia jest inżynierem elektronikiem. W dawnych czasach miał firmę, zajmującą się elektroniką sprzętu medycznego i jako pierwszy w Polsce wykonywał ciśnieniomierze elektroniczne. Do zmiany zawodu zmusiło go życie. Andrzej Łęcki z kolei przejął zawód po ojcu, a Zbigniew przez większość życia był akrobatą. Mnie interesuje jednak, w jaki sposób można wykształcić się na jubilera. Czy istnieje jakaś specjalna ścieżka edukacyjna?

- Kiedy zostaje się przedstawicielem jakiegokolwiek zawodu? - tłumaczy Łęcki. - Trzeba się nim głębiej zainteresować i mieć predyspozycje. Istnieją oczywiście szkoły jubilerskie, ale najlepiej nabyć kompetencje, będąc uczniem w zakładzie, i wyszkolić się na czeladnika, co oznacza lata praktyki.

- No i trzeba pamiętać - dodaje Zbigniew - że nie można być jubilerem bez odrobiny pasji.

A talent?

- Jasne, że trzeba go mieć - potwierdza Zbigniew.

- Sprawne ręce - dorzuca Andrzej. - I trochę wyobraźni. Bo nie każdy może być jubilerem. Tak samo jak nie wszyscy malarze są dobrzy. Istnieją rzemieślnicy (i ja się do nich zaliczam) oraz istnieją artyści. Artyzm i rzemiosło są dla mnie trudne do rozgraniczenia. Artysta to na przykład Pablo Picasso, który narysuje dwie kreski i już wszyscy wiedzą, że stworzył gołębia. Natomiast rzemieślnik namaluje tego gołębia idealnie, jak na fotografii. Gdzie wtedy jest większy artyzm? Kunszt kontra uchwycenie momentu - trudno to oddzielić. Kiedyś w Spółdzielni Rękodzieła Artystycznego ORNO, w której pracowałem, założyciel powiedział, że "umysł artysty sprzęgnięty z rękami rzemieślnika jest celem jej powołania". Jeśli więc artyzm idzie w parze z rękoma i to, co pomyśli głowa, ręce są w stanie wykonać, powstaje naprawdę świetna biżuteria.

Nowe technologie w tradycyjnym zawodzie. Ten naszyjnik jest inspiracją do stworzenia czegoś wyjątkowego dla klientki
============11 Zdjęcie Autor(47303002)============
Fot. bartek syta
============06 Zdjęcie Podpis 8.5(47303003)============
Praca jubilera jest niezwykle precyzyjna. Zwłaszcza przy naprawach lub grawerowaniu napisów
============08 Cytat mag(47302996)============

Komentarze 2

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

f
f.kawka
Masakra kto to pisał ?
f
f.kawka
Nie chciałbym pierścionka od takiego złotnika.
Wróć na i.pl Portal i.pl