Jego przeboje nuci cała Polska. Mimo to nazwisko Dariusz Dusza kojarzą tylko najwięksi znawcy polskiego rocka. Bo choć spod jego pióra wyszły takie szlagiery, jak: "Och, Ziuta", "Za 10 minut trzynasta" czy "Au sza la la la", on sam jako urodzony outsider nigdy nie gonił za sławą. Zamiast brylować na estradzie, wolał... łowić ryby. Nawet dziś, kiedy o nich opowiada, jego oczy płoną chłopięcym blaskiem...
Wędkarstwo jest Twoim sposobem na znalezienie inspiracji do napisania nowych piosenek?
Nieeee... Wędkarstwo jest zupełnie inną "jazdą". Bo z racjonalnego punktu widzenia kretynizmem i zbędnym atawizmem jest fakt, by normalny człowiek ciągnął za pysk biedne stworzenia stojące niżej w łańcuchu ewolucji. Ale niestety ten mechanizm jest silnie wykształcony i występuje u wielu osobników. W moim przypadku ryby bardziej pełnią funkcję narkotyczno-terapeutyczną.
Co masz na myśli?
To nie jest tak, że wyjeżdżam gdzieś nad rzeczkę, by zastanowić się nad szarą smutną dolą i tworzyć nowe teksty... Ryby pozwalają mi się wyłączyć. Zresetować. To takie zupełne wyciągnięcie wtyczki z kontaktu. Wtedy naprawdę jest odlot.
Żartujesz! Wędkarstwo jest dla Ciebie odlotem?!
Ja tak mam! To w miarę bezpieczny narkotyk, który, owszem, uzależnia, ale nie powoduje skutków ubocznych i, co ważne, nie ma po nim kaca! Więc jest lepszy niż wszystkie inne używki razem wzięte. Kiedy miałem maturę i egzaminy na studia, to pomiędzy tymi terminami zdarzało mi się wyjeżdżać na cały dzień i całą noc. By sobie powędkować. Siedziało się z kumplami i fajnie było.
Teraz też zdarza Ci się znikać na całe dnie?
Mam taką fizyczną potrzebę, żeby raz na parę dni wyjść z domu, wsiąść w auto i wyjechać bardzo daleko, gdzie nie ma ludzi. Od uprawiania takiego stereotypowego wędkarstwa, gdzie większość wędkarzy siedzi na stołeczkach w tłumie, wolę aktywne łowienie i dlatego uprawiam spinning. A teraz również łowię "na muchy".
Na czym to polega?
Jedziesz gdzieś nad Odrę lub Wisłę, zostawiasz samochód za wałem, wkładasz kamizelkę, pół tony sprzętu na grzbiet. Skarpy brzegowe mają po 3-4 metry, później musisz się jakoś przeczołgać po krzakach i zejść na tych parę kamieni, które są zaraz przy wodzie.
A mówi się czasem, że wędkarstwo to taki luźny i mało skomplikowany sport!
Czasami zalicza się po 10-12 kilometrów dziennie. A scenariusz wciąż się powtarza: chodzi się, rzuca tę przynętę i poluje się na drapieżne ryby. Niekiedy łowi się z łódki. Wkładasz tak zwane śpioszki, czyli wysokie gumowe spodniobuty, i zasuwasz tą rzeką, łamiąc nogi na kamieniach, a co jakiś czas nawet kąpiąc się w niej. W styczniu tego roku jedną rzeką dosłownie spłynąłem, bo mi się grunt nagle pod nogami skończył.
Gdzie to było?
Wstyd się przyznać, bo to na bardzo mało poważnej rzece... Na Czarnej Przemszy. Po prostu piasek obsunął mi się spod nogi. Zresztą przytrafiło mi się to dwa razy, bo jak już raz się wyciągnąłem, to pech chciał, że ponownie wpadłem w to samo miejsce. Ale za drugim razem spłynąłem już do brzegu. Otrzepałem się i mogłem łowić dalej.
Pora roku wpływa na efektywność Twojego łowienia?
Najbardziej lubię przedwiośnie. Przyroda fajnie się wtedy budzi do życia, zieleń jest taka kiełkująca, pojawiają się pierwsze kwiatki... Mam wtedy doskonałe samopoczucie i wszystko lepiej mi wychodzi.
Ciekawsze jest samo gonienie króliczka czy moment, gdy masz go już w garści?
W polskich wodach w zasadzie nie ma już ryb. Z roku na rok jest ich coraz mniej. A jeszcze 10 lat temu jeździło się nad Odrę czy nad Wisłę i w ciągu dnia łowiło spokojnie 10-12 okazów. Teraz tego nie potrafię. Nie dlatego, że się oduczyłem, tylko dlatego, że tych ryb nie ma. I takie wędkarstwo powoli zaczyna mnie nudzić.
Bo nie ma już tej adrenaliny?
Robi się z tego sztuka dla sztuki. Takie gonienie króliczka tam, gdzie właściwie już go nie ma. Dlatego teraz skupiam się głównie na pstrągach. A jak mam ochotę na złowienie szczupaka, to jadę do Szwecji, bo wiem, że tam są.
Ważniejsza dla Ciebie jest ilość czy jakość połowu?
Na pewno jakość, ale tak naprawdę bardzo rzadko ma się na nią wpływ. Łowienie rybek małych jak palec w ogóle mnie nie rajcuje. To jest wręcz jakaś wędkarska pedofilia. Ale, niestety, one występują w Polsce najczęściej. Nie mogą dorosnąć, bo od razu są zjadane. Dla mnie wędkarstwo to hobby, a nie sposób pozyskiwania pożywienia. Mam zresztą o tyle łatwiej, że po prostu nie lubię jeść ryb.
To co z nimi robisz?
Wszystko wypuszczam. Gdy raz do roku uda mi się złowić łososia, to zatłukę. Ale niechętnie. Niech sobie żyją. Dzięki temu mam poczucie, że mniejszą krzywdę robię przyrodzie.
Pierwsza złowiona przez Ciebie ryba wiąże się z jakąś szczególną historią?
Kiedy to było...?! Przeleciał pterodaktyl, ja już siedziałem z wędką... (śmiech). A tak naprawdę wtedy o pterodaktyle było już ciężko, za to mieliśmy komunę, czyli równie zły czas. Miałem może 12 lat, byliśmy z rodzicami na spacerze na plaży, pamiętam takie molo z kamiennych bloków, gdzie siedzieli wędkarze. Wiadomo... Spławik, browar oraz wino marki wino. Poleciałem między tych wędkarzy, w pewnym momencie jeden z nich poczuł, że musi iść za potrzebą. Spojrzał na mnie i krzyknął: "Synek, potrzymaj wędkę!".
A Ty poczułeś potrzebę pomocy bliźniemu!
I tak zostałem z tym patykiem, tylko gapiąc się w spławik z gęsiego pióra. Facet poleciał gdzieś pod wydmę, a mnie oczywiście w tym czasie spławik zniknął pod wodą. Instynktownie podniosłem wędkę. Wisiało tam coś wielkości dwudziestu paru centymetrów... To była moja pierwsza ryba. Spodobało mi się, namówiłem rodziców na wędkę, którą kupili mi w trakcie wycieczki w NRD. Na początku to było tylko takie wakacyjne łowienie. Bo wiesz... Jak się jest młodym, zazwyczaj jest przynajmniej kilka absorbujących zajęć. Był czas wolny, to jechało się na ryby, kiedy była ochota na ognisko, to jechało się gdzieś z kolegami. Dopiero później bardziej mnie to wciągnęło.
Do tego stopnia, że wędki zacząłeś zabierać na koncerty, między innymi na festiwal w Jarocinie?!
Bo była ku temu okazja. Jeszcze za czasów, kiedy grałem w zespole Śmierć Kliniczna, i już później, podczas współpracy z Irkiem Dudkiem, trasy były tak dziwnie zbudowane, że jechało się na jeden koncert, po którym spało się w hotelu trzy kolejne dni, by później pojechać na następny koncert. Tak udawało nam się siłą rzeczy zwiedzić nieco kraju. I mieliśmy dzięki temu nieustające wakacje.
A zazwyczaj zaczynały się one w Świnoujściu na FAMIE, gdzie jeszcze w okresie, gdy nie grałem często, chodziłem na ryby. Pamiętam pierwszy wyjazd na ten festiwal ze Śmiercią Kliniczną. Namówiłem kolegów: "Słuchajcie, bierzemy wędki, trzy tygodnie tam będziemy siedzieć i na pewno sobie połowimy!". Skutek tego był taki, że wędki przez cały ten okres przeleżały w kącie. Bo pojawiły się inne ciekawe zajęcia (śmiech).
Nie udało Ci się wtedy połączyć dwóch pasji?
Uznałem wtedy, że to nie ma sensu. Zresztą kiedy jeżdżę na ryby, to z konkretnego powodu - by je łowić. A nie dla samego faktu wyrwania się z domu, żeby zalec gdzieś o dwunastej w południe.
Ale są tacy, którzy jeżdżą na ryby, żeby się lansować w towarzystwie!
Nie patrzę na to w kontekście mniej lub bardziej modnego zajęcia. Tak samo nie jestem zwolennikiem popularnego schematu: pół godziny łowienia, potem kwadrans na grilla, następnie dziesięć minut na spacer...
Bo prawdziwy facet musi się skupić na tym, co robi, i nie rozmieniać na drobne?!
Zawsze lepiej jest robić coś dobrze. Zwłaszcza w wypróbowanym gronie podobnie myślących facetów. Mam takich sprawdzonych kolegów.
Czy twórca tekstu piosenki "Och, Ziuta" podczas łowienia podejmuje z kolegami długie dyskusje o kobietach?
O kobietach mówi się zawsze i niezależnie od okazji. Ale czasem zdarzają się takie sytuacje, gdy łowię sobie w rzeczce, a po mostku idzie dziewczyna w taaaakiej miniówie... Momentalnie zadzieram głowę do góry i nie zmieniam miejsca przez kolejne trzy godziny.
Wędkarstwo to generalnie dość czasochłonne zajęcie...
Po rozwoju motoryzacji wiele rzeczy stało się łatwiejszych. Choć pamiętam, jak jeszcze za małolackich czasów z kolegami dojeżdżaliśmy autobusem w wybrane przez nas miejsce. Wtedy w okolice Gliwic. I zazwyczaj udawało nam się nieźle zasiedzieć, w zasadzie gapiąc się tylko na ptaszki i drzewka. Bo nic nie brało. Siedzieliśmy tak czasem do dwunastej lub pierwszej w nocy. A do domu trzeba było wrócić. Wielokrotnie przemierzając osiem, dziewięć kilometrów pieszo. Bo żadne autobusy o tej porze już nie kursowały.
Pewnego dnia doświadczenia związane z łowieniem ryb postanowiłeś przelać na papier.
Zaczęło się od małych opowiadań wędkarskich i, o dziwo, zostały one wydrukowane. Później zacząłem na stałe pisać felietony, co trwa do dnia dzisiejszego. Teraz regularnie pisuję do miesięcznika "Wędkarski Świat".
Ale na swoim koncie masz również książki o wędkarstwie. Skąd ten pomysł?
Naszła mnie kiedyś taka refleksja, że gazeta jest formą nietrwałą. Książki to już coś innego. Zawsze wydawało mi się, że pisarz to jest dopiero gość... Książka daje dużą swobodę pisania. Przez przypadek znalazłem wydawcę i wszystko potoczyło się błyskawicznie. Napisałem jedną pozycję, potem zaraz drugą, trzecią i czwartą. I wystarczy.
Sam postawiłeś sobie ten szlaban?!
Na te cztery książki złożyło się dwadzieścia lat moich doświadczeń wędkarskich. One nie były typowymi poradnikami. Owszem, przemycały trochę fachowej wiedzy, ale głównie miały być takimi "czytadłami" z anegdotkami, podanymi z humorem. Na pewno nie w stylu "załóż robaka pod kątem 90 stopni, przebij go haczykiem" i tak dalej. Znajomi mówili mi, że są niezłe.
Z rozpędu stwierdziłem więc, że jestem wyjątkowo genialny i teraz to ja sobie jakąś powieść napiszę. A co mi tam! W końcu Nobel się opłaca, wszystko się sprzedaje, można się dzięki niemu ustawić życiowo... (śmiech). Zacząłem pisać tę powieść. I początkowo wydawało mi się, że idzie jak z płatka. Do czasu. Bo o ile te wędkarskie książki pisałem z pewnym dystansem, to powieść wyszła taka strasznie ciężka... Taka przynudzona... Wręcz grafomańska! Zrezygnowałem więc z Nobla. Może kiedyś spróbuję coś znowu napisać.
Może to był znak, że pisanie powieści nie jest zajęciem dla Ciebie. Bo muzyka w Twoim życiu pojawiła się w dość szczególny sposób. Przyśniła Ci się gitara!
To była magiczna historia o tym, jak zostaje się gitarzystą. Jechaliśmy kiedyś do mojego dziadka, gdzie akurat wprowadził się narzeczony ciotki, którego wcześniej nie znałem. Przed wyjazdem śnił mi się czerwony pokój z czerwoną gitarą.
Akurat wcześniej dość długo nie byłem w tym domu. I gdy przyjechałem na miejsce, pobiegłem od razu do pokoju na górze i widzę, że rzeczywiście jest czerwony. A w nim stoi czerwona gitara elektryczna... Okazało się, że narzeczony ciotki jest muzykiem. Wprawdzie bardziej gastronomicznym, ale jednak. Pograł mi trochę. I oczywiście totalnie połknąłem bakcyla.
Muzyka w kolejnych latach stała się Twoim sposobem na życie i źródłem dochodu. A wędkarstwo to cały czas "tylko" hobby? Nie ma szans na postawienie między nimi znaku równości?
Raczej nie. Chyba że ktoś zaproponowałby mi sponsoring moich wypraw wędkarskich, które potem mógłbym jeszcze opisać! Bo chociaż do muzyki mam czasem stosunek hobbystyczno-amatorski, to jednak dzięki niej zarabiam na życie. Inna sprawa, że kasę zarobioną na muzyce mogę z kolei wydawać na łowienie ryb (śmiech).