Jak to się stało, że poszedł pan strajkować do gdańskiej stoczni z aparatem fotograficznym w ręku?
A jakżebym mógł inaczej? I był to nie jeden, tylko dwa aparaty. Od 1968 roku byłem zatrudniony w Gdańskiej Stoczni Remontowej, wcześniej przez cztery lata pracowałem w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Byłem też dość zaawansowanym fotoamatorem, od 1975 r. członkiem Gdańskiego Towarzystwa Fotograficznego. Pierwszego dnia strajku nie było mnie na stoczni, bo tuż przed jego rozpoczęciem zszedłem do domu po 24 godzinach pracy. Ale zaraz na drugi dzień wziąłem ze sobą aparaty fotograficzne i wyruszyłem na strajk.
Jeszcze trzeba było zabrać ze sobą rolki filmów.
Filmy sam pakowałem do kaset z dużych szpul. Kiedy wchodziło się na stocznię, trzeba było mieć przy sobie przynajmniej dziesięć rolek filmów, by móc robić jak najwięcej zdjęć. Tego drugiego, strajkowego dnia podjechałem do Gdańska, na Dworzec Główny i stamtąd przeszedłem do Stoczni Gdańskiej.
Co pan wówczas sfotografował?
Najpierw mury z wypisanymi na nich hasłami i wejście przez drugą bramę na teren stoczni.
Na pierwszym, zrobionym przeze mnie zdjęciu widać ogromny spychacz z wielką łyżką do podbierania ziemi. Leżał na niej transparent, zrobiony na sklejce, z pierwszymi trzema żądaniami strajkujących stoczniowców. Czyli przywrócenia do pracy Anny Walentynowicz, podwyżki o tysiąc złotych i przyznania tzw. dodatku drożyźnianego. Dziś zdjęcie porzuconego na spychaczu transparentu ma bardzo symboliczną wymowę.
Niejedno z pańskich zdjęć to symbole. Zwłaszcza zbliżenia twarzy stoczniowców i gdańszczan, stojących po drugiej stronie bramy, robią ogromne wrażenie.
Swoimi zdjęciami starałem się pokazać emocje ludzi. Skupić się na człowieku.
Nie miał pan problemów z robieniem tych fotografii?
Początkowo tak. W pierwszych dniach strajku z twarzy stoczniowców przebijały smutek, zwątpienie, trwoga. Nie było przecież wiadomo, jak to się dalej potoczy.Ludzie patrzyli bardzo podejrzliwie na osoby z aparatami fotograficznymi w dłoniach. Powszechnie wiadomo było, że na stoczni pojawiło się wielu ubeków, oni też fotografowali. Stoczniowcy nie wiedzieli, kto robi im zdjęcia. Miałem więc pewne obawy, czy gdzieś z tyłu nie poleci jakiś kamyczek w moją stronę. Zresztą pytano mnie często - dlaczego robię zdjęcia, dla kogo?
Co pan odpowiadał?
Mówiłem, że dzieje się historia i trzeba ją zarejestrować dla potomnych. Może było to nieco górnolotne, ale udawało się przekonać podejrzliwych. Byłem w o tyle lepszej sytuacji, że wielu strajkujących znałem z widzenia, niektórych osobiście. Później, kiedy już rozpoczęły się rozmowy z delegacją rządową, wcześniejsze obawy zniknęły. Zastąpiła je nadzieja. Ludzie zaczęli chętnie pozować. Pojawiło się mnóstwo fotoreporterów, także z prasy zachodniej. Znacząco zmieniło się też nastawienie do mnie strajkujących stoczniowców. Zacząłem być rozpoznawany, być może przez to, że nie mam prawej dłoni. Uznano zapewne, że musiałem sporo w życiu przejść, zaufano mi.
Można spytać, jak stracił pan dłoń?
To nie jest tajemnica. W wojsku byłem saperem, a saper myli się tylko raz. Od losu dostałem szansę, że mogłem się tylko raz pomylić. Przed wojskiem pracowałem jako monter rurociągów okrętowych, po wojsku - takie były wtedy przepisy - stocznia musiała mnie znów zatrudnić. Trafiłem do wydziału pracy chronionej jako konserwator maszyn i urządzeń, a potem znalazłem się w zespole obsługującym most pontonowy na Wyspę Ostrów. Przez ten cały czas robiłem zdjęcia jedną ręką.
Sam pan też wywoływał filmy?
Miałem świadomość, jaki to jest materiał. Nigdy nikomu nie powierzałem czynności wywoływania filmów. Pilnowałem też bardzo reżimu obróbki, bo z dobrze wywołanego filmu można wszystko zrobić. Nawet sam zestawiałem z odczynników chemicznych procedury do wywoływaczy i utrwalaczy.
Byłem perfekcjonistą. I to zaowocowało, bo 40 lat minęło, a negatywy są w stanie idealnym.
Dla młodego pokolenia, robiącego zdjęcia telefonem opowieść o wywoływaczach i utrwalaczach brzmi jak bajka o żelaznym wilku. Wtedy było trudniej o dobre zdjęcie?
Prawda, że dzisiaj mając aparat cyfrowy czy Iphone’a można z setki zdjęć wybrać to najlepsze ujęcie. Przed 40 laty przed zrobieniem zdjęcia trzeba było myśleć o kompozycji, doborze kadru, przesłonie i czasie, by klatka była dobrze naświetlona. Miało się na filmie 36 klatek i trzeba było oszczędnie je wykorzystać. Nauczyłem się tego, więc dziś też nie muszę wykonywać dziesiątków ujęć, jak to robią niektórzy - za przeproszeniem - fotoreporterzy.
Ukrył pan gdzieś te stoczniowe filmy?
Miałem duże mieszkanie, więc w jednym z pokoi mogłem zrobić ciemnię fotograficzną. Po wywołaniu wszystko zostawało u mnie w domu. Nie myślałem, że ktoś może wpaść i zrobić mi tam kipisz czy rewizję. No i pomyliłem się. W maju 1982 roku zostałem aresztowany.
W jakich okolicznościach?
To była zupełnie przypadkowa wpadka. Wcześniej zdarzało się, że w czasie stanu wojennego zatrzymywano mnie podczas robienia zdjęć, ale kończyło się to z reguły wyjęciem i prześwietleniem filmu. Wtedy, w maju 1982 r., wracałem z kolegą z jego ciemni na Przymorzu. Zbliżała się godzina milicyjna, zobaczyliśmy nadjeżdżający autobus. Podbiegaliśmy do niego, gdy nagle obstąpiło nas czterech zomowców. Pokazałem przepustkę (mogłem poruszać się po Gdańsku nocami ze względu na pracę zmianową), ale już kolega przepustki nie miał. Przyczepili się do niego, próbowałem go wybronić i usłyszałem: A ty czego się wpie….asz? Zrobili nam rewizję.
Co znaleźli?
Traf chciał, że miałem przy sobie zdjęcia z chrzcin córki Lecha Wałęsy. A na nich był ks. Henryk Jankowski i mnóstwo ludzi. Zomowcy księdza nie rozpoznali, na pytania o tłum na fotografiach odpowiedziałem, że to liczna rodzina. Pech jednak chciał, że wśród zdjęć znalazły się także przedstawiające Grób Pański z kościoła św. Brygidy, z mapą Polski i napisem Solidarność. I to już był pretekst do aresztowania. Siedzieliśmy cztery godziny na komisariacie na Przymorzu, widziałem jak pijani zomowcy bili przywożonych tam ludzi. Mnie akurat nie ruszyli. Może z powodu braku dłoni? Wówczas okazało się, że służby już miały informacje o mnie, bo ktoś im doniósł. O godzinie 3 nad ranem przewieziono nas na Kurkową do aresztu. Trzy godziny później, o 6 rano przy dzieciach i żonie przeszukano nasze mieszkanie. Weszli do ciemni, znaleźli odbitki leżące na stole.
A co ze zdjęciami z Sierpnia 80?
Miałem w pracowni twórczy bałagan i wszystkie sierpniowe negatywy leżały gdzieś z boku, czymś przykryte. Opatrzność czuwała, że mi tego nie zabrali. Wzięli za to negatywy z odsłonięcia pomnika w Poznaniu i odbitki z chrztu córki Wałęsy. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Kiedy więc wszedłem na przesłuchanie i zobaczyłem leżące na biurku przed ubekiem zdjęcia, kolana się pode mną ugięły. Już wiedziałem, że byli u mnie w mieszkaniu. Chwilę później wyszło na jaw, już wtedy dużo o mnie wiedzieli.
Ustalił pan później, kto donosił?
Tak. Jeszcze w stanie wojennym wygadał się jeden z członków Gdańskiego Towarzystwa Fotograficznego. Jechaliśmy tramwajem, spytałem go, co teraz robi.Odpowiedział, że żyje ze składania zeznań na komendzie. Wcale się z tym nie krył. Widuję go jeszcze dziś na niektórych spotkaniach.
Jak skończyło się tamte zatrzymanie?
Ostatecznie, po dwóch dniach spędzonych w areszcie wsadzono nas do suki bez okien. Po godzinach jazdy otworzyły się drzwi. Trafiliśmy do obozu dla internowanych w Strzebielinku. W jednej chwili wszystko ze mnie spłynęło, byłem wśród swoich. Wypuścili mnie z obozu 13 sierpnia, w piątek.
Zachowała się jakaś dokumentacja fotograficzna z pobytu w Strzebielinku?
Gdybym został tam do niedzieli, pewnie też w Strzebielinku bym zrobił zdjęcia. Żona miała mi podczas widzenia przekazać taki maleńki szpiegowski aparat od jednego z kolegów... A tak, bez wcześniejszej zapowiedzi nas wystawili za bramę obozu, nawet nie mówiąc, w jakim kierunku mamy iść. Doszliśmy „na czuja” do Gniewina, wsiedliśmy do autobusu, tak dotarliśmy do Gdańska.
I dopiero wtedy mógł pan sprawdzić, czy sierpniowe fotografie ocalały?
Tak. Po wejściu do mieszkania natychmiast ruszyłem do ciemni. Znalazłem negatywy i od razu dałem do przechowania poza domem. Dzięki temu przetrwały.
Komu pan je dał?
Osobie zaprzyjaźnionej. Tylko raz przekazałem filmy komuś obcemu. Było to w grudniu 1981, po wprowadzeniu stanu wojennego.
Strajkowaliśmy na stoczni, jako jedyny robiłem zdjęcia m.in. podczas mszy. Kiedy kilka godzin przed staranowaniem bramy stoczni ZOMO wyprowadzało naszą około trzystuosobową grupę, szła z nami pewna dziewczyna. Wydawało mi się, że ją znam. Dałem jej 3 rolki na przechowanie, umówiliśmy się na spotkanie. Niestety, nigdy więcej jej nie zobaczyłem, wszystko przepadło bezpowrotnie.
Ile łącznie zdjęć pan zrobił między sierpniem 1980 a grudniem 1981?
Z samego strajku w stoczni zachowało się około 1200 zdjęć. Jestem wśród zaledwie kilku osób, które mają tak dużą dokumentację strajków Sierpnia 80. Część tych zdjęć pokazuję na wystawie „SIERPIEŃ 80 - 40 lat minęło” , otwartej przed tygodniem na terenie Stoczni Cesarskiej w Gdańsku Galerii WL 4. Przy okazji przygotowań do wystawy został wydany także autorski album „Solidarność Sierpień 1980”. Od stycznia tego roku siedziałem nad skanowaniem i opracowywaniem zdjęć w dużej rozdzielczości.Przez czterdzieści lat niektóre negatywy były już lekko porysowane, musiałem piksel po pikselu usuwać uszkodzenia.
Udało się panu zatrzymać w kadrze najważniejsze wydarzenia dziejów Polski z ostatniich czterech dekad. Historycy się do pana zgłaszają?
Moje archiwum tak naprawdę ujrzało światło dzienne dopiero w 25 rocznicę powstania Solidarności. Od tej pory zwracają się do mnie różne osoby z Polski i zagranicy, przedstawiciele mediów, badacze, prosząc o użyczenie zdjęć.
Wykonane przeze mnie zdjęcia - to przedstawiające Lecha Wałęsę, niesionego na ramionach tłumu i drugie, z momentu podpisania Porozumień Sierpniowych - są już ikonami. Podobnie jak fotografia ze stanu wojennego, przedstawiająca człowieka z flagą , stojącego przed plutonem ZOMO i zdjęcie papieża Jana Pawła II na Zaspie.Tak więc można powiedzieć, że jestem chodzącym świadkiem historii.
Album Stanisława Składanowskiego
Album „SOLIDARNOŚĆ Sierpień/August 1980” Stanisława Składanowskiego oraz okolicznościowy kalendarz z kalendarium czasowym od sierpnia 2020 do grudnia 2021 jest do nabycia w wydawnictwie BOSZ. www.bosz.com.pl , [email protected] , tel. 13 469 90 07. Kontakt do autora zdjęć tel. 48 534 641 819
Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź "Dziennik Bałtycki" codziennie. Obserwuj dziennikbaltycki.pl!
Materiał powstał 31 sierpnia 2020 r. Autor: Dorota Abramowicz, "Dziennik Bałtycki".
Polacy nieświadomi zagrożeń związanych z AI
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?