Nie wybitny, ale kultowy. Nie powala na kolana, ale wydaje się nieodzowny, jeśli chcemy zrozumieć Śląsk i skomplikowaną, miejscami tragiczną historię Ślązaków. W ramach przeglądu „Przystanek Śląsk” warszawska publiczność miała okazję zobaczyć spektakl Teatru Korez z Katowic, który w niedzielę gościnnie wystąpił w Teatrze Studio. Szoku kulturowego nie było. Świetnie zagrane i solidnie opowiedziane przedstawienie, w reżyserii Roberta Talarczyka i Mirosława Neinerta, pokazuje kilkadziesiąt lat XX-wiecznej historii Śląska (akcja rozgrywa się między 1930 a 1950) przez pryzmat jednej śląskiej rodziny – małżeństwa Świętków, ich córek i adoratorów.
Opowieść zaczyna się od domowej imprezy po świniobiciu, na stół wjeżdżają kiełbasy i galaretka z nóżek, a wraz z nimi dosadne śląskie żarty i anegdoty już to o ułomnych sąsiadach, zaraźliwych mendoweszkach, czy o przebiegłych wanckach (pluskwach), na które nie ma sposobu. Na pierwszy rzut oka bohaterowie są rubaszni, a spektakl śmieszny. Do pewnego momentu.
Widz towarzyszy rodzinie w jej w najważniejszych momentach. Córki wychodzą za mąż – starsza Michcia za Stanika Cholonka, któremu sprzyja stary Świętek, młodsza Tekla za fircyka Detleva, który zyskuje aprobatę matki. Syn Michci i Stanika rodzi się w niefortunnym dniu 29 lutego, a jakby tego było mało, dostaje imię Adolf. W tej decyzji niemały udział ma Detlev, który tuż przed wybuchem II wojny światowej oznajmia Stanikowi, że „z tym polakowaniem to koniec, szlus”, bo zaraz na Śląsku powieje inny, niemiecki wiatr. Dobrze by było, gdyby syn Cholonka nosił imię führera, bo wtedy wszystkie drzwi staną przed nim otworem.
Gdy jednak codzienność zderza się z polityką, przestaje już być zabawnie. Wybucha II wojna światowa, bohaterowie stają się pionkami na szachownicy historii, a ich jedyną stałą jest bierność i przystosowanie. Opowieść dochodzi do tragicznego finału: umiera matka, synek Adolf – tytułowy Cholonek zostaje zabity za grzechy rodziców, córki z mężami wyjeżdżają do Niemiec a ojciec, który wcześniej dostaje pomieszania zmysłów, ginie od sowieckiej kuli.
„My tak już zawsze będziemy jedną nogą tu, a druga tam – mówi Stanik Cholonek, gorzko podsumowując tę swoją śląską tożsamość, rozpiętą między Polską a Niemcami, choć na rodzonej przecież ziemi. Ślązacy stają się przedmiotem a nie podmiotem wielkiej historii, która się przez nich przetacza. Chcą przetrwać, więc idą za silniejszym – gdy nadchodzi Hitler, wieszają jego portrety i swastyki, ale na wszelki wypadek trzymają w piwnicy polskie dokumenty. Kiedy Hitler przegrywa – wieszają portret Stalina.
Pół wieku temu miesięcznik „Śląsk” pisał, że Janosch bezlitośnie piętnuje śląską drobnomieszczańskość, tępotę, obłudę i okrucieństwo przeżerające jak rak to środowisko robotnicze. Bohaterów „Cholonka” widziano wtedy jako degeneratów, hitlerowców, a potem komunistów.
Ale zarówno wtedy jak i teraz - łączy ich jedno - są Ślązakami. Nie wybierają swojego losu, urodzili się na śląskiej ziemi, a jeśli chcą na niej pozostać, tracą swoją podmiotowość.
„Cholonek” to opowieść o tym jak Śląsk funkcjonował w trudnych czasach i w jaki sposób wielka historia zmiażdżyła Ślązaków, którzy jawią się ofiarami dziejowych zawieruch.
„Z niczego nie ma nic” – powtarza Świętkowa i zdanie to niczym drażniący refren przewija się przez cały spektakl. Przykładając lupę do jednej rodziny Janosch – w adaptacji Roberta Talarczyka – snuje opowieść o całym regionie, rozdartym między mocarstwami, w którym ludzie walczą o to, by przetrwać, a jednocześnie gubią to, co sprawia, że są tak wyjątkowi: z własnym językiem, tradycją, kulturą, są bierni.
Wybierając przetrwanie za wszelką cenę, tracą swoją podmiotowość. „Z niczego nie ma nic” – ta prosta prawda wielokrotnie więc wraca na scenie, zyskując jeszcze głębsze znaczenie. To przestroga, że bierność jest porażką.
Do tego prosta, ale za to świetnie ograna scenografia, która uzmysławia, co może pokazać jeden śląski kredens. Fajerwerków może nie ma, ale liczy się przekaz.
Bezwzględnie też odnotować trzeba, że aktorzy ze sceny mówią po śląsku, ale nawet w Warszawie i to przy mocno szwankującym nagłośnieniu, to co najważniejsze, szło zrozumieć. Nie róbmy więc z tego zagadnienia. Zwłaszcza że warszawska publiczność doceniła artystów owacjami na stojąco.
