Czarownice z Wyżyn Gdańskich. Miały rzucać urok, palić karczmy, zabijać konie, spotykać się z diabłem, a nawet uprawiać z nim wyuzdany seks

Danuta Strzelecka
Pierwsze znane wyobrażenie czarownicy w rękopisie „Le Champion des Dames” Martina Le Franca ok. 1440 r.
Pierwsze znane wyobrażenie czarownicy w rękopisie „Le Champion des Dames” Martina Le Franca ok. 1440 r. archwium
Czarownice na Pomorzu! Rzucały urok, paliły karczmy, zabijały konie, spotykały się z diabłem, a nawet uprawiały z nim wyuzdany seks. Te, które oskarżono, często na podstawie plotek, kończyły marnie - po kilkudniowych torturach palono je na stosie, ścinano im głowy, topiono je.

Nie miały łatwego życia, sądy duchowne i świeckie były bezlitosne. W przypadającą w tym roku 540. rocznicę wydania bulli papieża Innocentego VIII zwalczającej czarostwo, o tym jak walczono z czarownicami, kogo i o co osądzano oraz o najgłośniejszych procesach sądowych, które odbyły się na Wyżynie Gdańskiej, opowiedział nam historyk regionalista i autor książek o historii powiatu gdańskiego Dariusz Dolatowski.

Od zarania dziejów, niezależnie od kultury, obrzędowości, obyczajowości, religii, czy też wyznania, ludzkości towarzyszył nieustannie pierwotny strach, lęki i wiara w siły nadprzyrodzone i gusła, czemu usiłowali przeciwstawić się nie tylko kapłani, ale i ludzie zwani czarownikami, czarownicami, guślarzami, wiedźmami, magami, szamanami, czarnoksiężnikami, wróżbitami.

- Uprawiane przez nich czarostwo miało na celu czynienie zła przy pomocy diabła, uprawianie z nim wyuzdanego seksu i oparte było o praktyki magiczne, których jednym ze źródeł były przesądy z ich niekiedy tragicznymi skutkami - mówi Dariusz Dolatowski. - Do dziś żywa jest tradycja na Kaszubach rytualnego ścinania kani utożsamianej ze szkodnictwem w domu i zagrodzie, mająca na celu odpędzenie wszelkiego zła, a w wielu wsiach wciąż wierzy się w czarowników odbierających krowom mleko. Żywe jest też twierdzenie, jakoby złe spojrzenie czyniło uroki.

Młot na czarownice

Wiele z przypadków czarostwa (zwanego też czarownictwem lub chorobą ducha) miało miejsce na obszarze Prus Królewskich i powiatu tczewskiego. Tu jego gniazdami były Pszczółki, Rębielcz, Skowarcz, Kolnik, Czerniewo, Sobowidz, Trąbki Wielkie i Małe, Łaguszewo, Ełganowo i Klępiny, w których sądzono w XVII-XVIII wieku domniemane czarownice i płonęły stosy.

Jak zauważa regionalista, problem uprawiania czarostwa musiał być o tyle poważny, że zdecydowane stanowisko zajął w tej kwestii Kościół, powołując do działania Świętą Inkwizycję zwalczającą go różnymi metodami, opierając się na dziele „Malleus Maleficarum” („Młot na czarownice”).

Głos w tej materii zabrał też papież Innocenty VIII, wydając 5 grudnia 1484 roku bullę „Summis desiderantes affectibus” („Pragnąć najgoręcej”), w której napisał między innymi, że:
wiele osób męskiego i żeńskiego rodzaju, zapominając o zbawieniu duszy i wierze katolickiej, wdaje się z demonami, zarówno z inkubami (męskie), jak i sukkubami (żeńskie), sprowadzając zniszczenie za pomocą czarów, zaklęć i innych haniebnych wieszczbiarskich wykroczeń, skutkiem czego niszczeją i giną nowo narodzone dzieci i zwierzęta, płody pól, winnice i owoce w sadach, (…) odbierają mężczyznom zdolność płodzenia, a kobietom poczęcia. (…) w bluźnierczy sposób wypierają się wiary przez sakrament chrztu świętego otrzymanej.

Jak wyjaśnia regionalista, autorzy „Młota” stwierdzili opierając się na rzekomej etymologii słowa „kobieta” (łacińskie femina), że głównie kobiety ze względu na swą naturę i mniejszą siłę wiary mają wrodzoną inklinację do uprawiania czarostwa - i nie tylko, gdyż często przed dawnymi karczmami umieszczano rzeźbę demona sukkuba, czyli pięknej kobiety z długimi włosami, oznaczającą, że lokal prowadził też dom publiczny.

Najpierw sądy duchowne

- Na gdańskim obszarze wyżynnym zwalczanie czarostwa i karanie czarowników i czarownic śmiercią odbywało się na mocy prawa chełmińskiego z rewizjami, które przejęło normy prawne dotyczące tego problemu wiązanego z dopuszczaniem się herezji ze spisu prawa zwyczajowego „Zwierciadło saskie” - opowiada Dariusz Dolatowski. - Precyzował on, że czarownicy niezależnie od płci uprawiający praktyki magiczne przywołują do siebie diabła i wyrzekają się przez to Boga, dopuszczając herezji, za co winni być po osądzeniu zabici w wymyślny sposób lub spaleni, a ci, którzy o tym wiedzą lub pomagają, mają mieć po udowodnieniu winy ściętą głowę.

Później, po kodyfikacji prawa chełmińskiego i dodaniu do niego obowiązującej w Prusach Królewskich rewizji toruńskiej, zajmujący się ściganiem sprawców czarostwa zaczęli zwracać większą uwagę na materialny wymiar dokonanych szkód i osoby sędziów.

- Doszła do tego konstytucja sejmowa i reskrypt królewski, które ustalały, że wszelkie sprawy związane z uprawianiem czarostwa miały być rozpatrywane najpierw przez sądy duchowne, a dopiero później przez władze świeckie - mówi autor książek historycznych. - Za nieprzestrzeganie tych przepisów sędziom miejskim groziła wysoka grzywna, a członkom sądów wiejskich kara śmierci. Do posłów i króla dołączyli też biskupi, którzy w edyktach i na synodach zabraniali stosowania tortur, np. próby wody w czasie procesów o czary, gdzie oskarżenia opierały się tylko na plotkach i doniesieniach. Każdy z sędziów świeckich miał przed torturami zasięgać opinii duchownych, którzy byli kompetentni w sprawach czarostwa. W ich gestii leżały wyłącznie przestępstwa pospolite, a nie związane z czarami i herezjami. Wszyscy sędziowie, donosiciele i oskarżyciele mieli być obkładani klątwami, gdyby chcieli wnikać w sprawy zastrzeżone wyłącznie dla duchownych. Podobnie mieli być karani sprawcy samosądów i duchowni uprawiający samowolę w kwestii rozpoznawania i sądzenia czarownic. Mogli oni jedynie dokonywać egzorcyzmów. Niemniej wiele procesów o czary odbywało się przed sądami świeckimi.

Sądy w Sobowidzu i Skarszewach

Jak podaje regionalista, dwa z takich sądów, rozpatrujących sprawy dotyczące uprawiania czarostwa na Wyżynie Gdańskiej, mieściły się w Sobowidzu i Skarszewach, gdzie niechlubnie zasłużył się w procesach wikariusz skarszewski ks. Rajmund Janowski (1697-1705).

Członkowie tych sądów odbywali w tych procesach głównie sesje wyjazdowe do podległych im wsi, w których mieściły się sądy wiejskie. Najbardziej aktywnym w procesach o czary był sąd w Klępinach.

- Jeden z pierwszych procesów dotyczących czarownic z Wyżyny Gdańskiej miał miejsce w 1616 roku, kiedy to gospodarze ze szpitalnej wsi Rębielcz złożyli w Radzie Miasta Gdańska i u zarządców szpitalnych skargę na sąsiadkę Łucję Riss, ponieważ rzuciła ona czary na ich bydło - mówi Dariusz Dolatowski. - Sołtys Schuhmacher był u czterech wróżbitów, aby odpędzić czary, a ci odrzekli mu, że Łucja jest czarownicą. Do skargi gospodarzy dołączył się miejscowy kaznodzieja. W tej sytuacji Łucja Riss została wezwana przed oblicze Rady, która 20 kwietnia 1616 roku przekazała ją sądowi.

Spotkania z diabłem na Diabelskiej Górze

W 1648 roku odbył się wielki proces czarownic przed sądem sołtysim w Klępinach i sądem starościńskim w Sobowidzu.

- Wtedy oskarżono trzy kobiety z Trąbek, Łaguszewa i Klępin o uprawianie czarów, które miały się spotykać z diabłem na Diabelskiej Górze koło Łaguszewa, tam z nim ucztować, tańczyć i hulać - opowiada Dariusz Dolatowski. - Po wniesieniu oskarżenia zostały poddane torturom i zapewne następnie spalone. Inna „czarownica” z Klępin została oskarżona w Sobowidzu i po kilku dniach tortur przyznała się do obcowania z diabłem, którego spotkała w lesie pod postacią czarnego węża. W wyniku jej „diabelsko- czarodziejskich” praktyk młynarz z Klępin spadł ze schodów, a siostra kobiety z Żukczyna długi czas chorowała.

Trwa głosowanie...

Wierzysz, że czarownice mają prawdziwą moc?

dziennikbaltycki.pl

Po torturach palono na stosie

Jak dodaje regionalista, w latach 1660-1661 odbyło się kilka procesów o czary, dotyczących mieszkańców Pszczółek, Kolnika, Skowarcza i Rębielcza. W ich wyniku po torturach na stosach spalono osiem wiedźm i czarownic:

  • wdowę Elżbietę Damnitz ze Skowarcza,
  • Gretę Luckow i Barbarę Stachow z Kolnika,
  • Zuzannę Gurkę, Gretę Swiniorka, Dorotę Dekart i Annę Janke z Pszczółek
  • i liczącą 60 lat życia wdowę Annę Hinz zwaną Salomonówną z Rebielcza.

- 15 września 1661 roku w Rębielczu zebrani zarządcy szpitalni, mieszczanie gdańscy i kupcy wydali wyrok skazujący Annę Hinz na śmierć - opowiada Dariusz Dolatowski. - Przedtem, po straszliwych torturach została oskarżona o to, że spotykała się nocami z diabłem, który ją nawiedzał w postaci miotły lub jej męża i uprawiał z nią seks. Na rozkaz diabła miała we wsi sąsiadom zabić wiele koni, a sołtysowi Groddeckowi spalić browar. Po osądzeniu została spalona na granicy Pszczółek i Rębielcza, a jej prochy rozsypane na wszystkie strony świata. Nie był to koniec sprawy, gdyż w Rębielczu broniła się przed oskarżeniem o czarostwo żona gospodarza Georga Sewe. We wsi przebąkiwano, że przed śmiercią Anna Janke z Pszczółek i teraz spalona Anna Hinz pomówiły ją o to, iż jest czarownicą. W wyniku skargi gospodarzy władze szpitalne zarządziły zbadanie sprawy, ale dochodzenie nie wykazało winy gospodyni. Ostatecznie surowo zabroniły, mocą wydanego 4 czerwca 1696 roku, kaznodziei, sołtysowi i sąsiadom dalszego oskarżania pani Sewe o uprawianie czarów.

Plotki rozsiewały podejrzenia

Jeszcze nie umilkły echa spraw Anny Hinz i pani Sewe, a już zaczęły rodzić się w Rębielczu kolejne plotki rozsiewające podejrzenia o uprawianie czarów przez inne osoby. Otóż Gergenowi Schuhmacherowi zaczęły nagle bez przyczyny chudnąć konie.

- Pewnego razu udał się do karczmy, gdzie nadużył alkoholu i pod jego wpływem oświadczył, iż wie o fakcie przebywania we wsi dwóch czarownic, rozpoczynając na nie kolejną nagonkę - opowiada Dariusz Dolatowski. - Jak oświadczył Thomas Friedrich i dwaj inni gospodarze, wśród nich miała być żona gospodarza Tönniga Gromkowa i pani Sewe, które potajemnie spotykały się z czarownicami i czyniły szkody sąsiadom. Trafiły one przed oblicze sądu w Klępinach, a następnie w Sobowidzu, który miał je sądzić według duchownego i świeckiego prawa wraz z kobietami z Łaguszewa, Ełganowa i Klępin.

W latach 1699-1700 w przeciągu siedmiu miesięcy sąd skarszewski skazał i spalił na stosie co najmniej sześć kobiet oskarżonych o rzekome czarostwo. Jedną z nich była Katarzyna Heider urodzona w Sobowidzu, którą oskarżono o to, iż w bagnie koło Sobowidza wraz z innymi trzema czarownicami się ochrzciła. Potem z diabelską pomocą miała zabijać ludzi, gęsi, świnie, woły i krowy. 23 czerwca 1699 roku została spalona na stosie.

Procesy toczyły się aż do XIX wieku

Ostatnie z procesów czarownic z Wyżyny Gdańskiej odbywały się w latach 1728-1729.

- Pierwszy z nich dotyczył przypadku czarostwa w Czerniewie, w którym w 1727 roku współwłaściciele wsi Kistowscy oskarżyli innego współwłaściciela Andrzeja Owidzkiego o to, że chronił miejscowe czarownice: owczarkę z Czerniewa i Michałkę z Trąbek. W rewanżu ci oskarżyli sąsiada o wzięcie od rzekomych czarownic pieniędzy za ochronę. Sprawa trafiła do sądu w Skarszewach, który wyznaczył rozprawę na 15 października 1727 roku. Niestety, nieznany jest wyrok - dodaje Dariusz Dolatowski. - W tym samym roku Kistowscy znów trafili do annałów sądowych za sprawą porwania przez siebie trzech kobiet oskarżonych przez nich i sąd wiejski o uprawianie czarów i zabijanie zwierząt gospodarskich. Jedną z nich, Mariannę Streeck, uwięzili, torturowali i pławili w stawie, co spowodowało, że oskarżona przyznała się do diabelskiego chrztu przed rokiem i uprawiania czarów. Wbrew prawu sądzeniem „czarownicy” z polecenia Kistowskich zajęli się karczmarz z Kłodawy Michał Czamański i sołtys z Trąbek Małych Stanisław Jankowski, a torturowaniem z braku kata miejscowi rzeźnicy. Ostatecznie oskarżona w wyniku tortur zmarła po trzech dniach, a pozostałe dwie kobiety uznano za winne i po ścięciu im głów 16 września 1727 roku spalono je na stosie.

Procesy o uprawianie czarów na Pomorzu Gdańskim odbywały się jeszcze w połowie XIX wieku, ale nie zlikwidowały całkowicie tego zjawiska, które przekształciło się po części w przesądy z niekiedy tragicznymi skutkami. Jeden z takich przypadków miał miejsce w 1849 roku w Przywidzu.

- Tu do miejscowego proboszcza przybyła pewna kobieta, która oświadczyła, że od jakiegoś czasu nawiedza ją niedawno zmarła kobieta imieniem Welm, która pobiła i dręczy jej dziecko. Proboszcz uznał prawdziwość jej oświadczenia i nakazał ekshumację zwłok, a następnie ich dekapitację, po czym nakazał ponowny pochówek na skrzyżowaniu dróg i zasypanie go makówkami - kończy swą opowieść Dariusz Dolatowski.

Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź "Dziennik Bałtycki" codziennie. Obserwuj dziennikbaltycki.pl! w internecie

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Świat żegna Franciszka. Tłumy wiernych na Placu św. Piotra

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl