Dwa tygodnie temu dwaj bracia, 10- i 11-letni, za "pyskowanie" zostali zamknięci w piwnicy. Jola i Basia za odmowę pójścia do kościoła w ubiegłą niedzielę przez godzinę stały na mrozie. O tym, co się dzieje w domu dziecka w Orzeszu (Śląskie), opowiedziały nam cztery byłe wychowanki. Dziewiętnastolatki: Sylwia Oleksy, Dorota Zwierzchowska, Wioletta Sojka i Ewelina (prawdziwe imię i nazwisko znane redakcji), przerwały milczenie, by ochronić siostry i braci, którzy tam pozostali .
W Orzeszu przebywa 30-40 dzieci w wieku od 5 do 19 lat. Wiele z nich przeżyło piekło we własnych domach rodzinnych. Do domu dziecka trafiły poranione, nierzadko zdemoralizowane. Rodzice alkoholicy, przemoc, noce spędzane na klatce schodowej lub u litościwych sąsiadów, głód. Kiedy je zabierano, obiecywano im lepsze życie. A jak jest w rzeczywistości?
- Przemoc fizyczna i psychiczna jest tu na porządku dziennym. Dzieci traktuje się jak zło konieczne. Nie pracuje się z nimi, pozostawia same sobie. Nawet jeśli trafi tu grzeczne dziecko, to musi się przystosować. Inaczej nie przetrwa. Kradzieże, pobicia, wymuszania, znęcanie się. Do tego alkohol, narkotyki i papierosy już w wieku 10 lat - potwierdza relacje wychowanek były już wychowawca Tomasz Data. W Orzeszu przepracował osiem miesięcy. Umowy mu nie przedłużono. Od dyrektorki usłyszał: - To praca i tylko praca. Tutaj nie ma miejsca na miłość.
Dyrektorka placówki Agnieszka Kuchna zrazu wszystkiemu zaprzecza. Potem przechodzi do ataku. - Mam złość do tych panienek, że nie przyszły z tym do mnie. Te dziewczyny zawsze sprawiały kłopoty. Są nastawione roszczeniowo. Tu trafiają różne dzieci, my nie możemy wybierać. A były wychowawca był nieżyciowy i musieliśmy się rozstać.
To nieprawda, że dziewczyny wcześniej nie szukały pomocy. Półtora roku temu poszły na skargę do Henryka Zawiszowskiego z zarządu starostwa w Mikołowie, któremu dom dziecka podlega. Wtedy jednak zarzutów nie potwierdzono, a dziewczyny na otarcie łez dostały używany komputer.
I do tej pory okna w pokojach dzieci są bez klamek, a szklanki zastępują metalowe kubki. Jak w więzieniu.
Dzisiaj w Orzeszu zaczyna się ponowna kontrola ze starostwa. Interwencję zapowiedzieli też wojewoda śląski Zygmunt Łukaszczyk i posłanka Platformy Obywatelskiej Danuta Pietraszewska.
Takie ośrodki powinno się zamknąć. One nie mają prawa istnieć w cywilizowanym kraju - podkreśla Tomasz Data, który jako wychowawca przepracował w domu dziecka w Orzeszu (woj. śląskie) osiem miesięcy.
Sylwia Oleksy, Dorota Zwierzchowska, Wioletta Sojka i Ewelina zdecydowały się ujawnić, jak wygląda życie w tej placówce. - Tylko na stronie internetowej ten dom wygląda pięknie, a jego mieszkańcy są szczęśliwi. Prawda jest inna. Wychowawców nie interesuje, że dzieci demolują pomieszczenia, palą papierosy, a nawet zażywają narkotyki - mówią byłe wychowanki.
Opowiadają o dziewczynce, która za karę od 6 rano musiała wyrywać chwasty z chodnika. Nie dostała śniadania, a potem obiadu. I o wychowawcach, którzy wymierzają takie i jeszcze gorsze kary. Jeden z nich wykręca podopiecznym ręce i poniża ich. Inny (już nie pracuje w Orzeszu) dzieci popychał, dusił i szarpał. Za karę kazał nocą biegać po parku, a przyłapanemu na paleniu - zgasił papierosa na dłoni.
Ewelina nie ujawnia prawdziwego imienia. Kiedy w rozpaczy połknęła garść tabletek, uratowały ją koleżanki. - Miałam osiem lat, kiedy mnie i dwie siostry zabrano z domu. Traktowano mnie jak przedmiot. Nie rozmawiano, tylko wydawano polecenia: "Zrób to, bo inaczej dostaniesz karę" - wspomina.
Ucieszyła się, gdy z koleżankami mogła zamieszkać w mieszkaniu dla usamodzielniających się. Problemy zaczęły się po odejściu z pracy wychowawcy Tomasza Daty. Inni wychowawcy nie radzili sobie z nastolatkami. Były kłótnie, odmowy wykonania poleceń, ucieczki i wagary. - My z bidula nie jesteśmy aniołami. Zdarzają się różne rzeczy. Czasami złe - przyznaje. - Ale nikt nie pokazał nam, że można inaczej.
Dorota Zwierzchowska do bidula trafiła, gdy miała 13 lat. - Przywiozła mnie policja. Wychowawca kazał mi na kolanach szorować podłogę w izolatce. Gdybym odmówiła, musiałabym na niej spać - opowiada. W bidulu została jej siostra. - Jest o dwa lata młodsza. Chcę, by było jej lepiej niż mnie - dodaje.
Nie próbuje się wybielać. - Miałam żal do rodziców, że mnie skrzywdzili. Źle reagowałam na wizyty ojca, który bił matkę. Stawałam się wulgarna, wybuchowa. W domu dziecka nikt mi nie pomógł. Były tylko pretensje, krzyki i kary. Opowiedziałam o problemach jednej z wychowawczyń. Zawiodła mnie. Rozpowiedziała. Na drugi dzień wszyscy śmiali się ze mnie - relacjonuje Dorota.
Sylwia Oleksy pierwszy raz trafiła do bidula, gdy miała siedem lat i drugi - jako nastolatka. - W Orzeszu czułam się samotna i nieważna. Nie było miłości, współczucia, rozmów. Byłam jak niepotrzebny przedmiot, śmieć.
Trafiła do mieszkania dla usamodzielniających się. Tam zobaczyła światełko w tunelu. Na krótko. - Dyrektorka robiła awantury o pieniądze. Na miesiąc dostawałyśmy po 250 zł. Na najmniejszy drobiazg musiałyśmy mieć fakturę. Nie radziłyśmy sobie. Przez pewien czas wydzielano więc nam na jedzenie po 6 zł. To miało wystarczyć na trzy posiłki. Chodziłyśmy głodne. Prosiłyśmy kucharkę w domu o talerz zupy. W końcu mieszkanie zlikwidowano pod pretekstem remontu. Wróciłyśmy do bidula, bo eksperyment się nie udał - wspomina.
Po powrocie nie umiała się dogadać z dyrektorką. - W szkole miałam kłopoty z nowym językiem. Opuszczałam lekcje. Poprosiłam o przeniesienie. Zrobiła się awantura. Kazano mi się wyprowadzić w 18. urodziny. Tylko że nie miałam dokąd. Byłam wtedy w ciąży z Sebastianem, który mieszkał nieopodal i stał się moją podporą. Strasznie się zdenerwowałam. Poroniłam - opowiada ze łzami w oczach.
Sylwia, Wiola, Ewelina i Dorota opuściły już dom dziecka. Zosia i Basia (imiona zmienione) będą musiały spędzić tam jeszcze kilka lat. Basia jest tam z braćmi. - Jeden z nich, 11-letni, klął. Za karę wrzucili go do piwnicy na godzinę. Drugi, o rok młodszy, też tam trafił. Nie wiem za co. Ja stałam w kącie. Innych szarpali. Najczęściej w dyżurce, żeby nikt nie widział - relacjonuje.
Ona i Zosia najbardziej boją się Piotrka, który rządzi w bidulu. Zdewastował łazienki, rozwalił kilka drzwi, niszczy meble, a nawet wyrzucił łóżko przez okno. - Wychowawcy chyba się go trochę boją. Wiedzą, że Piotrek w lutym skończy 18 lat i się wyprowadzi. On to wykorzystuje i się panoszy - mówią. - Przez te dewastacje nie będzie nowych ubrań. Dlaczego wszyscy mamy za to płacić? Czy tak można? - pytają.
Dwa miesiące temu Piotrek z kolegą przyszli do pokoju Zosi. - Przewrócili mnie na łóżko i dotykali. Wszędzie... Piszczałam, krzyczałam. Nikt mi nie pomógł. A przecież wychowawcy musieli słyszeć. Gdy w końcu uciekłam, pobiegłam do nich i się poskarżyłam. Usłyszałam, że sama jestem sobie winna. Powiedzieli, że mogę napisać oświadczenie, ale Piotrek dowie się, przez kogo ma kłopoty. Nie zrobiłam tego. Bałam się... - milknie. (Jak się okazało, dyrekcja jednak zgłosiła to zdarzenie na policję).
Basia i Zosia skarżą się też na warunki panujące w domu dziecka. Na osiem dziewczyn mieszkających na piętrze jest tylko jedna łazienka. Ściana zagrzybiona, drzwi nie ma, bo oczywiście zniszczył je Piotrek z kolegami. Nowych nie wstawiono. Każdy może tam wejść, o intymności można zapomnieć. Czynny jest tylko jeden prysznic. Ciepłej wody starcza na dwie osoby. I trzeba czekać, aż się nagrzeje.
- Na kąpiel mamy około godziny. Nie jesteśmy w stanie zdążyć. O 21 każą nam już spać. Kiedy ktoś chodzi, krzyczą i stawiają do kąta - opowiada Zosia. Skarży się, że skrócono czas wydawania śniadań. Było 0,5 godz., jest 15 min. Kto się spóźni choćby minutę, idzie do szkoły głodny. Dziewczynki mówią, że z okien w ich pokojach wykręcono klamki. Kiedy chcą wywietrzyć, biegną po dyżurną klamkę do wychowawcy. A ostatnio w jadalni pojawiły się metalowe kubki. Zastąpiły te porcelitowe, bo chłopcy je tłukli. - Teraz mamy jak w więzieniu. Zresztą dyrektorka nawet podkreślała, że tak nas poustawia, jakbyśmy już tam byli - kończy Zosia.
Były wychowawca Tomasz Data jest po stronie dziewczyn. - To przechowalnia, a nie dom. W takich warunkach nie da się wychowywać. Dzieci jest za dużo, a wychowawcy ewidentnie sobie nie radzą. Dyrektor radzi sobie z finansami i administracją, ale pedagog z niej żaden - mówi.
Dyrektor Agnieszka Kuchna zaprzecza, że takie rzeczy są możliwe w jej placówce. - Jeśli jest w tym choć trochę prawdy, to jestem przerażona - mówi. Jej zdaniem wszystko co złe to wina systemu. - Mamy obowiązek przyjąć każde dziecko, które skieruje do nas sąd. Piotrek i Marek zostali tu przywiezieni po policyjnej interwencji. Pierwszy z nich powinien trafić do poprawczaka. Kara została mu zawieszona. Chłopak sprawia nam ogromne problemy. Pobił kilku wychowanków, dewastował pomieszczenia - przyznaje. Ale wszystko inne, o czym opowiadają dziewczyny, to jej zdaniem nieprawda. - Trzymanie w piwnicy? To chyba żarty? Szarpanie, bicie? Nie wierzę w to, choć przecież nie jestem tu przez całą dobę. A klamki z okien usunęliśmy ze względów bezpieczeństwa. Dzieci nam po dachu uciekały.
- Dziennie jest u nas pięć posiłków - mówi dyrektorka. - Nikt głodny nie chodzi. Jedzenia jest dużo. Czekoladą to można się rzucać. Jedyna kara, jaką możemy stosować, to wstrzymanie kieszonkowego lub pismo do sądu. Te jednak są zawalone robotą i nie zawsze reagują od razu.
Kiedy chcieliśmy zobaczyć, w jakich warunkach mieszkają dzieci, usłyszeliśmy: - Kategorycznie zabraniam gdziekolwiek wchodzić i robić zdjęcia. Nie zgadzam się! Henryk Zawiszowski z zarządu starostwa pamięta, jak półtora roku temu wychowanki bidula przyszły do niego na skargę. Jednak, jego zdaniem, wtedy nic nie wskazywało na nieprawidłowości w ośrodku. - Uważałem, że przesadzają. Byłem zły, bo domagały się sprzątaczki w mieszkaniu usamodzielniającym - wspomina. Ale na otarcie łez dał placówce używany komputer. Teraz już nie jest taki pewien, czy dziewczyny mówiły nieprawdę. Dziś z szefową pomocy społecznej pojedzie do Orzesza. Chce wyjaśnić sprawę. Nie wyklucza dużej kontroli.
Posłanka PO Danuta Pietraszewska chce, by placówkę skontrolował Rzecznik Praw Dziecka. - Takie domy to tragedia. One muszą zniknąć - podkreśla Pietraszewska.