- Obrażenia odniesione przez premier Beatę Szydło w wypadku nie wymagały podejmowania działań wykraczających poza standardowe procedury. Premier pozostanie w szpitalu przez kilka dni - mówił rzecznik rządu Rafał Bochenek w lutym 2017 r., cztery dni po wypadku kolumny aut, którą podróżowała premier. Sygnały płynące z obozu rządowego były jednoznaczne: Szydło nie ma większych obrażeń, nie wymagała interwencji chirurgów. Nie doszło też - jak podkreślano - do złamań ani pęknięć kręgów.
- Stan pani premier jest dobry - zapewniał Rafał Bochenek. Okazuje się, że zupełnie niezgodnie z prawdą.
Podczas wypadku Beata Szydło doznała złamania mostka i obustronnego złamania kilku żeber ze zranieniem opłucnej, stłuczenia serca i miąższu płucnego, otarcia naskórka powłok klatki piersiowej, podbiegnięcia krwawych powłok podbrzusza i podudzia lewego - ustaliła „Rzeczpospolita”.
Bardzo poważne obrażenia poniósł też szef ochrony Beaty Szydło Piotr G., który siedział na miejscu obok kierowcy. „Doznał obrażeń ciała w postaci wieloodłamowego złamania trzonu kości udowej prawej z przemieszczeniem odłamów, rany łuku brwiowego lewego z podbiegnięciem krwawym lewej okolicy oczodołowej” - napisano we wniosku prokuratury, który ujawniła „Rzeczpospolita”.
Co dokładnie wydarzyło się w Oświęcimiu 10 lutego 2017 r. o godzinie 18.30? Według funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu kolumna pojazdów, którą podróżowała Beata Szydło (przewodziło jej bmw, następnie jechało audi z premier na pokładzie, a ostatnim autem w szeregu był volkswagen), miała włączone sygnały świetlne i dźwiękowe, a mimo to kierowca seicento zajechał samochodom drogę. W trakcie śledztwa z prokuratury płynęły głosy potwierdzające tę wersję. Z kolei „Rzeczpospolita” podała, że było inaczej.
Rafał Babiński, szef Prokuratury Okręgowej w Krakowie, stwierdził w ujawnionym przez gazetę wniosku, że kierujący seicento Sebastian K. zatrzymał się na skrzyżowaniu, świadomie zrezygnował z przysługującego mu pierwszeństwa przejazdu. Dodał jednak, że bmw, które przewodziło kolumnie, było „pojazdem emitującym sygnały świetlne uprzywilejowania”. Ani słowem nie wspomniał natomiast o sygnałach dźwiękowych, które byłyby w tej sytuacji kluczowe. Audi z Beatą Szydło mogło bowiem nie mieć cech pojazdu uprzywilejowanego, a w takiej sytuacji pierwszeństwo miałby Sebastian K.
Na to zresztą wskazywałoby zachowanie 21-letniego kierowcy, który przepuścił pierwsze auto z kolumny (które miało włączony sygnał świetlny), a następnie próbował się włączyć do ruchu. W rezultacie zajechał drogę rządowemu audi z premier Beatą Szydło. Samochód uderzył najpierw w seicento, a następnie w rosnące obok drogi drzewo.
W prowadzonym przez prokuraturę śledztwie ustalono, że limuzyna rządowa w momencie zderzenia poruszała się z prędkością około 50 km/h. Mówił tak m.in. Mariusz Błaszczak, ówczesny minister spraw wewnętrznych i administracji. Jednak według Janusza Popiela, prezesa Stowarzyszenia Pomocy Poszkodowanym w Wypadkach „Alter Ego”, prędkość samochodu musiała być o wiele wyższa.
„Jadąc 50 km/h, samochód zatrzymałby się przed drzewem, a nie w nie uderzył. Na wyższą prędkość wskazują nie tyle zniszczenia pojazdu, ale przede wszystkim dość poważne obrażenia, jakie odnieśli premier i jeden z funkcjonariuszy BOR” - mówi Popiel cytowany przez „Rzeczpospolitą”.
W dotychczasowym śledztwie jako winnego wskazywano Sebastiana K. Prokuratura chciała warunkowo umorzyć postępowanie wobec niego, ale kierowca seicento nie zgodził się.
- Mój klient od początku podkreślał, że nie czuje się winny spowodowania wypadku - podkreśla jego adwokat.
Wypadek Beaty Szydło. Opozycja zawiadamia prokuraturę
POLECAMY: