Pierwsze wspomnienie: miałam wtedy 3 lata i ważyły się losy mojego wyjazdu na wakacje do domu dziadka w Borach Tucholskich. Byłam mocno przeziębiona, ale bardzo męczyłam mamę, żebyśmy jednak pojechali. Pamiętam żółte krzesełko, na którym mnie posadziła. Było tak wysokie, że dyndały mi nogi. Mama postawiła przede mną tacę z różnymi lekarstwami. Każdego musiałam odrobinę połknąć. To było okropne, ale poskutkowało. Pojechaliśmy do dziadka, a ja byłam bardzo szczęśliwa.
W naszym domu zawsze była dyscyplina, ale nie taka surowa, ze strofowaniem, wymierzaniem kar, okrzykami złości. Mama, tolerancyjna, choć stanowcza, zawsze umiała mi wszystko spokojnie wytłumaczyć. Nigdy nie "dziudziuboliła", nie zwracała się do mnie dziecięcym językiem. Mówiła jak do partnera, dorosłego, normalnymi zdaniami. Wszystko wyjaśniała.
Na przykład, kiedy byłyśmy w kościele, a ja zaczynałam głośno płakać, pochylała się nade mną i tłumaczyła cicho; "Tu nie można płakać, bo wszyscy ludzie przyszli usłyszeć, co ksiądz ma do powiedzenia. On ma teraz ważne zadanie do wykonania, musi powiedzieć coś wiernym, oni na to czekają. Jeśli będziesz płakać, wcale tego nie usłyszą". I to do mnie przemawiało, przestawałam płakać.
Matki często wynajdują dzieciom różne zajęcia, zapisują do kółek zainteresowań, zaganiają do ćwiczenia gam. Moja raczej mnie od zajęć odciągała, nie chciała, żebym chwytała zbyt wiele srok za ogon. Nawet nie zapisała mnie do szkoły muzycznej, do klasy pianina, choć bardzo o to prosiłam. Wiele moich koleżanek tam chodziło. Mama bała się, że będzie to słomiany zapał. Ale żeby nie było mi przykro, prowadziła mnie na lekcje prywatne.
Pasja do pianina jednak mi nie przeszła. Na lekcje chodziłam sześć lat. Nauczyłam się grać, dostałam instrument. Mama nigdy nie zaganiała mnie też do nauki języka albo czytania książek. Robiłam to z własnej inicjatywy, bez jej poganiania. Ale raz przyniosła mi książkę Marii Kruger, "Godzina pąsowej róży". Powiedziała, że koniecznie muszę przeczytać, że jest świetna. Przeczytałam, ale strasznie mi się nie podobała. Miałam wrażenie, że główna bohaterka nie jest zbyt mądra (śmiech).
Mama jest inżynierem, skończyła Politechnikę Gdańską. I zawsze bardzo w niej podziwiałam jej...ścisły umysł. Ja nigdy nie byłam orłem z matematyki, więc mama często mi ją tłumaczyła. Traciła przy tym czasem cierpliwość, bo nie rozumiała, że można nie pojmować tak prostych, według niej, rzeczy! Szczególnie długo siedziałyśmy nad funkcjami. Zbyt wiele chciała mi wyjaśnić, za dużo przekazać na raz. A to wcale nie jest tak, że jak ktoś coś świetnie umie, to i dobrze wytłumaczy to komuś innemu. Mama, choć świetny fachowiec, nie miała talentu dydaktycznego (śmiech).
Oprócz niezwykłego umysłu, mama ma także wielkie zdolności manualne, krawieckie. Robi na drutach, szydełkuje. Świetnie szyje, z fantazją. Potrafi uszyć męski garnitur, ale także misterną suknię ślubną. Kiedyś uszyła taką dla koleżanki. Wymyśla mi sukienki. Jej ostatnie dzieło, brudnoróżowa, satynowa, o kształcie jakby kimona, ciągle czeka na okazję. Jest tak wytworna, że nie mogę w niej pójść gdziekolwiek. Suknia wisi więc w szafie, a ja codziennie ją podziwiam.
Małgorzata Kamińska z Julką, dziś gwiazdą serialu "BrzydUla"