Wunderwaffe z podlaskich bagien. Jak Armia Krajowa zdobyła pocisk V2

Witold Głowacki
Witold Głowacki
Pocisk rakietowy V2 w Cuvhaven (październik 1945 r.)
Pocisk rakietowy V2 w Cuvhaven (październik 1945 r.) AP/East News
W maju 1944 roku polskiemu podziemiu udało się przejąć niewybuch pocisku V-2 wystrzelonego przez Niemców z Podkarpacia w kierunku miejscowości Sarnaki na Podlasiu. Rakieta została przebadana, a następnie wysłana do Londynu

Tuż po północy z 25 na 26 lipca samolot Dakota 267 Dywizjonu RAF wysłany z Brindisi w ramach misji Most III wylądował na błotnistym prowizorycznym lądowisku pod Tarnowem. Wysiadło z niego kilku kurierów z Londynu - w tym Jan Nowak-Jeziorański, którzy natychmiast rozpoczęli swoje misje. Do samolotu załadowali się natomiast między innymi przyszły premier Tadeusz Arciszewski i emisariusz polskiego i brytyjskiego wywiadu Józef Retinger.

Start przebiegał wyjątkowo ciężko. Koła samolotu ugrzęzły w błotnistym gruncie, trzeba go było wyciągać z błota niczym zagrzebany traktor. Udało się to dopiero po jego rozładowaniu, podłożeniu pod koła desek i ponownym załadowaniu. Rzecz bowiem w tym, że Dakota miała do zabrania do Brindisi i dalej do Londynu prócz pasażerów również wyjątkowo cenny ładunek. Były nim kluczowe elementy zdobytego w całości przez AK pocisku V-2.

Rakieta zdążyła już przewędrować pół Polski. Najpierw została przez Niemców wystrzelona z Podkarpacia na Podlasie, gdzie, nie eksplodując, zaryła się w nadbużańskich mokradłach. Stamtąd wydobyli ją żołnierze AK, którzy zdemontowali 13-tonowy pocisk, a następnie przetransportowali go ponad 300 kilometrów na południe na podtarnowskie lądowisko - paradoksalnie bardzo blisko miejsca, skąd została wystrzelona.

Dakocie w końcu udało się wystartować, choć z rozwaloną hydrauliką podwodzia. Udało się je wciągnąć dopiero nad Tatrami. Nic więc dziwnego, że lądowanie na pasie awaryjnym w Brindisi również było pełne emocji. Pasażerowie odetchnęli z ulgą dopiero po opuszczeniu maszyny i jej rozładowaniu. Tak właśnie wyglądał finał jednej z najbardziej niezwykłych operacji specjalnych Armii Krajowej. A oto jej cała historia.

Z końcem zimy 1944 roku mieszkańcy podlaskich Sarnaków (a także kilku innych nadbużańskich wsi) nie bez zdumienia zaczęli obserwować nieznane dotąd zjawiska. Na niebie zaczęły pojawiać się obiekty mknące z przejmującym rykiem o wiele szybciej niż wszelkie znane dotąd samoloty i zostawiające za sobą równą jasną smugę. Niekiedy niektóre z nich eksplodowały w powietrzu, rozbłysk potrafił być bardzo efektowny.

Z nieba spadały wówczas różne przedmioty. A to kawałki doskonale sztywnego duraluminium, a to wiązki kolorowych przewodów, a to wreszcie jakieś tajemnicze urządzenia pełne kabli i lamp niczym jakieś części do radioodbiorników. Warto było to wszystko zbierać - zwłaszcza duraluminium (świetne na łopaty i inne narzędzia) - i wiązki kabli (z tych można było zapleść kolorowe bransoletki i podarować upatrzonej dziewczynie). Za to trzeba było uważać na zbiorniczki z silnie żrącym płynem.

Tajemnica dziwnych zjawisk na niebie szybko się - przynajmniej w części - wyjaśniła, co jednak nieco skomplikowało kwestię zaopatrywania się w spadające z niebios dobra. Po każdej kolejnej eksplozji w rejonie Sarnaków pojawiało się kilka ciężarówek pełnych niemieckich żołnierzy. Uważnie przeczesywali pola i pieczołowicie zbierali szczątki dziwnych urządzeń. Z czasem zaczęli do tego zapędzać także miejscowych, którzy dobrze przyjrzeli się temu, jak wyglądały najmniej zniszczone części niezwykłych obiektów - niekiedy można było zobaczyć nawet cały ich korpus. Wygląd ten był zaś bardzo charakterystyczny. Od tego momentu chłopi z Sarnak i okolic zaczęli mówić o „latających torpedach” - mając w tej materii całkiem sporo racji. Tymczasem w budynku szkoły w Sarnakach zainstalował się na stałe niemiecki oddział mający za zadanie określanie miejsc upadku kolejnych rakiet i ocenę skutków ich wybuchu.

Za każdym razem wszystko, co zebrano, Niemcy ładowali na ciężarówki i wywozili w nieznanym kierunku pod opuszczonymi plandekami. Miejscowym nakazano utrzymanie tajemnicy pod groźbą śmierci.

Nic dziwnego. Chodziło przecież o jedną z do niedawna najtajniejszych broni Trzeciej Rzeszy - czyli rakietę V-2, w której sam Hitler pokładał ogromne nadzieje. Chodziło też o to, że prace nad rakietami trzeba było pilnie przenieść w bezpieczne miejsce. Wszystko zresztą za sprawą polskiego wywiadu i alianckiego lotnictwa. To właśnie wywiad Armii Krajowej - głównie na podstawie informacji uzyskanych od polskich robotników przymusowych - zlokalizował główną bazę rakietową III Rzeszy. (Znajdowały się tam ośrodek i zarazem poligon doświadczalny oraz linie produkcyjne). Mieściła się ona w rejonie Peenemünde na północno-zachodnim krańcu wyspy Uznam. To także za sprawą przekazywanych na Zachód raportów AK wyszło na jaw właściwe przeznaczenie bazy oraz to, jak niezwykła broń jest w niej opracowywana. Peenemünde trafiło więc na listę strategicznych celów alianckiego lotnictwa. W nocy z 17 na 18 sierpnia 1943 roku rozpoczęła się operacja „Hydra”. 596 bombowców RAF zrzuciło na Peenemünde prawie 1800 ton bomb. Ośrodek Peenemünde-Wschód zajmujący się pracami nad rakietami V-2 został wyłączony z użytku. Dodajmy, że nikt nie miał świadomości, że kilka kilometrów dalej znajduje się jeszcze baza i fabryka Peenemünde-Zachód, w której produkowano rakiety V-1. Ten ośrodek zrównali z ziemią dopiero rok później Amerykanie.
Natychmiast po operacji „Hydra” Hitler nakazał przeniesienie całej produkcji V-2 do fabryk podziemnych - i zarazem jej rozproszenie. Najważniejsza część produkcji została przeniesiona do gigantycznych zakładów „Dora” wykutych w skale przez więźniów obozu Buchenwald. Fabryka ta była położona w okolicy Nordhausen w górach Hartz.

Same testy rakiet Niemcy przenieśli natomiast na poligon Blizna-Pustków znajdujący się mniej więcej w połowie odległości między Rzeszowem a Mielcem. Tam zamontowano wyrzutnie i zaczęto regularnie wystrzeliwać kolejne wersje prototypów. Łącznie - około 200.

Wystrzeliwane z Podkarpacia rakiety V-2 szybowały nad połową Polski. Ich celem był właśnie rejon Sarnaków, odległy o ponad 300 kilometrów od Blizny. Nie, nie było tam żadnego poligonu - Niemcy się tym zupełnie nie przejmowali i wybrali zamieszkany region wiejski. Prawdopodobnie dlatego, by sprawdzić działanie rakiet i ich głowic również na „żywych celach”.

Kilka lub kilkanaście rakiet zdołało spaść także na budynki i pola wokół Sarnaków, wyrywając eksplozjami nawet pięciometrowej głębokości leje, byli też ranni - o zabitych nic jednak nie wiadomo. Wszystko najprawdopodobniej przez to, że na tym etapie prac nad V-2 aż 80 procent wystrzelonych rakiet w ogóle nie dolatywało w rejon celu. Znaczna część eksplodowała tuż po starcie, a zdecydowana większość gdzieś w trasie - na ogół w powietrzu. Trudno odpowiedzieć na pytanie, czy Niemcy mieli wtedy jeszcze aż tak niedopracowaną technologię budowy rakiet V-2, czy może raczej celem testów było coś innego niż kompleksowe sprawdzanie całego procesu lotu.

Niemcom nie udało się utrzymać tajemnicy, chłopi i znad Buga, i z Podkarpacia okazali się lojalni wobec Państwa Podziemnego. Z obu rejonów błyskawicznie popłynęły meldunki o eksperymentach z rakietami prowadzonych w Polsce. Najpierw do Warszawy - a stamtąd do Londynu.

Po raportach dotyczących Peenemünde w alianckich sztabach doskonale zdawano sobie sprawę z zagrożenia, jakim może być nowy typ broni. Nic dziwnego więc, że brytyjski wywiad zgłosił się rychło do polskich kolegów z bardzo niecodzienną prośbą. Pytanie brzmiało: czy nie moglibyście czasem załatwić nam jednej takiej rakiety? Najlepiej w całości?

- Oczywiście. Postaramy się - tak z grubsza brzmiała odpowiedź. Nie jest jasne, jakie miny mieli, słysząc ją Brytyjczycy. W każdym razie rozkazy przesłano do kraju. Już wiosną 1944 roku w ręce wywiadu Armii Krajowej zaczęły trafiać kolejne części pochodzące z rakiet, niektóre bardzo cenne, odnajdywane zarówno w rejonie Blizny (wiele rakiet eksplodowało tuż po starcie), jak i w okolicy Sarnaków. W rejonie poligonu Blizna szczególnie odznaczył się w tym zakresie gminny komendant Batalionów Chłopskich z Niwisk Michał Kasza. Zebrał on i dostarczył AK aż 13 ważnych części V2, za co dostał specjalne podziękowania od KG AK.

W Warszawie AK stworzyła specjalny zespół do badania elementów rakiet - kierował nim słynny inżynier lotniczy Antoni Kocjan, wspierali go zaś m.in. profesorowie Politechniki Warszawskiej. Całą ekipę słusznie nazywano „trustem mózgów” - byli to najwybitniejsi polscy specjaliści w dziedzinach pokrewnych konstruowaniu rakiet. Zdobywane dane wciąż nie starczały do rozpracowania całej rakiety, mimo że do warszawskich badaczy trafiały naprawdę ciekawe „eksponaty”.

W kwietniu 1944 roku jedna z rakiet (najprawdopodobniej na skutek eksplozji silnika) rozerwała się nad zabudowaniami gospodarstwa we wsi Klimczyce koło Sarnaków. Kilka osób zostało rannych, jednak trzech odważnych gospodarzy zdołało niepostrzeżenie odkręcić od nienaruszonej głowicy pocisku ni mniej, ni więcej tylko żyroskop elektromagnetyczny - jedną z najbardziej zaawansowanych części rakiety. Żyroskop został ukryty w ulu. Niemcy, którzy przyjechali przeszukać gospodarstwo, nie przejęli się jego brakiem, uznając, że uległ zniszczeniu na skutek wybuchu. Po wydobyciu z ula żyroskop przewieziono do Siedlec, a stamtąd do Warszawy, gdzie zajął się nim zespół Kocjana.

Danych nadal jednak było za mało, a Londyn wciąż domagał się jak najszybszych postępów. Wtedy narodził się niezwykle ryzykowny plan, by rakietę V-2 Niemcom po prostu zabrać. Oczywiście z bronią w ręku. „Jeszcze z początkiem 1944 r., gdy rozpoznano, jakiego rodzaju próby odbywają się w Bliźnie, uzyskałem zgodę dowódcy AK, gen. Tadeusza Bora--Komorowskiego, by Kedyw (Kierownictwo Dywersji) siłą zdobył niewystrzelony pocisk i dostarczył komisji badawczej” - tak wspominał to płk Kazimierz Iranek-Osmecki, szef wywiadu Armii Krajowej.
Przygotowania do akcji ruszyły pełną parą. Oddział Kedywu miał napaść na pociąg, którym transportowano V-2 z głębi Rzeszy na poligon w Bliźnie. W akcji miał być użyty najcięższy samochód ciężarowy, na którym inżynierowie pracujący dla AK zamontowali odpowiednich rozmiarów dźwig. Wybrano nawet miejsce akcji - pociąg miał zostać zatrzymany na czerwonym świetle w lesie pod Brzeskiem i tam zaatakowany.

Nie wiadomo, jak potoczyłaby się taka akcja - a tym bardziej, czy tuż po akcji zbrojnej udałoby się skutecznie wywieźć ogromną rakietę w bezpieczne miejsce. Na swoje szczęście żołnierze AK nie musieli tego sprawdzać na własnej skórze.

Pomogła im w tym zupełnie niezwykła wiadomość. Otóż 20 maja 1944 roku jedna z rakiet V2 wpadła do rozlewisk Bugu - znów w rejonie wsi Klimczyce w pobliżu Sarnaków. Głowica nie eksplodowała - najpewniej na skutek kontaktu z bagnistym podłożem - zbyt miękkim, by uderzenie mogło wyzwolić zapalnik. Cały pocisk przetrwał w niemal nienaruszonym stanie. Niemcy nie zdołali namierzyć miejsca, w którym spadł niewypał. Udało to się natomiast lokalnym żołnierzom Armii Krajowej. Pierwsze, co zrobili po dotarciu do pocisku, było jego dokładne zamaskowanie. Udało się to tak dobrze, że podczas dalszych poszukiwań Niemcy kilkakrotnie mijali swą zgubę.

No dobrze, ale co właściwie dalej zrobić z rakietą V-2, mającą przecież gigantyczne rozmiary? Pocisk miał ponad 14 metrów długości i ponad 1,6 metra średnicy. Do tego ważył 13 ton i częściowo zanurzony był w mokradle, z dala od dróg. Aha, nie zapominajmy o dwutonowej głowicy, zdolnej zburzyć pół sporej wsi. Po szybkiej naradzie stanęło na tym, że pocisk musi zostać wydobyty, zawleczony w najbliższe bezpieczne miejsce i tam zdemontowany. Ale łatwo nie było.

Podjęte zostały liczne działania osłonowe. Oddział partyzancki pod dowództwem „Zenona” dostał na przykład rozkaz zaatakowania niemieckiej jednostki w rejonie pobliskich Hołowczyc, tylko po to, by odwrócić uwagę Niemców od akcji wydobycia rakiety z rzeki. Zażarta walka trwała kilka godzin, poległo kilku Niemców, wielu zostało rannych.

Okazało się jednak, że samo wyciąganie V-2 z Bugu trwało całą noc. O świcie rakietę trzeba było zostawić na brzegu rzeki - znów możliwie dobrze zamaskowaną. Dalsze prace podjęto kolejnej nocy. Pocisk trafił do odległej o ok. 8 kilometrów stodoły - wolnostojącej wśród łąk pod Hołowczycami. Tam zajął się nim przysłany z Warszawy zespół - wyposażony m.in. w palniki do cięcia metalu i inne niezbędne narzędzia. Bardzo pomocny okazał się też miejscowy kowal o nazwisku Chraniuk, który młotem i dłutem wspierał warszawskich inżynierów tam, gdzie ich sprzęt nie dawał rady.

Ze stodoły pod Hołowczycami kluczowe elementy wymontowane z rakiety zostały wywiezione do Warszawy. Tam trafiły na stoły laboratoryjne najlepszych specjalistów w kraju. Inżynier Janusz Groszkowski gruntownie przebadał układy sterowania rakiety, rozpracowując przy tym innowacyjny sposób ich działania. Z kolei Marceli Struszyński, profesor Politechniki Warszawskiej, przeanalizował silnik rakiety, stwierdzając między innymi, że w roli utleniacza paliwa rakietowego zastosowano silnie stężony nadtlenek wodoru. Podobnych odkryć nie brakowało - zarazem jednak było zupełnie jasne, że rakieta naprawdę powinna trafić do Londynu na badania prowadzone w warunkach, o których w warszawskiej konspiracji nie mogło być mowy.

Dlatego właśnie V-2 znad Buga ruszyła w drogę na lądowisko pod Tarnowem. Była to w zasadzie droga powrotna - wiodąca znów przez pół Polski. Specyficzny żart historii polegał na tym, że lądowisko było położone ledwie nieco ponad 30 kilometrów od miejsca, skąd Niemcy wystrzeliwali rakiety.
Razem z pociskiem V2 i pozostałymi pasażerami tym samym samolotem miał wyruszyć do Londynu również Antoni Kocjan. Niestety, nie było mu to dane. Został razem z żoną aresztowany przez Gestapo 2 czerwca 1944 roku, niespełna 2 tygodnie po przejęciu przez AK rakiety.

Aresztowanie miało charakter zupełnie przypadkowy - Niemcy nie mieli pojęcia, że zdołali pojmać człowieka, który właśnie rozpracował ich najtajniejszą broń. Kocjanowi to jednak nie pomogło - po wybuchu powstania warszawskiego został rozstrzelany przez Niemców razem z innymi więźniami Pawiaka.

Niemcy nigdy nie dowiedzieli się, że egzemplarz ich najtajniejszej broni został przejęty w całości przez polską Armię Krajową i przetransportowany na Zachód. Zbliżający się od wschodu front zmusił ich natomiast do przeniesienia prób poligonowych z Podkarpacia i Podlasia w rejon Borów Tucholskich. Tam prowadzono ostatnie próby.

Od września 1944 roku Niemcy rozpoczęli bojowe wykorzystanie V-2. Inwazja w Normandii pogrzebała początkowe plany rozlokowania 45 ruchomych wyrzutni na wybrzeżach Francji, skąd miano zasypywać Wielką Brytanię gradem pocisków. Ostatecznie rakiety odpalano z Holandii. Pierwsza poleciała na Paryż, ale głównymi celami rakiet były Londyn (ok. 2900 rakiet) i Antwerpia (ok. 1600 pocisków). W cel trafiło ok. 70 proc. z 5500 wystrzelonych ogółem rakiet. Śmierć od ich eksplozji poniosło ponad 7000 osób.

Alianci natomiast nie zdążyli do końca wojny w pełni wykorzystać wiedzy o konstrukcji rakiet zdobytej za sprawą przejęcia przez AK pocisku. Części wysłane z Polski były jednak bardzo intensywnie badane, zwłaszcza przez Amerykanów, wyniki tych badań przyczyniły się zaś po wojnie do rozwoju amerykańskiego programu rakietowego. Tu jednak warto pamiętać, że Amerykanie pozyskali po zakończeniu wojny również samego Wernera von Brauna (czyli głównego konstruktora całego programu rakietowego III Rzeszy) i sporą część jego zespołu.

od 12 lat
Wideo

Gazeta Lubuska. Winiarze liczą straty po przymrozkach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl