Słyszeli tylko, że jadą na zachód. Fragment książki Krzysztofa Ziemca „Wysiedleni. Akcja Wisła 1947”

Krzysztof Ziemiec
Krzysztof Ziemiec, „Wysiedleni. Akcja „Wisła” 1947”, wydawnictwo: Zysk i S-ka
Krzysztof Ziemiec, „Wysiedleni. Akcja „Wisła” 1947”, wydawnictwo: Zysk i S-ka
Akcja wysiedlania ludności ukraińskiej z południowo-wschodniej Polski rozpoczęła się o świcie 28 kwietnia 1947 r. i trwała około trzech miesięcy - pisze Krzysztof Ziemiec.

Tamtego lipcowego poranka wojsko przyjechało kilkoma samochodami ciężarowymi. Otoczyło wszystkie małe kolonie wokół Piszczacia. ( ..) - Wtedy, w 1947 roku, wiedzieli, po kogo idą. Listy przygotowywały władze gminne czy powiatowe. A na pewno pomagał w tym sołtys, bo znał wszystkich. No i polscy sąsiedzi pewnie też - twierdzi Romaniuk. ( ..) Najważniejszy z nich, oficer, wydał mieszkańcom rozkaz, by nie opuszczali domów i w ciągu dwóch godzin spakowali dobytek.

Można było wziąć konia czy wóz i załadować na niego wszystko, co cenne. Taki własny transport. Ludzie się bali, choć ci, którzy na tych terenach widzieli i Niemców, i Sowietów, jakby nieco mniej. Swoje już przeżyli. A może też i ufali, że po wojnie nic złego już się nie może im przytrafić. Raczej nie spodziewali się śmierci. Żołnierze nie mówili, dokąd ich wysiedlają ani dlaczego. Ludzie słyszeli tylko, że jadą na zachód. Zachód Polski oczywiście, bo tamten bardziej odległy, mimo że pewnie tak pożądany, był jednak nieosiągalny.

Transport z Podlasia przebiegał w miarę szybko. Samochodami, koleją i na piechotę. Ale Nazarowie - czyli przyszli teściowie Romaniuka, którzy pochodzili spod Hrubieszowa, a dokładnie z Sokala, leżącego dziś po ukraińskiej stronie (do lutego 1951 roku, przed umową ze Stalinem o zmianie granic, był jeszcze w obrębie Polski) - jechali na Mazury aż kilka tygodni. Na niektórych stacjach pociąg potrafił stać ze 3 dni. Ich rodzinę rozdzielono. Matkę z córką przywieziono do Rudy, a dziadek Nazar trafił do Ostródy.

Większość osób o ukraińskim rodowodzie została więc rozproszona po całych dawnych Prusach.

Stał jeszcze obok nasz sąsiad, też krowy pasł. I my wołałyśmy: „Dziadku, idą, będą nas zabijać”. Ale on nie uciekał

Dlaczego ich objęła akcja Wisła? Gospodarz nie ma wątpliwości, że wystarczającym powodem była wiara. To, że byli prawosławnymi. Bo przecież nie mieli jednoznacznych ukraińskich korzeni, byli po prostu, jak wielu na wschodzie „tutejsi”. Ale to nie miało żadnego znaczenia, podobnie jak fakt, że band UPA nikt w tamtym regionie na oczy nie widział. Chodzili do cerkwi, więc znaleźli się na liście. W ten sposób zakwalifikowali się do wywózki.

- Jak się mama tu czuła, kiedy ich przywieźli? - pytam.

- Bo przecież na Mazurach zupełnie inna przyroda, ludzie, otoczenie.

- No… jakie były wrażenia… - zastanawia się gospodarz, tak jakby chciał uciec od odpowiedzi. Starsze osoby się tutaj zupełnie nie zaaklimatyzowały. Babcia Anastazja jeszcze bardzo długo, bo nawet pod koniec lat pięćdziesiątych, często pytała ojca o to, kiedy pojedziemy do domu, kiedy wrócimy. Do końca mówiła po ukraińsku, po polsku nigdy się nie nauczyła. Ci starsi tu żyli jak nie we własnym domu… Tak samo nie mógł się zaaklimatyzować dziadek Karol Wasylewski, czyli Cyryl, który zmarł tutaj w 1964 roku. Zmiana środowiska była dla nich nie do przyjęcia. ( ...) tam zaraz po wojnie właś-ciwie każdy był przyjezdny. Kiedy przybyli na te ziemie wysiedleni w ramach akcji Wisła, na miejscu byli już Polacy z Kresów, z Mazowsza i jeszcze wciąż niemała grupa autochtonów. Prawdziwy tygiel kulturowy. ( ...) Czasem nocami dochodziło do napadów, rabunków i gwałtów na miejscowych. Zaraz po wojnie grasowało tam dużo różnych złodziejskich band. Najczęściej byli to szabrownicy z centralnej Polski, a czasem byli to także miejscowi cwaniacy ochraniani przez okolicznych milicjantów. Niemal jak na Dzikim Zachodzie. Niektórzy bronili się, używając broni, której po wojnie jeszcze trochę zostało, za co później trafiali też za kraty. Urodzili się tak blisko siebie, ale poznali dopiero na Mazurach. Pan Andrzej pokazuje mi mapkę ich terenów, którą sam zrobił: - Tu, panie redaktorze, są Skoradki, tu jest Cetula, tu jest Roszkowa Wola, skąd żona się wywodzi. - Pani Anna, która przyszła właś-nie z kuchni z gorącą herbatą, siedzi już obok nas, na razie milcząco potakuje głową. Mówi tylko pan Andrzej: - O, ja tutaj! To Radawa.

To było w prostej linii około siedmiu kilometrów. ( ...) W 1947 roku Andrzej miał już 14 lat, więc sporo zapamiętał. I dlatego też odtworzył na kolejnej mapce całą swoją przymusową podróż na skraj świata.

- Tu miejscowość Cienkie jest, potem do Radawy, z Radawy do Nielipkowic, stamtąd do Sieniawy i potem do Łuszczyk, i do Przeworska na stację. Zabrali od razu całą rodzinę. Rano w niedzielę, ósmego czerwca, pojawiło się u nas wojsko polskie, zwołali mężczyzn, głowy rodzin, do miejscowości Radawa. Od mojej miejscowości Cienkie do Radawy był kilometr. A między naszymi budynkami a Radawą było dosłownie kilkaset metrów. Odczytali tam listę, kto ma się zbierać na wyjazd. Dali dwie godziny i w tym czasie wszyscy mieli się znaleźć na placu koło młyna w Radawie. My na szczęście mieliśmy do tego pierwszego punktu zbiorczego niecały kilometr.

W Radawie siedzieliśmy całą noc pod gołym niebem, a dom… prawie było stamtąd widać. Mój brat, Romek, miał wtedy dziewięć miesięcy i razem z nim pod gołym niebem spaliśmy. Na pastwisku był następny punkt zbiorczy. Pod gołym niebem. Padał deszcz. Chować się nie było gdzie. Następny dzień: „Zbierajcie się, jedziecie dalej”. Nie wiemy dokąd.( ...)
Jak napadli na nas, na naszą wioskę, kogo spotkali na drodze, to zabili. Od Jarosławia szli. Do dziś pamiętam, jak oni wyglądali. Jeden w zielonym mundurze w rogatywce, a drugi w kolejowym mundurze i tak jak to kolejarze mają te czapki, on też miał. Krzyku narobiłyśmy z siostrą. Taki starszy pan stał jeszcze obok, nasz sąsiad, też krowy pasł, i my wołałyśmy: „Dziadku, idą, będą nas zabijać”. Ale on nie uciekał.

Nie wiem, czy się nie bał, czy nie słyszał albo nie miał sił. A my do domu szybko, i tato powiedział: „Patrzcie, gdzie poszli”. Tato patrzył na nich z podwórka, a myśmy z siostrą poszły kawałek za nimi. Weszli do jakiegoś domu i spokój był. Ale chwilę później za nimi już szła cała banda, na koniach. Nam konia też wtedy ukradli. Ja ze strachu z malutką siostrą, co roczek skończyła w lutym, uciekłam do lasu i schowałam się pod krzak. Mama nie wiadomo gdzie, tato też. Nie wiedziałam, gdzie są pozostałe siostry, młodsze ode mnie, ciotka - siostra taty, która była z nami, też przepadła. Byłam sama z malutką. A dziecko płacze: „Mama jeść, mama am, mama am”. Pierś ssało jeszcze. Nie miałam jej czym nakarmić, to zajęczą koniczynkę rwałam i to dawałam tej dziecinie. Jak ona zaczęła krzyczeć, to się baliśmy, że nas znajdą, bo dużo uciekło do tego lasku. Patrzę, a na naszym koniu jedzie właśnie jeden z nich.

I jak ten koń nade mną zarżał, tylko myślałam, żeby mnie kopytami nie szarpnął, żeby nie zabił mnie i tego dzieciaka. Dobrze, że się nie zatrzymali, bo zamordowaliby nas.

- Ale kto to był? - przerywam wreszcie jej długi wywód. - To spod Jarosławia z polskich wiosek szli - odpowiada od razu bez zdziwienia w głosie. Ale nie mówi wprost, tylko sugeruje, kto to mógł być. - No tak. Ale co mieli do was? - pytam zdziwiony. - A skąd my wiemy, co oni mieli do nas? - Kobieta zmarszczyła czoło i jakby na chwilę zamarła, by po chwili dodać z powagą: - Kogo napotkali na drodze, to zabili. Każdego. Wtedy w dzień dziewięć osób zamordowali. - Czy to mogła być jakaś zemsta, jakiś odwet za Wołyń? Oboje Orzechowscy zapewniają, że na pewno nie.

( ...) Na Prusy jechali dwa tygodnie. Gdy pociąg stawał, to rozpalali ogień, stawiali takie trójnóżki i robili jakieś takie niby-zupy. Warunków sanitarnych żadnych. Krowy się nie miały gdzie paść. Wody nigdzie nie było. Nas z domu wzięli 8 czerwca, a do Ornety przyjechaliśmy dziewiętnastego czerwca.

Tam spędzili kolejne trzy dni, zanim ich rozparcelowali. O wszystkim decydował Państwowy Urząd Repatriacyjny. Nie było dyskusji. Z Ornety musieli iść o własnych siłach, bez żadnej pomocy. Jeden wóz i jedna klacz ze źrebakiem, które z nimi przyjechały. Żona pana Andrzeja przybyła tam nieco później. Ich deportowano dopiero 6 lipca. Pociąg jechał aż do Szczecina, ale później, a byli zaledwie ok. 20 km od celu, cofnięto transport aż do Olsztyna. To oznaczało kolejne dni tułaczki. Ale gdyby tak się nie stało, pewnie nigdy by się nie poznali. Wysadzono ich w Morągu.

Rodzinę Andrzeja osiedlono na kolonii położonej ok. 2 km od drogi Lelkowo-Pieniężno. Z jednej strony najbliższy sąsiad to był taki Zajączkowski rodem z Wileńszczyzny, kawaler jeszcze. Z drugiej strony, też z Wileńszczyzny, Bratnowski. Nie można było mieć do nich pretensji, bo ci ludzie trochę zaznali biedy już wcześniej. No, ale niestety nic dobrego nie można powiedzieć o ludziach z tak zwanej Polski Centralnej, a Polska Centralna to Łomża, Ostrołęka z tamtych powiatów - zaznacza Andrzej. - Do dziś mieszkają w Lelkowie ci ludzie, i w Dębowcu też tacy są. Ich wówczas uzbroili w karabiny, zrobili z nich ORMO. To taki element po prostu był, że nie daj Boże.

Kiedy w tamten majowy poranek do ich wsi przyszło wojsko, wszyscy jeszcze spali. Było bardzo wcześnie, ledwo słońce wstawało. Przyjechali i od razu kazali im się zbierać. Pamiętają do dziś, jak nagle i nerwowo budziła ich wówczas mama, a one tylko zaspane pytały: „Czemu tak szybko wstajemy?”. „Wstajecie, bo będziemy wyjeżdżać”. „A gdzie pójdziemy?”. „Tam, gdzie tak bardzo dobrze jest. Wszystko będziecie mieli. Nic nie trzeba brać, tam wszystko jest”. Ale mama, jak dobrze to zapamiętały córki, kiedy w godzinę - bo tyle im dano wówczas czasu - musiała spakować na furkę wszystkie niezbędne rzeczy, wróciła jeszcze do domu, by zabrać ze sobą dwa składane święte obrazy. Na uwagę żołnierza mówiącego, że tam, dokąd jadą, niczego nie brakuje, z całą mocą powiedziała: „Ja z Bogiem jadę, żeby mi Bóg dopomógł”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze 6

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

B
Beata Igielska
Wysiedleni” Krzysztofa Ziemca to zbiór napisanych z pasją reportaży,
których bohaterami są ludzie wysiedleni z południowo-wchodniej Polski w ramach Akcji Wisła. Ich losy śledzi się zapartym tchem, nawet jeśli dobrze zna się wojenną i powojenną historię.

Przymusowe wywożenie ludności ukraińskiej zaczęło się w kwietniu 1947 roku i trwało kilka miesięcy, chociaż ostatnie wysiedlenia miały miejsce jeszcze trzy lata później.
Założeniem akcji było przeniesienie w inne rejony Polski zwolenników Ukraińskiej Powstańczej Armii i innych ugrupowań nacjonalistycznych. W rzeczywistości jednak ofiarami pacyfikacji padło wiele niezwiązanych z UPA rodzin. Były wśród nich mieszane małżeństwa polsko-ukraińskie, a także rodziny Łemków, Dolinian i Bojków, czyli mniejszościowych grup etnicznych.

Zagubieni i zmuszeni do opuszczenia domów ludzie trafiali głównie na tzw. Ziemie Odzyskane, czyli zachodnie tereny Polski, Warmię i Mazury.
Nie wszyscy docierali na miejsce, gdyż po drodze umierali lub padali ofiarami napadów. Niektórzy próbowali też uciekać, wierząc, że uda im się przeczekać w rodzinnych stronach.
Urządzenie sobie życia na nowo to oddzielny rozdział w życiu wysiedlonych. O tym właśnie opowiada książka Krzysztofa Ziemca, który dotarł do wielu ofiar Akcji Wisła i do ich potomków.

Bezpośrednie relacje i bolesne wspomnienia robią ogromne wrażenie, tym bardziej, że dziennikarz potrafi słuchać i nie przyćmiewa opowieści własną osobą, jak to mają w zwyczaju niektórzy autorzy.
Losy każdego bohatera mogłyby posłużyć za materiał na oddzielną książkę lub filmowy scenariusz. Niekiedy wydobycie przeszłości na światło dzienne okazuje się trudne, gdyż część wysiedlonych niechętnie wraca do krwawych i smutnych wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat.
Są tu jednak i tacy ludzie, którzy – rozumiejąc dziennikarską dociekliwość – opowiadają ze szczegółami o rzezi na Wołyniu, o pogromach i niewyobrażalnym okrucieństwie, do jakiego zdolny jest człowiek.

Dla wielu rozmówców wciąż niezrozumiały jest wybuch nienawiści i przemocy, który sprawił, że żyjący w zgodzie sąsiedzi nagle stali się wrogami, katami i bezbronnymi ofiarami.
Mamy tu wiele przykładów takich zdarzeń – mordów popełnianych na ludziach, których jedyną „winą” była odmienna narodowość.
Budujące na tym tle stają się wspomnienia niesionej z narażeniem własnego życia pomocy. Niejeden z bohaterów stwierdza, że nie wszyscy byli źli – mamy tu przykłady ratowania Polaków przez Ukraińców (i odwrotnie), a nawet przez Niemców, którzy najpierw dali nieme przyzwolenie na przemoc ze strony ukraińskich nacjonalistów i dopiero pod koniec własnej okupacji zaczęli hamować te zapędy.

Historie opisane w „Wysiedlonych” są tak wstrząsające, że nie da się przejść obok nich obojętnie.
Ogromne wrażenie robią nie tylko wojenne losy, ale i organizowanie sobie życia w nowych miejscach. Jedni z wywiezionych mieli szczęście w nieszczęściu i udało im się znaleźć poniemieckie gospodarstwa, w których czekały na nich meble, naczynia, a nawet rolnicze maszyny i obsiane pola. Inni trafiali do pustych domostw, które wcześniej padły łupem szabrowników.

Nowe życie nie polegało jedynie na urządzaniu domowych gospodarstw, ale i na budowaniu wzajemnych relacji w miejscach, które stały się tyglem kultur. Wciąż otwarte były wojenne rany, co rodziło wzajemne uprzedzenia i stereotypy.
Niektórzy z bohaterów ze smutkiem i żalem wspominają dzieciństwo pełne oskarżeń, szkolnych przezwisk i bójek, zakazów zabaw z „ukraińskimi bandytami”.
Są tu jednak i takie opowieści, które udowadniają, że nieszczęścia zbliżały ludzi i zacieśniały sąsiedzkie więzy.

AUTOR:
Książkę Krzysztofa Ziemca czyta się szybko i z zapartym tchem, mimo trudnej i bolesnej tematyki.
Na pewno sprzyjają temu pełne dramatyzmu historie wysiedlonych i ich dzisiejsze refleksje. Ważna jest również misja, jakiej podjął się autor – jego reportaże to próba ocalenia od zapomnienia ważnego kawałka historii i dziejów konkretnych ludzi, którzy mają twarze, nazwiska i korzenie.
R
Ryś
Nie bronię w żaden sposób komuchów, ale akcja ta była jedynym sposobem na likwidację zbrodniczych działań UPA na wschodnich terenach PRL-u. Nie ma zaplecza to nie ma oartzantki. I tyle w tym temacie.
a
abcd
a) 1939 - 1945 - niemiecka MORDOWNIA w Polsce
b) 1939 - 1956 - sowiecka okupacja Polski
c) 1957 - 1989 - Polska jest sowiecką kolonią o nazwie PRL
d) 1990 - 1992 - Polska jest krajem postkolonialnym
e) 1992 - 2015 - Polska jest krajem neokolonialnym
g
gość2
Trafili do Europy. Nie wiedzieli do czego służą pralki, metalowe kuchnie, inny sprzęt techniczny. Dlaczego woda leci ze ściany?
Wszystko wystawione przed domami, a tam odbudowa pieczki, bo gdzie w zimie spać?
Tak było.
G
Gość
to była inna rzeczywistość, ludzie przeżyli wojenny koszmar i dzisiejsze buraki co osądzają ich postępowanie poza typowymi bandyckimi, kryminalnymi czynami nie mają o tym pojęcia.
a
abcd
To były inne czasy, a usiłuje się przykładać do nich współczesną miarę. Tylko komu na tym zależy i dlaczego?
Wróć na i.pl Portal i.pl