Nie miał, tak jak ks. Piotr Natanek, grupy "rycerzy" w czerwonych płaszczach, którzy ruszali pod krakowską kurię lub na pielgrzymki na Jasną Górę. Grupa wiernych skupionych wokół ks. Tadeusza Kiersztyna modliła się najczęściej w kaplicy jego ośrodka w Szczyglicach pod Krakowem. Ich szeregi stopniały, gdy swojego poparcia odmówił mu kardynał Macharski i zakon jezuitów. Ale teraz, po tragicznej śmierci ks. Tadeusza (22 sierpnia), nadal chcą działać na rzecz ukoronowania Chrystusa na króla Polski. Zmarły poświęcił na to ostatnie kilkanaście lat swojego życia. I to stało się powodem jego kłopotów w łonie Kościoła.
Jezuita z Rabki
Rodzina Kiersztynów pochodzi z Rabki i okolic. Jest duża i bardzo ze sobą związana, ma nawet w swoim gronie radnego gminy - to bratanek ks. Tadeusza, Stanisław (junior). Tadeusz późno zdecydował się na założenie zakonnego habitu. - Był już dojrzałym człowiekiem - potwierdza Stanisław Kiersztyn senior, brat księdza. Wstąpił tam w wieku 25 lat. Był zdolny - studiował filozofię w Krakowie (1973-75), potem - teologię w Warszawie i w Rzymie. Został wyświęcony na księdza w 1979 r., przez samego papieża.
Po powrocie, bardzo szybko zaczął energicznie działać. - Był niewątpliwie charyzmatyczną postacią, bardzo energiczną. Przyciągał ludzi, zarażał ich swoim entuzjazmem - mówi jezuita, o. Jakub Kołacz, socjusz (prawa ręka) prowincjała zakonu.
Ks. Kiersztyn został prefektem (opiekunem) kleryków. - Myślę, że był dla nich autorytetem. Sympatyczny, bardzo otwarty, widać było, że to mocna osobowość. Wiedział, czego chce - opisuje o. Kołacz.
Był tym, który ożywiał zakon m.in. jako animator ruchu "Wiara i Światło". Uczestnicy tamtych wyjazdów i rekolekcji wspominają go z wielkim sentymentem. Ideą ruchu jest opieka nad osobami niepełnosprawnymi, głównie umysłowo - muminkami. Ks. Tadeusz musiał znaleźć młodych, którzy by się nimi opiekowali. Paszczaków.
Jednym z nich była Lucyna Konieczny, wtedy studentka. - Na pierwszym spotkaniu byłyśmy z koleżanką, nieco wystraszone. Wszyscy dokoła się znali. Ks. Tadeusz wyczuł, że trzymamy się z boku i chciałyśmy się wymknąć chyłkiem, zamachał sznurem, który miał wokół habitu i zażartował "muszę was zagarnąć" - wspomina kobieta. Urzekł je bezpośrednim sposobem bycia. I zostały kilka lat.
W szarych latach 80., ks. Kiersztyn organizował obozy dla tych dzieciaków i opiekunów. Warunki często spartańskie - studnia do mycia, drewniana chata, sami sobie gotowali. - Ale było fantastycznie. A dzieci księdza uwielbiały. Gdy przychodził, był jeden pisk radości. Skakały, wieszały się na nim. A on z nimi śpiewał i tańczył - wspomina pani Lucyna. Dodaje, że najważniejszym punktem dnia była odprawiana przez niego msza.
Tadeusz Isakowicz-Zaleski, który w tamtym czasie również zaczął zajmować się "muminkami" wspomina, że był swojej posłudze bardzo oddany. - Bardzo dobrze się nam współpracowało. Było nas dwóch do tej roboty - ja z ramienia kurii, on jako zakonnik - wspomina.
"Paszczaków" ks. Kiersztyn też potrafił przyciągać. - Organizował też dla nas, opiekunów, krótkie wypady w Beskidy i spotkania modlitewne - opowiada Lucyna Konieczny.
Pokazuje czarno-białe zdjęcia. Ks. Kiersztyn, jeszcze z czarnymi włosami stoi z roześmianą grupą 20-latków. Albo w zwykłej kurtce, siedzi z młodymi na murku, ktoś gra na gitarze. - Miał dla każdego czas. Kiedy brałam ślub w 1987 roku, mimo że był bardzo zajęty, przyjechał kawał drogi z Krakowa na Podkarpacie. Czuliśmy, że dba o nas także "prywatnie", interesuje się naszym życiem. To były świetne czasy - dodaje pani Lucyna.
Przypomina sobie, że ks. Kiersztyn był także bardzo gorliwym kapłanem. - Gdy odprawiał mszę, był bardzo skupiony, tak jakby każdą z nich przeżywał od nowa. pamiętam, że bardzo głęboko przeżywaliśmy też komunię podczas tych mszy - podkreśla pani Lucyna.
W tamtych latach ks. Kiersztyn zaczął też prowadzić apostolstwo modlitwy ( w Krajowym Sekretariacie AM). Bardzo prężnie.
Właśnie po to zbierał pieniądze na ośrodek rekolekcyjno-formacyjny w Szczyglicach, który został wybudowany w 1987 rokuza zebrane przez niego pieniądze. Zakon nie musiał dokładać pieniędzy, a w tym domu zaczęły się rekolekcje jezuickie i spotkania. Założył tam wspólnotę św. Klaudiusza oraz Fundację Serca Jezusa.
Kilka lat później został jeszcze redaktorem naczelnym "Posłańca Serca Jezusowego", czasopisma jezuitów. Jakby tego było mało, starał się o wszczęcia procesu beatyfikacyjnego mistyczki Rozalii Celakówny. Udało się to w 1996 r. Ks. Kiersztyn był w komisji teologicznej procesu beatyfikacyjnego. Od tego momentu zaczęly się jego kłopoty. To bowiem Rozalia Celakówna głosiła konieczność ogłoszenia Chrystusa królem Polski.
Przełożeni się niepokoją
- Ks. Kiersztyn zaczął z bardzo wysokiego pułapu. Jezuici powierzyli mu bardzo odpowiedzialne stanowisko, ufali mu. Na początku procesu wszyscy byli zadowoleni - jezuici, kardynał Macharski, wszystko szło dobrze. Sprawa intronizacji wszystko zmieniła. Być może dałoby się to załatwić inaczej, nie wiem - mówi ksiądz Isakowicz.
Zarówno zakonnicy i ich przełożeni, jak i kardynał Macharski zaczęli się niepokoić. - Wątek intronizacji jest zbyt uwypuklony przez ks. Kiersztyna i zbyt polityczny - tłumaczy o. Kołacz. Bo po pierwsze, koronacja miała zostać dokonana przez parlament, a po drugie , ideę tę zaczęły popierać prawicowe organizacje (m.in. Stronnictwo Polska Racja Stanu). - W ten sposób religijny aspekt objawień Celakówny zszedł na plan dalszy, stał się dodatkiem do polityki. Nie mogliśmy na to pozwolić - podkreśla.
Kiersztyn opisał to później w swojej książce "Kapłan przed plutonem egzekucyjnym": " ujawniły się ukryte dotąd w zakonie jezuitów i w Kurii krakowskiej siły liberalne, niewiele mające wspólnego z Objawieniem i z religią katolicką, wrogo nastawione do idei panowania Boga w naszym Narodzie".
Jezuici i kuria zaczęli baczniej przyglądać się jego działalności w Szczyglicach. Był upominany. W końcu - dostał nakaz zwierzchników odsunięcia się od procesu Celakówny i przeniesienia się do Zakopanego. Miał tam być księdzem w ośrodku jezuitów. - Mógł posłuchać i wyjechać lub odmówić, co było jednoznaczne z wydaleniem go z zakonu. Wybrał to drugie - mówi o. Kołacz.
Dodaje, że wielu zakonników, w tym jego przyjaciele, namawiali go by został. Ale ks. Kiersztyn już wybrał. Poprosił o dymisję, motywując to m.in. "gorszącym poziomem moralnym ojca prowincjała". Od 1999 r. nie był już jezuitą, ale pozostał księdzem.
Nie mógł jednak odprawiać mszy i udzielać sakramentów, co krakowska kuria mocno podkreślała, przestrzegając przed wysyłaniem młodzieży do ośrodka w Szczyglicach jako niemającego poparcia metropolity krakowskiego. Bardzo to przeżywał, ale się nie zmienił. - Taki już był, że jak się uparł, to koniec. Był uważany za kontrowersyjnego. Miał życiową misję - propagowanie przesłania Celakówny - mówi ks. Zaleski, sam wielokrotnie upominany przez kurię .
Jezuici twierdzą, że całe zamieszanie wokół Celakówny nie służy jej beatyfikacji. - Bo święty ma łączyć, a nie dzielić ludzi. W tym przypadku, także przez działalność ks. Kiersztyna, dużo jest oskarżeń, zarzutów, obraźliwych listów pisanych m.in. do nas i kurii. W takich przypadkach Watykan czeka, aż sprawa się uspokoi i sprawa się przeciąga - mówi o. Kołacz. W 2007 r. akta procesu kandydatki na ołtarze trafiły do Watykanu. I czekają na rozpatrzenie.
Ośrodek za żelazną bramą
Część wiernych, nie chcąc mieszać się w konflikt w łonie Kościoła, przestała przyjeżdżać do Szczyglic. Ale część została. Ośrodek w podkrakowskiej wsi mieści się w dużym piętrowym, żółtym domu. Nic go nie wyróżnia z okolicy, oprócz niedużego krzyża zawieszonego na elewacji. Bramy pilnuje wilczur.
Na spotkanie z nami wychodzi kobieta w długiej sukience, jedna z mieszkanek ośrodka, w którym mieści się m.in. kaplica i drukarnia (stąd wychodzą książki o. Kiersztyna o Celakównie). - Nie będziemy o księdzu rozmawiać - ucina rozmowę.
Więcej do powiedzenia mają sąsiedzi księdza, który mieszkał tutaj od lat 90. - Moja mamusia chodziła do kaplicy na jego msze, nosiła kwiaty. Ksiądz też odprawił modlitwę nad moim zmarłym ojcem w 1989 roku. Porządny chłop - mówi Edward Podgórny. On sam na msze do księdza rzadko chodził. - Jest tam jakaś wspólnota, w poniedziałki i piątki się zjeżdżają z Krakowa, modlą się. Oni mi nie przeszkadzają - dodaje sąsiad.
Inni mówią, że ksiądz zawsze z miejscowymi dobrze żył. Zawsze się przywitał, odwiedzał ludzi w domach, interesował się ich życiem. Chociaż, od kiedy odszedł z zakonu, wielu ludzi przestało na msze do kaplicy przychodzić. - Ja się nawet z nim przyjaźniłem. Bo on taki uczynny, jak mógł to pomagał - dodaje jeden z mieszkańców.
W ostatnich latach Kiersztyn wszedł w spór z mieszkańcami gminy - poszło o budowę drogi, która ma przechodzić przez działkę księdza. A jednak, udało mu się przekonać ludzi, że ulica, przy której stoi jego ośrodek, zamiast tak jak pierwotnie planowano - Spacerowa, powinna nazywać się Rozalii Celakówny. I taką nazwę otrzymała. A mieszkańcy i ci, co go pamiętają, bardzo przejęli się wiadomością o jego tragicznej śmierci.
Wiele osób, w tym również pionierzy z "Wiary i Światła" spotkało się po latach na pogrzebie ks. Kiersztyna. Był skromny, bez przemówień, manifestacji - tak chciała rodzina i przyjaciele. Przyszło kilku jezuitów - przyjaciół księdza, ale zupełnie prywatnie. Oficjalnej delegacji z zakonu, z prowincjałem nie było.
Nie wysłała też jej kuria.
Pogryzł kontrolera MPK, nie wiedział, że ma HIV
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!