Kiedy po raz pierwszy uświadomił sobie Pan, że rower to coś więcej, że może stać się dla Pana drogą życia?
Dokładnie pamiętam: oglądałem relację z Wyścigu Pokoju, piękne występy Polaków: Szurkowski, Szozda, i inni. Jak transmisja się kończyła – a mieszkałem wtedy na wsi – to każdy, kto miał jakikolwiek rower, przyjeżdżał do klubu. Klub mieścił się w pałacyku, gdzie była dyrekcja PGR-u, bo wychowałem się w pegeerach. I między sobą organizowaliśmy różne zawody, wyścigi. Miałem trzynaście lat. Chciał się ze mną ścigać chłopak starszy, po wojsku. Pojechaliśmy trzy kilometry w jedną stronę i trzy kilometry z powrotem. Z łatwością go ograłem. Wtedy po raz pierwszy poczułem smak zwycięstwa. Powiedział: „Słuchaj, ty będziesz naprawdę wielkim kolarzem”. No i to się sprawdziło.
A kiedy pomyślał Pan: mogę być mistrzem?
Chyba całe moje życie charakteryzowało się tym, że miałem marzenia i umiałem marzyć. Wystartowałem w wyścigu dla dzieci – to był taki mały Wyścig Pokoju. Pojechałem na damce mojej mamy i… pojechałem bardzo dobrze. Trener klubu zwrócił na mnie uwagę i zapytał, czy nie chciałbym się zapisać. Zapisałem się. Dostałem stary rower – klub był biedny – ten rower ciągle się psuł: opony się przebijały, łańcuch spadał. To był po prostu szrot. Ale siedzibie klubu stał rower – nowiutki. Tak bardzo bił w oczy, że każdy, kto wchodził, od razu go zauważał. I ja też patrzyłem na ten rower, ale usłyszałem: „Chłopie, nawet nie patrz na ten rower. On już tyle czasu tam stoi. Jeszcze się nie urodził taki, kto by na niego zasłużył”. Wtedy błysnęła mi w głowie myśl: muszę zrobić wszystko, żeby na ten rower zasłużyć. Po roku treningu, już jako młodzik, wystartowałem w wyścigu w Bytowie. Pojechałem na tyle dobrze, że wieczorem trener przyszedł do mnie do pokoju – i przyprowadził ten rower. Powiedział: „Zobaczyłem, że zasłużyłeś”. To było moje pierwsze zwycięstwo. Ale też ogromna motywacja, jeszcze większa zachęta do tego, żeby trenować. Pokochałem kolarstwo. I w zasadzie każdy medal – czy mistrzostwo Polski, czy świata, czy medal olimpijski, czy podpisanie kontraktu zawodowego – to były moje wymarzone cele. Do każdego z nich krok po kroku dążyłem i je zrealizowałem. Nawet później, po zakończeniu kariery sportowej, kiedy zająłem się organizacją Tour de Pologne, to też miałem marzenie: żeby ten wyścig był tam, gdzie Tour de France, gdzie Giro. I powoli to również się udało.
Jest Pan pierwszym polskim kolarzem zawodowym. Jak wyglądało przejście z amatorskiego kolarstwa w PRL-u do zawodowej ligi w Europie?
Nie było łatwo. To był rok 1980, a ja mieszkałem za żelazną kurtyną. Nie wiadomo było, co się stanie – czy uda nam się zmienić ustrój, czy wejdą Rosjanie i wszystko „pozamiatają”, i będzie tak jak było. Trudne czasy. Dla mnie przepustką do zawodowego peletonu były Igrzyska Olimpijskie w Moskwie, gdzie zdobyłem srebrny medal. Miałem przyrzeczenie władz – wtedy Polskiego Związku Kolarskiego, a konkretnie Głównego Komitetu Kultury Fizycznej – że ktoś, kto zdobędzie medal na olimpiadzie, w nagrodę będzie mógł się starać o zostanie zawodowym sportowcem. No i zdobyłem ten medal i zostałem zawodowym kolarzem.
I pozamiatał Pan w Moskwie. Ciekawe, jakby potoczyłoby się życie, gdyby to nie był srebrny medal, tylko złoty? Czy to w ogóle miało znaczenie?
Myślę, że kolor medalu nie miał wtedy aż takiego znaczenia. Chodziło o coś innego – żeby władze się zgodziły, że zawodnik z bloku wschodniego może być zawodowym sportowcem. Żyliśmy w ustroju komunistycznym. Sam fakt, że ktoś z naszego bloku ma zostać profesjonalistą, był czymś przełomowym. Zresztą to był dla mnie wyjątkowy rok – firmy zachodnie mnie chciały. Wygrałem Tour de Pologne, wygrałem wyścig Settimana Lombarda – wieloetapowy, międzynarodowy wyścig dookoła Lombardii. To był taki moment, że jak chciałem coś wygrać – to wygrywałem. Ponad 40 wyścigów w ciągu tamtego roku. Ale to też się wzięło z wcześniejszej tragedii. Przewróciłem się na Wyścigu Pokoju, wybiłem rękę ze stawu barkowego. Prawie pół roku leżałem w szpitalu. Groziło, że mi tę rękę amputują. Wyrzucono mnie z kadry. I wtedy pojawiła się we mnie sportowa złość. Zawsze powtarzam: w życiu nie ma niczego złego, co by na dobre nie wyszło. To dało mi impuls, siłę. I dlatego w roku 1980 wszystko wygrywałem. Dostałem szansę – bo grupy zawodowe widziały, kim jestem, jakie mam wartości. Może gdyby nie ten wypadek, dalej byłbym dobry, byłbym w kadrze – ale nie byłbym wybitny. A to był rok, w którym naprawdę byłem wybitny.
Dziś sportowcy mają coachów, psychologów, którzy pracują nad ich motywacją. Jak to możliwe, że Pan bez tego wszystkiego mógł zwyciężać?
(Śmiech) Wszystko człowiek układał sobie w głowie. Patrzę dziś na te wszystkie technologie, pomiary – na moce, niemocy – tej technologii jest wokół tyle. A jak my trenowaliśmy, to przede wszystkim każdy musiał sam poznać swój organizm. Jak już nie mogłeś, to musiałeś rozpoznać, gdzie jest ta granica – i zobaczyć, czy jeszcze możesz. I trzeba było tę granicę przełamać, przesunąć. To było piękne – że znało się swoje ciało, że nikt nie musiał mówić: teraz masz takie tętno. Tak samo było z głową. Mistrzostwa Świata, Igrzyska Olimpijskie – te imprezy wygrywa się głową. Organizm zawodników jest mniej więcej tak samo wytrenowany: tętno, siła są podobne. Ale to, że wygrywasz, oznacza, że potrafisz dać z siebie więcej niż inni. Czyli dać z siebie wszystko – i jeszcze trochę. A to „jeszcze trochę” mieści się właśnie w głowie.
Gdyby wtedy miał Pan dostęp do dzisiejszego sprzętu i technologii, byłby Pan jeszcze szybszy?
Pewnie tak. Ale gdybym ja miał – to inni też by mieli. Może jeździlibyśmy trochę szybciej. Chociaż proszę spojrzeć – rok 1982, wyścig Trofeo Baracchi we Włoszech. 100 kilometrów do przejechania na czas, parami. Jechałem z Leszkiem Piaseckim. Wygraliśmy ten wyścig, a nasza średnia prędkość wyniosła prawie 56 km/h. To naprawdę dziś, nawet na najnowszym sprzęcie, mało kto osiąga taki wynik. W zasadzie najważniejsze są nogi – nogi i głowa. Sprzęt oczywiście też, ale na poziomie zawodowym różnice w sprzęcie są naprawdę minimalne.
Kiedy patrzy Pan dziś na współczesnych kolarzy – co dla nich jest łatwiejsze, a co trudniejsze niż było za Pana czasów?
Ja bym dzisiaj nie chciał się ścigać. Zawodnicy są ciągle kontrolowani. Zawodnik dostaje od trenera gotowy program treningowy. Wszystko, co robi na rowerze, jest rejestrowane. W każdej chwili można sprawdzić, z jaką prędkością jechał, ile przejechał kilometrów, jakie miał tętno, czy zrobił wszystko, co miał zaplanowane. I on już sam siebie nie poznaje – bo za niego analizuje ktoś inny. My musieliśmy poznać swój organizm. A teraz ktoś inny to za ciebie robi i mówi ci, jak masz jeździć. Poza tym kolarstwo dla mnie zawsze było jak szachy na rowerze. Proszę sobie wyobrazić: na starcie 180 zawodników. Znasz może dziesięciu. Masz do przejechania 200 kilometrów i musisz cały czas być z przodu – żeby nikt nie odjechał, żeby kontrolować ucieczki: czy są groźne, czy nie, czy gonić, czy nie. Jak rozkładać siły – to naprawdę wielka sztuka. Trzeba być tam, gdzie dzieje się coś ważnego. I to wszystko razem składa się na zwycięstwo. To właśnie było piękne w kolarstwie. A dziś – to trochę wypaczone. Bo zawodnicy są sterowani przez dyrektora sportowego, który jedzie w samochodzie i przez słuchawki mówi: „Teraz jedź tu, teraz do przodu”. Chcesz zaatakować – a on mówi: „Nie. Czekaj na lidera”. To wszystko jest za bardzo sterowane. Wiadomo – w górach, jak już jest wielki podjazd, to można słuchać albo nie, i wtedy jedziesz po swojemu. Ale ogólnie – zawodnicy są prowadzeni jakby na sznurkach. I wydaje mi się, że odbiera im się przez to radość ze ścigania. Bo startujesz, a wiesz, że nie będziesz walczył o zwycięstwo – tylko jedziesz, żeby pomóc, być z przodu, robić tłok. Ja nigdy nie wystartowałem w żadnym wyścigu bez myśli, że chcę go wygrać. Każdy z nas był szkolony jak żołnierz – na zwycięzcę, nie na pomocnika.
Kolarstwo to jeden z najbardziej wyczerpujących sportów. Ma Pan w pamięci dzień, kiedy ciało mówiło „dość”, a umysł nie chciał się z tym pogodzić?
To był etap, który jechałem wspólnie z Leszkiem Piaseckim na Giro d’Italia. Meta była w Bormio, ale wcześniej mieliśmy do pokonania trzy potężne przełęcze – wjeżdżaliśmy na wysokość 3000 metrów. I od połowy góry zaczął padać śnieg z deszczem. Im wyżej, tym gorzej – spadło z 10, może 20 centymetrów śniegu. Wyścigu nikt nie przerwał. Była zawierucha, nie było widać metra przed sobą. W dole – przepaść. Droga, którą jechaliśmy, to była wojskowa trasa udostępniona na potrzeby wyścigu. To były naprawdę trudne momenty. Peleton się porwał. Nie wiadomo było, co robić – czy jedziemy dalej, czy organizatorzy zatrzymają wyścig. Ale nikt nie zatrzymywał. Póki jechaliśmy pod górę – było ciężko, ale organizm się rozgrzewał. Ale zjazd był straszny, natychmiast sztywniały ręce. Widziałem naprawdę twardych facetów, którzy płakali. To był chyba najtrudniejszy wyścig w moim życiu.
Jak to wygląda od strony bólu? Zawodowy kolarz przyzwyczaja się do bólu?
Musi umieć przełamać ból. Bo jak się jedzie na tak zwanym zapieku – pod górę, coraz szybciej i szybciej, i odpadają kolejni kolarze, to zaczyna boleć. Bolą nogi nad kolanami, mięśnie zaczynają omdlewać, oddech robi się coraz cięższy, coraz trudniej oddychać. I wtedy trzeba to przełamać. Pamiętam nie raz, że jedno przekręcenie korby wiązało się z ogromnym bólem i wysiłkiem. Ale właśnie dlatego się trenuje – żeby przesuwać granicę bólu. Żeby potrafić go pokonać, przezwyciężyć. Powiedzieć sobie: „nacisnę na pedały, złapię oddech” – i potem dalej, i dalej. Bo to jest naprawdę walka z samym sobą. A ktoś, kto potrafi przełamać ból, walczyć sam ze sobą – może osiągnąć naprawdę wiele.
Jest dziś w Polsce kolarz, w którym widzi Pan cząstkę siebie? Kogoś, kto przypomina Pana z dawnych lat?
Kolarzem, który fantastycznie się ściga, jak za dawnych czasów, jest Michał Kwiatkowski. Mam wrażenie, że poradziłby sobie świetnie bez słuchawek, bez podpowiadaczy. Wręcz uważam, że te wszystkie technologie trochę go zatrzymały. Zresztą, gdyby on się ścigał w takich czasach jak ja – to mógłby wygrać dużo, dużo więcej. Na pewno jest bardzo sprytny, umie wyczuć wyścig, ma niesamowity instynkt i zdolność walki. Nie bez powodu został mistrzem świata – dla mnie to wzór kolarza z instynktem, który naprawdę wie, jak się ścigać.
W ostatni weekend w Warszawie wystartowało BIKE EXPO, które wspiera Pan od pierwszej edycji. Promowanie jazdy na rowerze to dla Pana również misja?
Wie pani, ponad 15 lat mieszkałem we Włoszech. Jeździliśmy z Leszkiem Piaseckim w jednej drużynie zawodowej – Daltongo, potem w innych. Mieszkaliśmy nad jeziorem Garda i codziennie, idąc na trening, widzieliśmy Włochów na rowerach – nie tylko zawodowców, ale też starszych, młodzież, całe drużyny, ubrani jednakowo. I zawsze mówiliśmy: „Kurczę, kiedy to będzie w Polsce?”. Jak skończyłem karierę – to 32 lata temu – zacząłem organizować Tour de Pologne, żeby ta dyscyplina w Polsce żyła, żeby młodzież garnęła się do kolarstwa. BIKE EXPO to kontynuacja tej misji. Można będzie wypróbować i porównać niezliczoną ilość modeli rowerów, akcesoriów, odzieży rowerowej. Spotkać mistrzów kolarstwa, komentatorów, wymienić się doświadczeniami. Na zadaszonej płycie stadionu każdy – nawet najmłodsi – może sprawdzić, na jakim rowerze czuje się najlepiej. Deszcz nie przeszkodzi. Taka też jest rola Tour de Pologne – pokazujemy, przypominamy historię, zachęcamy. Przyjeżdżają najlepsi kolarze z całego świata.
Jak udało się Panu przekonać te międzynarodowe gwiazdy, że Polska to również dobre miejsce do ścigania się?
Na pewno organizacją. Tour de Pologne należy dziś do trzynastu najważniejszych wyścigów na świecie. Jest Tour de France, Giro d’Italia, Vuelta a España – i Tour de Pologne. Oczywiście mamy inną charakterystykę: krótszy wyścig, brak wysokich gór, ale poziom sportowy – absolutnie światowy. Nie odstajemy. Dzięki temu przyjeżdżają do nas najlepsi zawodnicy. W ubiegłym roku wygrał u nas kolarz, który dwukrotnie triumfował w Tour de France, Jonas Vingegaard. W pięknym stylu wygrał Tour de Pologne. Kolarze do nas przyjeżdżają, bo wiedzą, że wyścig jest świetnie zorganizowany: fantastyczne hotele, bezpieczeństwo, profesjonalne media, wspaniali kibice. Proszę sobie wyobrazić – trasa liczy 1400 kilometrów, a na startach, metach, premiach i wzdłuż całego szlaku Tour de Pologne gromadzi ponad 3 miliony widzów. To wielkie święto. A zawodnicy ścigają się dla ludzi – dlatego chętnie tu przyjeżdżają. Dla nich to ogromna wartość: bezpieczeństwo, komfort, entuzjazm kibiców. Poza tym – Tour de Pologne to także promocja sponsorów. Transmisja live z każdego etapu trwa prawie pięć godzin. Sygnał trafia do 65 krajów, bo współpracujemy z Eurosportem. Pokazujemy i promujemy Polskę, ale też sponsorzy zawodników mają świetną okazję do promocji – a to w dzisiejszym sporcie ma spore znaczenie.
Spełniło się Pana marzenie? Widzi Pan dziś te rowery w polskich miastach?
A właśnie! Bo oprócz Tour de Pologne zaczęliśmy organizować wyścigi na rowerach górskich. Wprowadziłem rowery górskie. Pamiętam Maję Włoszczowską – miała wtedy 10 lat, kiedy przyjeżdżała do nas się ścigać. Organizowaliśmy wyścigi dla dzieci, dla młodzieży. I tak powoli, krok po kroku, wprowadzaliśmy modę na rowery. Nie twierdzę, że to tylko moja zasługa, ale na pewno dołożyłem sporą cegiełkę do tego, żeby kolarstwo było cały czas ciekawe, atrakcyjne. Podczas Tour de Pologne organizujemy też wyścig Tour de Pologne Junior. I właśnie tam swoje kariery zaczynali Michał Kwiatkowski, Kaśka Niewiadoma, Rafał Majka. Te imprezy – połączone z wynikami naszych zawodników – pobudzają wyobraźnię ludzi, którzy zaczęli masowo wsiadać na rowery. Później inni organizatorzy też nauczyli się organizować imprezy. Dziś mamy mnóstwo wyścigów dla amatorów, bardzo dużo się dzieje. Dlatego takie targi jak BIKE EXPO to prawdziwe święto. Skupiają wszystkich – producentów rowerów, sprzętu, odzieży. Jak ktoś już połknie bakcyla, pokocha rower, to ciągle dąży do czegoś nowego – chce zobaczyć, jaki sprzęt, jakie nowinki, co się dzieje. A firmy, które się wystawiają, znajdują tam swoich potencjalnych klientów.
W jakim kierunku zmierza w Polsce kolarstwo i turystyka rowerowa?
Wpadły mi ostatnio w oczy badania, z których wynika, że aż 10 milionów Polaków deklaruje, że jeździ na rowerze. Trend się umacnia. Buduje się coraz więcej ścieżek rowerowych – są na to pieniądze, w miastach, w gminach. Coraz łatwiej, coraz bezpieczniej się jeździ. Rower będzie się cieszył coraz większym zainteresowaniem. Szczerze mówiąc – nikt do tej pory nie wymyślił lepszego urządzenia niż rower. Za pomocą własnych mięśni można pokonywać naprawdę duże dystanse. To genialne.
Co Pan sądzi o rowerach elektrycznych – to przyszłość czy chwilowa moda?
Dla mnie rowerem zawsze będzie rower klasyczny. Jak chciałbym jeździć na elektrycznym, to mogę sobie kupić motor. Ale są ludzie, którzy dzięki elektrykom mogą jeździć. Mieszkają w górach, biorą taki rower, pomaga im, kiedy brakuje sił. Jak ktoś nie daje rady podjechać pod górkę, bo jest starszy albo nie wytrenowany – to wspomaga się elektryką. A potem ją wyłącza i jedzie dalej. Trzeba umiejętnie z tego korzystać. Nie wsiadać jak na motor i jechać 50 kilometrów na samym wspomaganiu – tego nie popieram. Ale jeśli ktoś używa tego z głową, żeby wrócić, bo pojechał za daleko – to jak najbardziej, fajna sprawa.
Czy sportowiec w ogóle potrafi przejść na emeryturę? Wielu mówi o głodzie zwycięstwa, którego nie sposób wyciszyć. Rywalizacja wciąż w Panu żyje?
Zdecydowanie. Myślę, że to cecha wszystkich sportowców. Żeby wygrywać, trzeba odpowiednio zbudować swoją psychikę, być szkolonym jak wojownik. Na starcie staje się po to, żeby wygrać, nie po to, żeby zaliczyć zawody. Zawsze liczyło się tylko zwycięstwo. I to później przekłada się na życie – jest się perfekcjonistą. To, co się robi, chce się robić dobrze. Nie chce się być gorszym. Ja mam to przy organizacji Tour de Pologne. Cały czas porównuję się z Francuzami z Tour de France, z Włochami z Giro. Oczywiście – działamy w innych realiach, w innych kryteriach, ale organizacyjnie, pod względem bezpieczeństwa – na pewno nie jesteśmy gorsi. Jesteśmy postrzegani jako jedna z najlepszych imprez kolarskich na świecie.
Jest Pan też ambasadorem zdrowego stylu życia – od roweru po weganizm. Co Pana przekonało do zmiany diety?
Zawsze powtarzam: do pięćdziesiątki człowiek ma gwarancję, że wszystko będzie dobrze. A po pięćdziesiątce idzie się do lekarza, a lekarz: „Co panu jest?”. – „Tu mnie boli, tam nie boli, męczę się…” – „No ma pan 55 lat, to co pan chce?”. I zamiast szukać przyczyny, przepisuje pigułki. Miałem podobnie. Zachorowałem na chorobę Ménière’a – bardzo nieprzyjemną. Nagle kręci się w głowie, są wymioty, bardzo niekomfortowa sytuacja. Nie ma na to skutecznych leków. A te, które mi podano, zadziałały źle na serce – pojawiła się silna arytmia. Bez garści tabletek nie mogłem funkcjonować. Wpadłem w depresję. Ataki się powtarzały, nie dało się normalnie żyć. Po ataku dochodziłem do siebie przez kilka godzin. Traciłem radość życia. Tak się złożyło, że znajomi mieli mamę chorą na nowotwór. Szukali alternatywnych metod i trafili na Instytut dr Maxa Gersona w Meksyku. Poczytaliśmy – że zajmują się chorobami uznawanymi za nieuleczalne, że mogą pomóc. Pojechaliśmy tam z żoną. I okazało się, że to wcale nie jest jakaś wielka terapia – po prostu zmiana sposobu odżywiania. Odstawia się produkty, które obciążają organizm, jak białko zwierzęce. Zamiast tego – sok z marchwi, sałaty. Jak to usłyszałem, mówię: „Kurczę, co oni opowiadają?”. Przecież jako sportowiec zawsze jadłem mięso – bo miała być siła. A tu jakieś sałaty? Ale po tygodniu przestało mi się kręcić w głowie. Po dwóch tygodniach serce wróciło do rytmu, zaczęło normalnie pracować. Zafascynowałem się tą dietą. Po trzech tygodniach poprawił się metabolizm, zrzuciłem nadmiarową wagę. Mówię sobie: „Nie jem mięsa – to pewnie będę słabszy na rowerze”. A okazało się, że forma była dwa razy lepsza. I zafascynowałem się tym całkowicie. Dziś mam własne gospodarstwo ekologiczne na wsi. Prowadzę turnusy w Eko Folwarku – ludzie przyjeżdżają na dwa tygodnie, zmieniają sposób odżywiania. I naprawdę czują się świetnie.
Kiedyś powiedział Pan, że rower to wolność. Co dziś jest dla Pana największą wolnością?
Też rower! (śmiech) Ale doszedł jeszcze koń. Uwielbiam jazdę konną. Zawsze o tym marzyłem. Wychowałem się na wsi, gdzie jeszcze pracowało się końmi, więc dorastałem wśród nich. Dla mnie wejść wieczorem do lasu, posłuchać przyrody – to jest wolność. Natura daje spokój i radość.
Patrząc wstecz na swoje życie – co było dla Pana największym zwycięstwem, niekoniecznie sportowym?
Na pewno pokonanie choroby – bo ona rujnowała mi życie. Ale powiem pani szczerze: w swoim życiu kieruję się przeznaczeniem. Puszczam wszystko. Co ma się wydarzyć – to się wydarzy. I naprawdę wszystko dzieje się tak, jak sobie wymarzę. Jeśli chodzi o takie konkretne wydarzenie – to na pewno przejście do zawodowego peletonu. To była zmiana wszystkiego: życia, stylu, spełnienie marzeń. Ale potem przyszedł stan wojenny w Polsce. I dylemat: wracać do kraju czy prosić o azyl polityczny? Wybrałem, że wracam. I tak wszystko poukładałem, że życie zaczęło się dobrze układać.
Ma Pan dziś w głowie jeszcze jakieś wielkie wyzwanie, którego chciałby się Pan podjąć? Inny sport, projekt, pasja?
Na pewno to, co już robię: Tour de Pologne, Tour de Pologne Women, Wyścig Narodów. Ale mam też pomysły związane ze zdrową żywnością. Może jakieś przetwórstwo ciekawych produktów? Coś się w głowie knuje.
