Jak pan spędził święta?
Józef Lassota: Wigilię - rodzinnie. Później zaplanowaliśmy z Ewą, moją żoną, wyjechać poza Kraków - odpocząć. W tym roku, po siedmiu latach samotnego życia od śmierci Żdany, ożeniłem się ponownie. Często nie ma mnie w domu, jeżdżę do Warszawy. To będzie więc czas dla nas. Poza tym wie pani, święta w bardzo dorosłym życiu nie są już takim zaczarowanym przeżyciem jak w dzieciństwie.
W dzieciństwie jak było?
Zawsze z braćmi - było nas pięcioro, ale jeden starszy brat i jeden młodszy już nie żyją - bardzo na te zaczarowane święta czekaliśmy. Przeżywaliśmy. Było 12 potraw, choć proste, skromne: jak kapusta z grochem, kapusta z grzybami, żurek. Pod obrusem było mnóstwo siana, nie tak symbolicznie jak dzisiaj. Do izby przynosiło się też snopek słomy - to miało zagwarantować pomyślne zbiory w przyszłym roku, a pochodzę ze wsi, z Siedliska na Podkarpaciu. Przed świętami było też świniobicie.
Mieliście świnie?
Świnie, konia, krowy, kury. Potem pojawiły się gęsi. Panowała wtedy legenda, chyba do dzisiaj żywa, że w wigilijną noc zwierzęta przemawiają. Były dla nich specjalne opłatki, w innym kolorze. Po kolacji biegłem do krów sprawdzić, czy przemówią. Krowy bardzo lubiłem. Z koniem też próbowałem się zaprzyjaźnić, ale raz tak mnie potraktował, że ledwo z życiem uszedłem. Miałem kilka lat, były wykopki ziemniaków. Przodem szedł pług z koniem, który odwracał grządki, gdzie rosły ziemniaki. Za nim - ludzie z motykami. Rozgrzebywali i zbierali ziemniaki. I ten koń się spłoszył.
Zerwał się, zaczął uciekać. Ja się przewróciłem, a koń razem z pługiem przeleciał nade mną. Po mojej głowie. I na szczęście tylko kopytem rozciął mi głowę, nie uszkadzając czaszki. Innym razem pojechaliśmy z młodszym bratem w pole przywieźć snopy zboża. Wozem drabiniastym. No i brat podawał mi te snopki, a ja układałem je na wozie. Okazało się, że w jednym z nich osiadł rój pszczół. I te rozwścieczone pszczoły chciały nas pogryźć, więc my tym koniem, razem z wozem, zaczęliśmy galopem uciekać. Pszczoły goniły nas chyba z kilometr.
Co uprawialiście?
Głównie zboże: pszenicę, żyto, owies. Również ziemniaki, buraki cukrowe, trawę nasienną. Mieliśmy pięć hektarów. I pracowało się od rana do nocy, nie szło się do roboty na osiem godzin i do domu. Cały czas było coś do zrobienia. Zimą, jak było mniej pracy przy gospodarce, tata dorabiał stolarką, miał swój nieduży warsztat.
Pan wyjechał na studia do Krakowa w latach 60. Wracał pan do rodziców pomagać?
Bardzo długo. Całe wakacje, kiedy pracy było najwięcej, spędzałem na wsi u rodziców. Pamiętam, jak w siedemdziesiątym którymś roku - byłem już dawno po studiach - pojechałem pierwszy raz z żoną na wakacje, na kajaki. Jakie miałem wyrzuty sumienia, że nie jestem u rodziców i nie pomagam w ich pracy!
Rodzice długo jeszcze to gospodarstwo prowadzili?
Do końca życia, a oboje zmarli w latach 90. Teraz mój młodszy brat prowadzi to gospodarstwo, ale zmienił się jego charakter. Nie ma już zwierząt, wszędzie nowoczesność, mnóstwo maszyn. Teraz jeżdżę tam już znacznie rzadziej. Ale za każdym razem to są podróże sentymentalne. Zawsze, jak tam jestem, idę daleko w pole i oglądam panoramę, tak znajomą z dzieciństwa. Bo to jest ważne, gdzie się człowiek urodził, skąd wyrósł. Korzenie tam zostają.
Musi minąć kilka lat - tak było przynajmniej w moim przypadku - żeby móc wyobrazić sobie życie z kimś innym
Pan i pierwsza żona, Żdana, założyliście jednak rodzinę w Krakowie. Zapytam o jej pochodzenie, bo imię nie brzmi na polskie.
Ojciec Żdany był Ukraińcem, matka - Polką. Imię wymyślił ojciec. Oznacza ono: oczekiwana. Żona czuła się Polką, tu była jej ojczyzna. Choć pierwsze lata życia spędziła na Syberii, przy granicy z Mongolią - niedługo po wojnie wywieźli jej rodzinę na Syberię, mogli wrócić dopiero w 1956 roku. Ale wie pani, ona całe życie za tą Syberią tęskniła. Miała do niej stosunek bardzo sentymentalny. Moja żona to była w ogóle bardzo dobra kobieta.
Wiem - pomagała dzieciakom, zakładała świetlice, w waszym domu gościła młodzież z patologicznych rodzin…
Żona nie mogła przejść obojętnie obok cierpiącego dziecka. Zresztą, pracowała jako psycholog dziecięcy. To, że założyła świetlicę w domu, zaczęło się od tego, że w Oświęcimiu - gdzie przez kilka ostatnich lat życia jej rodziców opiekowała się tam nimi - spotkała na klatce schodowej, wieczorem, dwoje małych dzieci. Okazało się, że ich rodzice byli pijani i zamknęli się w mieszkaniu. Żdana wzięła dzieci do domu, przenocowała, nakarmiła. Później znajdowały się kolejne dzieci - wszyscy wokół wiedzieli już, że Żdana nie zostawi ich bez pomocy - którym brakowało schronienia. Więc żona założyła świetlicę w domu jej rodziców - pomagała dzieciom w szkole, uczyła się z nimi, bawiła, organizowała wycieczki.
Józef Lassota. Wdowcy i wdowy, czyli skazani na samotność?
Potem dostała skromne dofinansowanie i nawet zatrudniała kilka osób do pomocy. Nawet pomagał w czymś mąż Beaty Szydło. Żdana organizowała wyjazdy dzieci do Francji, a także wyjazdy dorosłych. Mamy takie wspólne zdjęcie, na którym Beata jest razem z grupą z Oświęcimia we Francji przed wejściem do piwnicy z winami. W tym wszystkim pomagał nam Francuz, Gerard Dupont, z którym przyjaźnię się do dziś. Był w tym roku u nas na ślubie z moją drugą żoną. To jest ładna historia, jak się poznaliśmy.
Jak?
Kiedy wybuchł stan wojenny, jemu zależało na tym, żeby nawiązać kontakt z kimś z działaczy opozycyjnych. Mieszkał w Tours, pojechał do Paryża, do funkcjonującego tam Komitetu Solidarności. Tam była osoba z Krakowa, podała mu moje dane. Gerard napisał do mnie list, ale akurat siedziałem w więzieniu. Po wyjściu odpisałem i tak się zaczęła nasza korespondencyjna znajomość. Gerard wysłał też paczkę, chyba na święta. Otwieramy ze Żdaną i patrzymy, a tam wielkie opakowanie proszku do prania. No fajnie, myślimy, ale przecież akurat proszek do prania da się w Polsce kupić.
Otwieramy, tam faktycznie trochę proszku, a pod nim - zafoliowane małe książeczki z Kultury Paryskiej. Mimo że Gerard wówczas pracował jako spawacz, był człowiekiem intelektu. I tak korespondowaliśmy, a on później przyjeżdżał kilka razy do Polski. W 1986 roku dostałem paszport i też zacząłem wyjeżdżać. Również na winobranie.
Zarobkowo?
Również.
Pan w latach osiemdziesiątych pracował jako inżynier.
No tak, ale ode mnie dwa-trzy lata w stanie wojennym i po w pracy nikt nic nie wymagał. Dosłownie, nie robiłem prawie nic, nie dostawałem żadnej pracy. Pół dnia potrafiłem grać w cymbergaja.
Dlaczego nic od pana nie chcieli?
Pewnie próbowali mnie złamać w ten sposób. Byłem zaangażowany w działalność opozycyjną, wisiały u mnie cały czas kalendarze Solidarności. Z pracy mnie nie zwolnili, ale zakładowi partyjni działacze źle na mnie patrzyli. Więc byłem, jako inżynier, kompletnie niewykorzystany. A później przyszedł już 89 rok, zająłem się polityką i tak trwa to do dzisiaj. Teraz już zawodowo inżynierem nie jestem. Tylko na dyplomie.
Powracając do pomocy dzieciom. Żdana prowadziła tę świetlicę w Oświęcimiu...
Po śmierci swoich rodziców wróciła do Krakowa. Założyła tu, w naszym nowym domu, podobną świetlicę dla dzieci z rodzin patologicznych i rodzin biednych. W okresie późniejszym prowadziła, też w naszym domu, mieszkanie chronione dla usamodzielniających się dziewcząt wychodzących z domu dziecka.
Od dwóch do sześciu takich dziewcząt u nas mieszkało. Jedna dobre parę lat, nawet jeszcze po śmierci żony. Większość z nich jednak po kilka, kilkanaście miesięcy. Żona wymagała od nich, żeby się uczyły, podeszły do matury. Ale im nie w głowie była nauka, bardziej chłopaki. Niektóre naszej pomocy nie chciały. Ale jestem dumny, że paru osobom udało się pomóc. Żdana to wszystko organizowała, ja tylko trochę pomagałem, głównie w formalnych kwestiach.
Pan zawsze pięknie o pierwszej żonie mówi.
Widzi pani, tu wciąż wiszą jej zdjęcia. To, że zdecydowałem się ponownie ożenić, nie ma nic wspólnego z brakiem szacunku do Żdany czy brakiem pamięci o niej. Wręcz przeciwnie, sądzę, że jeśli wierzyć w to, że Żdana gdzieś tam jest i nas obserwuje, to cieszy się, że postanowiłem spróbować sobie ułożyć życie na nowo. Jak się kogoś kocha, chce się dla niego dobrze. A dla mnie rzeczywistość po śmierci żony była nieznośna.
Pan sobie to życie na nowo ułożył dość późno, ma pan 74 lata.
Kilka lat wcześniej nawet bym nie potrafił. Pierwsze lata po śmierci żony były ciężkie. To nie jest tak, że żałoba mija po roku. Pierwszy rok, owszem, jest najgorszy. Wtedy do człowieka nie dociera, że tej osoby nie ma. Musi minąć następnych kilka - tak przynajmniej było w moim przypadku, to pewnie indywidualna kwestia - żeby móc sobie wyobrazić życie z kimś innym.
Myślał pan, że już nie ma na co czekać, że już w życiu nic dobrego pana nie spotka?
Był taki czas. Właściwie nie widziałem w niczym sensu. W pierwszym roku kompletnie nie miałem na nic ochoty ani siły. Uratowała mnie propozycja, żeby startować w wyborach do sejmiku. Zacząłem powoli myśleć, że jednak człowiek wciąż żyje i jakoś musi coś z tym życiem robić, jakoś funkcjonować. I to mi dużo dało - konieczność, żeby wyjść z domu, być wśród ludzi. Kolejny oddech przyszedł wraz ze startem w wyborach parlamentarnych.
Okazało się, że znów mogę coś planować, z czegoś się cieszyć, na coś czekać. Ale trudne momenty przychodziły, gdy wracałem do pustego domu, w którym nie świeci się żadne światło. Zamontowałem lampę, która sama się zapalała o zmierzchu... Kiedy córka ze swoją rodziną wyprowadziła się do Warszawy, te powroty stały się jeszcze smutniejsze. No a potem stało się tak… Po prostu spotkałem wspaniałą osobę, która była w takiej samej sytuacji.
Też wdowa?
Tak. Ewa jest o 17 lat młodsza. Niezależna, ma własną firmę. Dobra, rozumiejąca. I żeby nie było wątpliwości - to jest przy zachowaniu pełnego szacunku do mojej zmarłej żony i jej zmarłego męża. My po prostu obydwoje rozumiemy, co to znaczy utracić najbliższą osobę.
Pan się bał tego kroku?
Najpierw go nie brałem pod uwagę. Nie przypuszczałem, że tak się w moim życiu wydarzy. Później jeden sąsiad, też wdowiec, ponownie się ożenił. Potem mój przyjaciel. Czy to mnie zmobilizowało? Nie, ale otworzyło oczy na to, że tak w ogóle można. Pomyślałem sobie: siedzisz, chłopie, sam w domu, a przecież to nie jest koniec życia, wszystko się może wydarzyć. I okazuje się, że jest dużo takich ludzi, którzy tracą swoich bliskich, a później chcą, a nawet poszukują, relacji z drugim człowiekiem. Bo odczuwają potrzebę bliskości, zrozumienia. Wcześniej tego nie wiedziałem, bo to nie są rzeczy, o których ludzie chętnie opowiadają. Może to jest pewne tabu, w każdym razie sprawia trudność.
Jednak ci wdowcy i wdowy, którzy się decydują na powtórne małżeństwo, są w mniejszości. Dlaczego? Bo to wymaga sporej odwagi, siły?
Odwagi, siły i akceptacji społecznej.
Z tą akceptacją społeczną jest u nas problem?
W społeczeństwie pokutuje model, w którym wdowiec czy wdowa do końca życia powinni tkwić w żałobie. Ludzie boją się, co inni o nich pomyślą - rodzina, sąsiedzi, znajomi i obcy. Jak to będzie wyglądało, niby tak kochał swoją żonę, a teraz znalazł sobie kolejną? Też się przez pewien czas obawiałem. A potem pomyślałem: „To jest moje życie, więc to, co myślą o mnie inni, powinno mnie interesować w niewielkim stopniu”.
Tylko że na tę odwagę trzeba się zdobyć. A łatwiej jest zamknąć się w domu i stwierdzić: już nic dobrego mnie nie spotka, teraz będę sobie czekał na śmierć.
Łatwiej?
Smutniej, ale łatwiej. Brak zmiany na ogół jest łatwiejszy niż zmiana. Poza tym angażowanie się w nowy związek, w każdym wieku, to też ryzyko.
Z ryzykiem się zgodzę. Tym bardziej że ludzie w tym wieku mają już większość życia przeżytego, a za tym idą ich doświadczenia, nawyki, przywary. Związek wymaga już więcej kompromisów. Natomiast czy do tego trzeba odwagi? Na pewno trzeba odwagi, żeby wyjść na zewnątrz, chociażby do rodziny, i przyznać, że się z kimś spotyka. I narazić się na nieprzychylne komentarze, drwiące uśmieszki. „Staremu odbiło”.
Jestem jednak przekonany, że gdyby ludzie mniej patrzyli na zdanie innych, gdyby nie blokowali się z tego powodu, to mniej by było osób samotnych po śmierci drugiej połowy. Przecież nikomu się krzywdy tym nie robi. Przeciwnie, daje się szansę - sobie i tej drugiej osobie - na to, żeby na kogoś jeszcze czekać, z czegoś, i kogoś, się cieszyć.