Trenuje w Grodzisku Mazowieckim, a do żony we Wrocławiu na razie dojeżdża. A właściwie odwrotnie - opuszcza Anię na krótko, bo właśnie w tych dniach żona ma rodzić. W samochodzie lubi sobie pośpiewać i w ogóle gęba mu się na okrągło śmieje. Ma po temu powody - w Polsce czuje się lepiej niż dobrze.
Panuje u nas przekonanie, że każdy Chińczyk zna kung-fu. Uczył się Pan tej sztuki walki?
Nie uczyłem się. Zresztą to zdanie nie jest prawdziwe, bo nie każdy Chińczyk zna kung-fu, ale prawie każdy gra w ping-ponga (śmiech).
Dlaczego Chińczycy są tacy dobrzy w ping-ponga?
To jest tak jak z piłką nożną w Brazylii - ping-pong jest najpopularniejszym sportem w Chinach i naszą dyscypliną narodową. Wszystko, co z nim związane, musi być na topie. Ogromną wagę przykłada się do szkolenia i warunków stwarzanych sportowcom, są wspaniali trenerzy, jest bardzo wysoki poziom techniczny i niesłychana konkurencja. Najlepsi gracze są milionerami. Są świetnie opłacani w Chinach i zarabiają krocie na turniejach międzynarodowych. Ja zarabiam niedużo, bo rzadko wygrywam turnieje, ale parę razy coś tam dostałem. Zwykle płacą pierwszym szesnastu w turnieju, więc trudno mi się przebić, ponieważ aktualnie zajmuję w światowym rankingu 61. miejsce i trochę mi brakuje do czołówki.
Co jest Pana największym atutem przy stole?
Serwis, odbiór, a przede wszystkim szybki atak. Chińczycy są bardzo szybcy, szczególnie w poruszaniu się przy stole. Polacy są silniejsi, mają równie dobry refleks, ale przy stole są wolniejsi. Może dlatego, że mniej trenują? W Chinach trenuje się osiem godzin dziennie. Tu trzy godziny. Ja już się przyzwyczaiłem do polskich warunków, ale muszę potrenować więcej, bo chciałbym w tym roku wejść do pięćdziesiątki najlepszych zawodników na świecie, a moim największym marzeniem jest udział w przyszłej olimpiadzie.
Jest Pan wicemistrzem Polski. Dlaczego nie jedzie Pan do Pekinu?
Zagranie w Pekinie było moim marzeniem. Bardzo chciałem zagrać dla Polski u siebie. Zobaczyłbym rodziców... Ale nie udało się. Miałem dwie szanse, żeby zakwalifikować się do reprezentacji olimpijskiej, jednak przegrałem oba decydujące turnieje kwalifikacyjne. Może za cztery lata uda mi się zostać olimpijczykiem...
W Polsce mówią na Pana Wandżi, a w Chinach?
Mówią pełnym imieniem i nazwiskiem Wang Zeng Yi, ponieważ w Chinach ludzi o nazwisku Wang jest mnóstwo, na pewno więcej niż wszystkich Polaków!
Właśnie - w Chinach są 94 miliony Wangów, 83 miliony Zhangów i ponad 20 milionów ludzi o nazwisku ... Można się pogubić.
Dlatego gdyby mnie ktoś zawołał na chińskiej ulicy tylko po nazwisku, to albo bym się nie odwrócił, albo ze mną zareagowałoby ze sto osób.
Gdyby Pan chciał przetłumaczyć na polski nazwisko Wang, co by ono znaczyło?
Król. W Chinach jest prawie 100 milionów królów, a w Polsce przynajmniej jeden chiński król (śmiech).
Kiedy przyjechał Pan do Polski?
W 2001 roku.
Świetnie mówi Pan w naszym języku. Uczył się Pan na jakimś kursie?
Uczyłem się sam - głównie ze słownika. Bardzo pomagali mi też koledzy.
Wiedział Pan przed przyjazdem coś o Polsce?
Niewiele. Jeździły takie małe samochody jako taksówki (maluchy - przyp. red.), pamiętam też polonezy. Jednak mało, bardzo mało jest Polski w Chinach. Sporo się wie o Europie - Anglii, Francji, Niemczech, ale Polska? Pamiętam, że kilka lat temu jechałem pociągiem do Pekinu i zatrzymali mnie policjanci. Wzięli moje dokumenty i od razu do mnie na ostro: "Co to jest?". Tłumaczę im więc, że to paszport... "Jaki paszport? To nie chińskie dokumenty!" - mówią. Tłumaczę znowu, że mam polskie obywatelstwo... "Polska? W której części Chin leży Polska?" - pytają. Dopiero kiedy udało mi się wytłumaczyć, że to kraj w Europie, puścili mnie dalej (śmiech).
Zmiana narodowości to poważna decyzja. Tym bardziej jeśli wybiera się kraj, o którym się mało wie. Jak Pan tu trafił?
Kiedyś poznałem Leszka Kucharskiego, znakomitego polskiego tenisistę stołowego, i on namówił mnie na granie w Polsce i dla Polski. Powiedział mi, że tu będę miał większe szanse na sukces, że znajdą się dla mnie pieniądze, że w Polsce jest mniejsza konkurencja wśród pingpongistów niż w Chinach i mogę mieć lepsze życie. A że wówczas mnie i moim rodzicom nie powodziło się najlepiej, pomyślałem: dlaczego nie?
Jego obietnice się spełniły czy raczej nawinął Panu na uszy makaron?
Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że mówił prawdę, ale gdybym wiedział, jakie będą początki, to nie wiem, czybym się zdecydował na taką przygodę.
Dlaczego?
Najbardziej dokuczał mi język polski. Jest chyba trudniejszy od chińskiego. Straszny kłopot sprawiały i sprawiają mi końcówki, wymowa r i ż. Kilku moich kolegów z Chin, którzy mieszkają w Polsce dziesięć lat, nie mówi dobrze po polsku.
To chyba przesada...
Z Kucharskim dogadywałem się po angielsku i byłem święcie przekonany, że to jest także język Polaków! Uczyłem się pilnie angielskiego, przed wyjazdem szczególnie intensywnie. Przyjechałem do Warszawy, miała wyjść po mnie koleżanka, ale nie przy- jechała. Taksówkarz zwrócił się do mnie w jakimś dziwnym, niezrozumiałym języku - Kurde, pomyślałem, to jakaś inna odmiana angielskiego (śmiech).
Przyjechał Pan sam? Rodzice zostali w Chinach?
Tak i jeszcze mnie w Polsce nie odwiedzali. W tym roku przyjadą na Boże Narodzenie. Mam nadzieję, że przyjmę ich we własnym domu, z żoną i córką, i będę mógł z dumą pokazać im, jak żyję... Że spełniło się to, co mówił Kucharski.
Chiny są olbrzymie, więc wszystko jest większe niż tu. Jak w oczach Chińczyka wygląda po przyjeździe nasz mały kraj?
Kiedy przyjechałem, Polska wydała się mi obca i smutna. Wieczorami na ulicach pusto, mało ludzi, wszystko pozamykane... W Chinach życie tętni przez całą noc. Sklepy i restauracje pootwierane, ludzie spacerują. Ruch w zasadzie nie zamiera. Nie dostrzegałem tu niczego znajomego. Dziś widzę tu coraz więcej Chin. Naturalnie, bardzo popularne jest chińskie jedzenie, ale także coraz więcej jest choćby przedmiotów dekoracyjnych. Robię remont domu, chodzę po sklepach i spotykam dużo towarów z Chin. Nie mówiąc już o zabawkach, narzędziach, komputerach... Poza tym widuję coraz więcej Chińczyków.
I naprawdę są weselsi od Polaków?
Na pewno są bardziej pogodni i częściej się uśmiechają. Kiedy patrzę na twarze Polaków, widzę, że mają problemy. Chińczycy też je miewają, ale się nimi nie przejmują. Życie nie polega przecież na zamartwianiu się... Koledzy pytają mnie, dlaczego cały czas jestem uśmiechnięty. Nic na to nie poradzę, taki już jestem. Dziś mniej niż kiedyś przejmuję się przegranymi. Jestem szczęśliwy. Nie mam powodów do zmartwień. Ożeniłem się, lada chwila urodzi mi się córka. Będzie miała na imię Sara. Chińskiego imienia - drugiego - jeszcze nie wymyśliłem. Zostawiam to dziadkom.
Polubił Pan polską kuchnię?
Tak, a najbardziej smakują mi żurek, flaki i bigos. Początki jednak były trudne, bo nie potrafiłem przyzwyczaić się do kanapek na śniadanie. W Chinach jemy śniadanie na ciepło - makaron, pierogi z mięsem i warzywami... Dobrze, że tak jak w Chinach jecie dużo wieprzowiny i kurczaków.
Teraz jest Pan zawodnikiem, ale myślał Pan o tym, co będzie Pan robił w Polsce po zakończeniu kariery?
Nie mam jeszcze wielkich planów poza tenisem. Mam dom, rodzinę, więc tu jest moja przyszłość. Może mógłbym tłumaczyć? Już to robiłem podczas spotkań polsko-chińskich i to była fajna praca. Albo rozwinę jakiś handel między Polską a Chinami? Ale chyba nie mam do tego talentu. Zawsze też mogę uczyć dzieci ping-ponga, czyli zostać trenerem.
Z jakiej części Chin Pan pochodzi?
Z miasta Tian Jin, które leży nad Morzem Żółtym, mniej więcej 120 km od Pekinu. Liczy 11 mln mieszkańców i jest trzecim pod względem powierzchni miastem chińskim.
Często Pan je wspomina?
Nie mieszkam tam od 13. roku życia, więc sporo pozapominałem. Głównie pamiętam wielkie, 20-, 30-piętrowe bloki i... brud (śmiech). Tian Jin jest ogromne i brudne. Musiało się tam wiele zmienić, jak w całych Chinach, ale brud pewnie został...
A co robi Pana ojciec?
Był robotnikiem. Historia moich rodziców jest dość skomplikowana, bo ja jestem nielegalnym dzieckiem. W Chinach można było mieć tylko jedno dziecko - a mam starszą siostrę. Kiedy mama była drugi raz w ciąży, rodzice ukrywali ten fakt. Po moich narodzinach władze nic już nie mogły przeciwko temu zrobić. Natomiast tata został przykładnie ukarany. Wyrzucili go z pracy i nie mógł znaleźć innej. Mamy, która pracowała w tym samym zakładzie, nie wyrzucili, ale zarabiała 20 proc. mniej. Z jej pensji utrzymywała się cała rodzina. Ojciec próbował dorabiać jako stolarz, handlował ciuchami i kosmetykami, a potem otworzył jadłodajnię. Było nam bardzo ciężko. Nasze mieszkanie miało 12 mkw. Na tej powierzchni mieszkaliśmy w czwórkę. W tej chwili tata jest już na emeryturze. Nie pracował, ale ma emeryturę... Za pieniądze można w Chinach załatwić wszystko (śmiech).
A więc przynajmniej w jednej kwestii Chiny przypominają Polskę (śmiech). Skoro zatem już mówimy o przekrętach, to czy nie podziela Pan takich obaw, że może do nich dojść na igrzyskach olimpijskich?
Myślę, że jednak nie. Olimpiada dla Chin jest tak ważna, że mimo ogromnej propagandowej presji w kierunku odnoszenia sukcesów nie powinno być żadnych przekrętów ze strony chińskich działaczy i sędziów. Władze obawiają się nowych skandali także z tego powodu, że dostatecznie skompromitowały się podczas niedawnych katastrof - powodzi i trzęsienia ziemi. Natomiast mogą to być igrzyska nie całkiem wolne od napięć w związku z Tybetem i łamaniem praw człowieka w Chinach.
Wang Zeng Yi, ur. 24 czerwca 1983 r. w Tian Jin w Chinach. Polski tenisista stołowy, członek polskiej kadry narodowej od 2004 r. Zawodnik klubu Dartom Tur Bogoria Grodzisk Mazowiecki. Od 2004 do 2007 r. był zawodnikiem LKS Odra Roeben Głoska Księginice. Obecnie jest drugi w rankingu polskich tenisistów stołowych - po Lucjanie Błaszczyku