„Czarownice”, duchy, skarby i inne niezwykłości dawnej Łodzi

Anna Gronczewska
Anna Gronczewska
Plac Wolności był zawsze sercem Łodzi. Także przed wojną, gdy działy tu się różne dziwne rzeczy
Plac Wolności był zawsze sercem Łodzi. Także przed wojną, gdy działy tu się różne dziwne rzeczy archiwum
Przedwojenna Łódź pełna była różnych tajemnic. Znajdował się tu dom, w którym straszyło, odbywał się „sabat czarownic”, a same „czarownice” stawały przed sądem. Łodzianie bardzo lubili też poszukiwać skarbów. Nie brakowało poza tym innych sensacji, którymi żyło całe miasto.

Przykładem łódzkich niezwykłości jest historia z lata 1930 roku. Wtedy w Lesie Łagiewnickim rozbił się tabor cygański. Mieszkał w nim romski król Kwiek. Gazety podkreślały, że Kwiek jest surowym władcą, który walczył z kradzieżami.

- Naczelnym hasłem hasłem tego monarchy cygańskiego jest walka z nieuczciwością - pisał „Express Wieczorny Ilustrowany”. - Król Kwiek prowadzi więc odpowiednią propagandę i trzeba przyznać, że bardzo skuteczną.

Któregoś dnia cygański tabor w Łagiewnikach odwiedził gość z Francji. Był to Rom o nazwisku Siwek. Przyjęto go bardzo gościnnie. Urządzono na cześć francuskiego gościa przyjęcie przy ognisku. Grała muzyka, śpiewano, tańczono do świtu.

Rano okazało się, że Siwek zniknął, a razem z nim biżuteria należąca do króla Kwieka! Warta była sześćdziesiąt tysięcy złotych! Król Kwiek wysłał swych ludzi, by szukali Siwka. Ale pościg nie przyniósł rezultatu. Cygańskiemu królowi nie pozostało nic innego, jak zgłosić się po pomoc do policji... Ta jednak też okazała się bezradna. Francuski Siwek zapadł się jak kamień w wodę..

Pod koniec lat dwudziestych Łódź obiegła zaś wiadomość, że do miasta przyjechała rosyjska księżna, siostra cara Mikołaja II! Szybko rozniosły się plotki, że odwiedziła pewnego młodego łódzkiego adwokata. Mecenas podczas rewolucji miał przebywać w Rosji i uratował księżną od niechybnej śmierci. Teraz chciała mu podziękować. Inni zaś mówili, że przyjechała tu, bo szukała posady dla męża w jednej z łódzkich fabryk... Po czym okazało się, że w Łodzi wcale nie gościła siostra ostatniego cara Rosji, a jedynie księżna rosyjska, żona byłego generała i szefa szkoły wojennej Kira Władymirowa. Podczas I wojny światowej Władymirow dostał się do niemieckiej niewoli i był przetrzymywany w obozie na terenie Polski. Do Rosji już nie wrócił. W 1924 roku dołączyła do niego żona, której udało się uciec bolszewikom. Okazało się, że księżna wraz z mężem zamieszkała pod Łodzią. Od czasu do czasu przyjeżdżała do miasta i jej wizyty zawsze wzbudzały sensację. Tak było i tym razem...

Inną sensację wzbudził zaś odnaleziony w Łodzi kuzyn słynnej aktorki Poli Negri. Nazywał się Jerzy Krauze i mieszkał w małym pokoiku na poddaszu domu przy ul. Włodzimierskiej 9, czyli dzisiejszej ul. Pietrusińskiego. Pan Jerzy wyjaśnił dziennikarzom, którzy go odwiedzili, że jest bliskim kuzynem słynnej aktorki, która naprawdę nazywała się Apolonia Chałupiec.

- Jej matka i mój ojciec byli rodzeństwem! - zapewniał Jerzy Krauze. - Moja kuzynka pochodzi z Lipna, a nie jak mylnie się podaje z Warszawy. Wychowała się tylko w stolicy. I wszyscy myślą, że jest ze stołecznego miasta.

Jerzy Krauze opowiadał, że ojciec gwiazdy był poddanym austriackim, a wywodził się z Siedmiogrodu na Węgrzech.

- Był to człowiek niezwykle uzdolniony! - mówił o swym wujku łodzianin. - Nie skończył żadnych szkół, a posługiwał się sprawnie siedmioma językami. Z zawodu był blacharzem, tak jak ja. Wiodło mu się nieźle. Ale z czasem wpadł w złe towarzystwo. Całe dnie spędzał w knajpach, a mieszkał wtedy w Zawierciu. Przepijał wszystkie pieniądze. W domu Chałupców zapanowała bieda.

Jerzy Krauze skarżył się, że matka Poli Negri, która mieszkała w Bydgoszczy, ograniczała kontakty córki z biedną częścią rodziny.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

- Raz tylko za pośrednictwem jej matki dostałem od niej 750 dolarów - twierdził łodzianin z ul. Włodzimierskiej. - Ale pieniędzy dla mnie było znacznie więcej. Ja dostałem tylko jedną czwartą tego!

Krauze żalił się, że pisze regularnie do Poli, która mieszka w Ameryce listy, ale nie ma żadnej odpowiedzi.

- Służba Poli chodzi w złoconych frakach, żyją jak królowie, a ja, jej najbliższy krewny, cierpię biedę! - skarżył się Jerzy Krauze. Przyznawał, że śledzi życie kuzynki. Nie zdziwiło go, że poślubiła Rudolfa Valentino.

- Jej pierwszego męża, hrabiego Dębskiego, znałem osobiście! - chwalił się Jerzy Krauze. - Potem słyszałem, że kilkakrotnie wychodziła za mąż, ale nie na długo, bo po poru tygodniach, ewentualnie miesiącach, pożycia małżeńskiego rozwodzili się. Ta moja kuzyneczka nie jest stworzona na żonę.

Jerzy Krauze marzył, by kuzynka Pola odwiedziła Łódź. Wtedy znów mógłby ujrzeć jej piękną twarz.

- Teraz wybieram się do kina na „Czarodziejkę”, by chociaż tak nacieszyć się jej widokiem! - mówił Jerzy Krauze, łódzki kuzyn Poli Negri.

W latach dwudziestych w Łodzi odbył się... „Sabat Czarownic” jak nazwano zjazd wróżek. Przyjechały z całego kraju, by zastanowić się nad przyszłością swojego zawodu. Wróżki skarżyły się, że ich zawód upada.

- „Pacjentów” jest coraz mniej, a przez to ceny spadają na łeb i szyję! - żaliły się wróżki. - Doszło do tego, że słynna w całej Łodzi wróżka Anastazja pobiera za wróżenie tylko 2 złote, a wcześniej brała 10!

Wróżki uznały, że nie pozostaje im nic innego, jak utworzyć własny związek, który będzie godnie reprezentował ich zawód.

Do łódzkich sądów wpływały coraz dziwniejsze sprawy. Jak choćby spór mieszkańców ze wsi Józefów pod Łodzią. Marianna Czyżewska i jej mąż Antoni uznali, że ich sąsiadka Katarzyna Muras jest czarownicą.

- Mamy na to dowody!- krzyczeli do sędziów sądu grodzkiego w Łodzi.

A wszystko przez to, że Czyżewska pożyczyła Murasowej mleko. Obie bowiem nim handlowały. W umówionym terminie Murasowa oddała tyle mleka, ile pożyczyła.

- Po kilku dniach nasza krowa dawała coraz gorsze mleko! - skarżyła się Czyżewska. - W końcu nie było czego doić! Krowa nie miała mleka!

Zaczęli zastanawiać się, dlaczego tak się stało. Rozwiązanie znaleźli szybko.

- To Murasowa „urzekła” krowę! - stwierdzili Czyżewscy. - Ona jest czarownicą!

Wieści po wsi roznosiły się szybko. Już po tygodniu każdy wiedział, że Katarzyna Murasowa jest czarownicą. Nie tylko we wsi Murasów i Czyżewskich. Do Józefowa zaczęły ciągnąć pielgrzymi z sąsiednich wsi. Ludzie stawali przed domem Murasowej i koniecznie chcieli wejść do środka. Raz prawie się im to udało. Zamierzali rozebrać kobietę i sprawdzić, czy ma diabelski ogon. Murasowa nie miała wyjścia. Skierowała sprawę do sadu. Tylko on mógł stwierdzić, że nie jest czarownicą.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Na początku lat trzydziestych cała Łódź mówiła zaś o domu, w który straszy. Znajdował się przy ul. Goplańskiej 8, która wtedy znajdowała się w gminie Radogoszcz. Miasto obiegła wiadomość, że pojawiły się tam duchy. Na ul. Goplańską zaczęli zjeżdżać ludzie z Bałut, Rokicia, Polesia Konstantynowskiego. Retkini. Każdy chciał zobaczyć ten niezwykły dom... Mówiono, że pojawia się w nim „diablica”. Komuś miało oderwać zelówkę, „coś” pukało w ścianę. Zaczęto przekonywać, że „diablicą” jest 16-letnia Stasia Bogaczyk, córka właściciela zakładu ciesielskiego. To w jej pokoju miało straszyć.

- Moja siostra jest normalną dziewczyna, nigdy nie miała żadnych problemów psychicznych - zapewniał jej brat Czesław. - Skończyła szkołę powszechną i chciała się uczyć fryzjerstwa. Nie miała nigdy skłonności do medytacji. Lubiła się bawić, śmiać. Któregoś dnia coś nas przebudziło. Koło kuchenki, tam gdzie spały siostry, w jednym z łóżek coś łomotało. Myśleliśmy, że to szczury... Ale łomotanie było jakieś inne. Pobudziliśmy się, zapaliliśmy światło i zobaczyliśmy podskakujące w koszyku kartofle. Zaczęliśmy przeszukiwać mieszkanie, ale nie było nikogo obcego... Kiedy łomoty ustały, to kartofle przestały „skakać”. Położyliśmy się spać, ale po jakimś czasie znów zaczęło się to samo. Do tego doszły trzaski w węglu. Nie zdążyłem się ubrać, jak dostałem kartoflem w głowę...

Tymczasem Stasia zaczęła wołać matkę. Twierdziła, że się boi, bo coś złego dzieje się w jej łóżku. Wszyscy podeszli do niej. I rzeczywiście, w jej łóżku usłyszeli tajemnicze stuki. Zapanowała panika. Nikt już nie mógł zasnąć. Na dodatek rozległ się łomot.

- To ważący ze trzy kilogramy lichtarz spadł ze stołu i uderzył o podłogę! - tłumaczył Czesiek.

Wieść o domu, w którym straszy rozniosła się po Łodzi. Zaczęli przybywać tam różni specjaliści, wypowiadali się w tej sprawie lekarze. Nawet znany łódzki neurochirurg Władysław Dzierżyński, brat „krwawego Feliksa”. Podejrzewano, że pojawił się rzeczywiście „duch ludzki”. W końcu uznano, że te wszystkie „cuda” czyniły szczury...

Natomiast do domu państwa Sowińskich, którzy mieszkali w Zgierzu, pewnego wiosennego dnia 1936 roku zapukała Cyganka.

- Ma pani we włosach kołtun! - zakomunikowała pani Sowińskiej. - To na skutek uroku, który ktoś zadał pani podczas ślubu. Dopóki nie pozbędzie się pani kołtuna, nie zazna szczęścia.

Początkowo Sowińscy zlekceważyli ostrzeżenie Cyganki. Ale rzeczywiście, od pewnego czasu pani Sowińska nie czuła się się dobrze. Tymczasem Cyganka pojawiła się u nich kolejny raz. Wtedy zwątpili. Stwierdzili, że nic złego się nie stanie, gdy Sowińska podda się skomplikowanemu zabiegowi, by odzyskać zdrowie i szczęście. Cyganka pojawiła się u Sowińskich następnego dnia. Kazała im naszykować prześcieradło, 20 świeżych jajek, święconą wodę i 20 złotych. Zaznaczyła, że pieniądze mają być w bilonie. Cyganka pogniotła w prześcieradle jajka, pojawiły się tam włosy, po czym zabrała 20 złotych.

- Idę zanieść je o północy na zgierski cmentarz, tego wymaga rytuał! - zaznaczyła. Wyszła z domu i Sowińscy już jej nie zobaczyli... Ale postanowili zgłosić sprawę na policję. Okazało się, że tabor romski rozłożył się w miejscowości Kał. Policjanci się tam udali i po bójce z Cyganami zatrzymali 21-letnią Zofię Brzezińską, która „odprawiała” czary. Kobietę skazano na cztery miesiące więzienia.

Niekiedy w Łodzi dochodziło do dramatycznych wydarzeń, których nie wymyśliłby żaden scenarzysta filmowy. Do jednego z nich doszło pod koniec lat dwudziestych, podczas wesela Jana Lipki i Heleny Fijałkowskiej. Pan młody obiecał sobie, że nie będzie wiele pił. Podczas wesela mówił wiele o szkodliwości alkoholu. Te jego opowieści słyszał Wacław Kucharek, jeden z gości.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

- Mówisz, że wódka szkodzi, bo nie umiesz pić! - stwierdził Wacek. - Zakładam się z tobą o 250 złotych, że wypiję więcej od ciebie i nic mi nie będzie!

Pewnie suma zakładu skusiła pana młodego, bo podjął wyzwanie. Przyniesiono kilka butelek wódki i panowie zaczęli pić kolejne kieliszki. Na Kucharku wódka nie robiła specjalnego wrażenia. Tymczasem Jan Lipka czuł się coraz gorzej.

- Po kilkunastu kieliszkach oczy nabiegły mu krwią, twarz stała się ziemista - pisano w przedwojennej łódzkiej gazecie. Ale nie dawał za wygraną. Pił dalej... Spasował po 25 kieliszku.

- Nie mogę już więcej - wybełkotał i runął na podłogę. Wezwano lekarza. Ale ten mógł tylko stwierdzić śmierć Jana Lipki. Jego żona została wdową w dniu ślubu. Na wieść o śmierci męża próbowała się powiesić. Na szczęście ją uratowano...

Łodzianie byli pomysłowymi ludźmi. Najbardziej znanym wynalazcą był Bronisław Hess. W połowie lat trzydziestych wywołał silne emocje, gdy wynalazł aparat do odnajdywania w ziemi metalu. Po tej wiadomości zgłosił się do niego między innymi mieszkaniec Rudy Pabianickiej, który przy pomocy tego urządzenia chciał odkopać skarb zakopany podczas I wojny światowej. Miała być to kasa pułku, który stacjonował w Łodzi. Żołnierze mieli ją zakopać, gdy uciekali z miasta... Podobno wynalazkiem Hessa zainteresował się też Belg, właściciel kopalni złota w Kongo.

Bronisław Hess mieszkał w skromnym domu przy ul. Piotrkowskiej 164. Tam miał swój warsztat. Opowiadał, że kiedyś przyjechali do niego rolnicy spod Wielunia. Stwierdzili, że na polu ukryty jest skarb.

- W nocy, w tym miejscu widać było błędne ogniki - opowiadał Bronisław Hess. - Dawne wierzenia ludowe mówiły, że błędny ognik jest kagankiem diabła, który pilnuje skarbów. Pojechałem tam. Włączyłem swój aparat. Nagle usłyszałem nasilenie dźwięków. Kazałem kopać. Znaleźliśmy żelazny garnek pełen miedzianych monet. Były stare i niemal starte przez śniedź. Były to drobne sztuki. Nie miały wielkiej wartości.

Innym razem przyjechał do niego łódzki przemysłowiec z branży metalowej. Powiedział, że podobno pod Łodzią znajdują się złoża rudy żelaza.

- Chce kupić ten teren, ale najpierw muszę się upewnić, że coś tam jest! - zakomunikował Bronisławowi. Pojechali więc na pola w okolice Sędziejowic. I w tamtejszych lasach pan Bronisław przy pomocy swojego aparatu znalazł rudę żelaza.

- Wybrane bryły wysłaliśmy do Warszawy, by zrobić ekspertyzy - opowiadał Bronisław Hess. - Okazało się, że zawierają rudę żelaza, ale niezbyt duże ilości. Tak więc jej eksploatacja byłaby nie opłacalna.

Bronisław Hess wspominał też, że kiedyś odwiedzili go rolnicy z okolic Częstochowy. Powiedzieli, że na polach w Blachowni ukryty jest skarb. Jeszcze z czasów rozbiorów. Byli jednak bardzo tajemniczy i nie chcieli zdradzić żadnych szczegółów. Ale Bronisław pojechał z nimi na poszukiwania. I odkryli dwa gliniane garnki, w których były monety z czasów króla Fryderyka I. Wybito je w 1803 roku...

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Bronisław Hess opatentował aż osiemnaście wynalazków! Najbardziej znanym była aparatura do odżelaźniania wody. Specjalne filtry można było kupić w łódzkich sklepach. Opracował też aparat alarmowy do kas pancernych.

- Ale nie ma niego popytu, bo kto dziś ma pieniądze?- śmiał się Hess, który przygotowywał kolejne wynalazki. Hitem miał być mechaniczny aparat do mycia szklanek. Wynalazca tłumaczył, że myje on je pod silnym strumieniem, ale ma też zamontowane szczotki. Dzięki temu można wymyć dokładnie brzegi szklanki. Pierwowzór zmywarki?

Jeśli chodzi o skarby, to łodzianie bardzo lubili ich szukać. Na początku lat trzydziestych Łódź obiegła wiadomość, że jeden z rosyjskich generałów zakopał na prawosławnym cmentarzu na Dołach w 1914 roku skarb. Miało to być milion rubli w złocie ukryte w grobie znajdującym się naprzeciw kaplicy. Okazało się, że dotarł tam poszukiwacz skarbów. Gdy na miejsce przybyli dziennikarze „Głosu Porannego”, to zobaczyli rozkopany grób, a w nim rozbitą, pustą małą trumienkę. Obok pozostał ślad po dużej trumnie. Sprawą zainteresowała się policja. Zaczęto szukać człowieka, który sprofanował grób Jana Doroffera, zmarłego w 1913 roku. Dzięki pomocy grabarza ustalono, że był to 60-letni szewc z ul. Matejki... Podczas przesłuchania przyznał się do winy. Twierdził, że skarbu nie znalazł, choć miał pewne informacje, że tam właśnie się znajduje.

W lipcu 1936 roku na rogu ul. Piotrkowskiej i Cegielnianej, zebrał się tłum łodzian. Obserwowali, jak jeden z mieszkańców Łodzi próbuje wyciągnąć ze studzienki kanalizacyjnej monetę. Miała wartość 10 złotych, ale była srebrna! Okazało się, że wypadła pechowcowi, gdy sięgał z kieszeni chusteczkę do nosa. Akurat ulicą przechodziło dwóch bezrobotnych. Pechowiec poprosił ich o pomoc. Zaoferował im po dwa złote. Ale tylko, wtedy gdy znajdą monetę. Sposób wydobycia monety okazał się karkołomny. Jednemu z bezrobotnych obwiązano nogi sznurem i głową w dół wpuszczono go do studzienki. Próba nie powiodła się. Nie znalazł monety... Bezrobotni wpadli więc na inny pomysł. Znaleźli kij, na którym umieścili wiadro i nim wyjmowali muł z kanału. Po czym dokładnie go przeczesywali w poszukiwaniu monety...

Minęło kilka godzin, ale poszukiwania skończyły się niczym. Bezrobotni nie zarobili swoich złotówek. Tymczasem mężczyzna, który nie mógł się pogodzić ze swoja stratą, podążył do oczyszczalni ścieków pod Lublinkiem...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wielki Piątek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: „Czarownice”, duchy, skarby i inne niezwykłości dawnej Łodzi - Dziennik Łódzki

Wróć na i.pl Portal i.pl