Gdyby przeprowadzić dziś społeczny test na najpopularniejszego polskiego kabareciarza wszech czasów (warunek uczestnictwa: ukończone 40 lat) Jerzy Dobrowolski wygrałby w cuglach. Nie tylko dlatego, że był obdarzony przez Boga gatunkiem humoru najwyższej próby, czyli śmiesznym, ale głównie przez fakt, że utożsamiała się nim PRL-owska inteligencja.
W siermiędze Gomułki i Gierka to właśnie Dobrowolski dzielił z nią niedole mieszkańca krainy świetlanego ustroju, szydząc przy tym ile wlezie. Jego powiedzonko: "Przetrzymam ich!", mogłoby powtórzyć kilka milionów ludzi, których przewrotny los skazał na życie w nadwiślańskim socjalizmie.
To na Jerzym Dobrowolskim (1930-1987) skończyła się epoka wielkich kpiarzy, dla których zasada: im gorzej, tym lepiej, jest źródłem egzystencji i sensem życia - taki wniosek można wysnuć z tomu Romana Dziewońskiego "Dla mnie bomba Jerzego Dobrowolskiego", który dziś trafi księgarń.
I aż trudno wierzyć, że to pierwsza biografia słynnego artysty, jaka do tej pory została w Polsce opublikowana. Skrzy się od anegdot, rozmów, cytatów i wspominek tych, którzy z Dobrowolskim pracowali. Ale pod spodem to także fascynująca lekcja najnowszej historii, opowieść o człowieku, który z zabawiania innych uczynił sens swojego życia i który miał największy wpływ na kształt rodzimego kabaretu.
Mają rację ci rozmówcy Dziewońskiego, którzy sugerują, że o ile w PRL Dobrowolski paradował w nimbie niepokornego Stańczyka, o tyle dziś, w dobie terroru słupków oglądalności, nikt nie zwróciłby na niego uwagi. Faktycznie, jego żywiołem był nieskończony absurd systemu, który przepuszczał przez filtr inteligencji swojej i swoich słuchaczy ("Podział na ćwierć i na półinteligentów też może być mylący - kpił w jednym ze scenicznych skeczów. - Nie chodzi tu o zalety umysłu, proszę państwa. Określa się w ten sposób tylko stopień zbliżenia do mowy artykułowanej").
Nie miał zresztą w sobie nic z celebryty w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Ot, niepozorny, wiecznie skrzywiony facet, który w każde zdanie próbujący wpleść anegdotę. "Tej wiosny, wcześniej niż zwykle, zazieleniła się kiełbasa" - potrafił zaserwować na powitanie i nic dziwnego, że swoich rozmówców, szczególnie tych z awangardy ustroju, niejednokrotnie wprawiał w konsternację. Ubrany w wytarte dżinsy, powyciąganie swetry, a od święta w tweedową marynarkę - takim zapamiętali go współcześni. No i wiecznie na obowiązkowym rauszu, co zjednywało mu rzesze chwilowych kumpli od kieliszka.
Tylko drobna część opowieści o jego alkoholowych ekscesach starczyłaby na pozyskanie narodowej sympatii. Nie bez powodu genialną scenę z filmu "Nie ma róży bez ognia" (1974), gdy popija z Jackiem Fedorowiczem pomarańczówkę, podpowiedział Stanisławowi Barei właśnie on. Ale i inne pasje miał podobne do rodaków: nieustanne gmeranie przy wciąż szwankującym wartburgu, wypady na Mazury, łowienie ryb. Kiedyś zaalarmował przyjaciół wiadomością, że właśnie złowił szczupaka, "którego sama fotografia ważyła kilka kilogramów".
Ponoć najzabawniejsi kabareciarze to ci, którzy w cywilu wyglądają na największych ponuraków. A Dobrowolski trafił na scenę przypadkiem. Był synem Władysława Dobrowolskiego, brązowego medalisty w szermierce na igrzyskach olimpijskich w 1932 r.
Jako urodzony warszawiak zdążył się załapać na konspirację (w wieku 13 lat wstąpił do Szarych Szeregów), był łącznikiem w Powstaniu na Żoliborzu). W 1954 r. Ukończył PWST i dopóki nie odkrył w sobie zadatków na prześmiewcę, występował w teatrach i na kinowym ekranie.
Ale jego sława eksplodowała, gdy 24 kwietnia 1966 r. w siedzibie "Szpilek" narodziła się Owca, najsłynniejszy kabaret Polski Ludowej, kontynuatorka równie słynnego Konia. Właśnie fenomenowi Owcy Dziewoński poświęca w swojej książce najwięcej uwagi.
Nie bez powodu, to tam właśnie rodziły się dowcipy i opinie, które później powtarzała, zaśmiewając się, cała Warszawa. Mało kto jednak wie, że kabaret doczekał się tylko jednego programu "Dla mnie bomba", choć przez lata po wielokroć modyfikowanego.
Sam Dobrowolski żartował, że najlepiej jego życiowe szczęście ilustruje "Rejs" Marka Piwowskiego (1970). Otóż jako grający tam kolegę Kaowca pojawił się tam tylko na samym początku, aby następnie zniknąć do końca filmu.
Ale dla równowagi przytoczmy fragment radiokroniki "Decybel", parodii oficjalnego dziennika telewizyjnego, którą nasz bohater prowadził w radiowej Trójce u progu lat 70. "W chwili, gdy mówię te słowa, widzę, jak w ostrych promieniach italiańskiego słońca ustrój kapitalistyczny chyli się ku upadkowi. Z Pizy mówił wasz korespondent" - wyzłośliwiał się w typowy dla siebie sposób.
Chwała więc Dziewońskiemu, że przypomniał nam postać kabaretowego mistrza. A jeśli ktoś chciałby posłuchać fragmentów "Dla mnie bomba...", czytanych przez Piotra Fronczewskiego i Krzysztofa Kowalewskiego, zapraszamy na dzisiejszą promocję książki. Początek o 19. w stołecznej Café Kulturalna.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?