Maciej Fiszer: Fotograf, który odnalazł w świni czułość

Danuta Pawlicka
Nikt poza nim w Polsce nie słyszy nostalgicznego śpiewu Lisy Gerrard w Puszczy Noteckiej. Tylko on hodowlanej świni powierzył pierwszoplanową rolę kolejnego albumu fotograficznego. Maciej Fiszer, poznaniak, jest artystą fotografikiem, który pokazuje naturę, jakiej nie znamy i nawet się nie domyślamy.

Dorastał w rodzinie, dla której przyroda była równoległym światem z życiem rodzinnym i zawodowym. Jego ojciec prof. Włodzimierz Fiszer kochał wieś. Był rektorem Akademii Rolniczej w Poznaniu, jest znanym naukowcem zajmującym się m. in. radiacyjnym utrwalaniem żywności. Także inni spośród najbliższych, mama absolwentka leśnictwa, siostra biolog, nigdy nie zerwali tej więzi. Czy dorastając w takich okolicznościach, mógł zostać reporterem gazety uganiającym się za codziennymi newsami?

Dziennikarski wątek i zew natury
Na praktykę, jeszcze jako student politologii, trafił do redakcji „Głosu”. Wszystko było dla niego nowe - aparat fotograficzny i ciemnia, w której odbywał się chemiczny proces wywoływania i obróbki zdjęć. Nie miał o tym zielonego pojęcia. Fotoreporterzy pracujący w poznańskich dziennikach szybko wzięli pod swoje skrzydła żółtodzioba, który okazał się pojętnym uczniem, ale już wtedy wiedział, że nie jest to zajęcie, o jakim marzy.

- Z dzisiejszej perspektywy patrzę na to jak na czasy romantyczne, z których wyniosłem również przeżycia bardzo poruszające, a takich dostarczyła mi wielka powódź. Pamiętam do dzisiaj surrealistyczny obraz wybebeszonych martwych świń, które unosiły się na zalanych terenach. I widzę podtopione rogalińskie dęby, które bardzo wtedy ucierpiały. Tak, powódź była moją najpoważniejszą pracą reportażysty na praktyce- wspomina niedoszły reporter, który od dwóch dziesiątek lat całą swoją uwagę skupia na fotografowaniu przyrody.

Nie interesuje go jednak zielony żuczek na pąku róży ani krople rosy zastane o poranku. Wręcz obrusza się, gdy pytam go o detale pejzażu uchwyconego nad Wartą i kilku drzew wypatrzonych w wielkim leśnym kompleksie. Czym więc zwabiły go niczym niewyróżniające się rachityczne drzewka odbijające się w wodzie? Co w banalnym, według nas, krajobrazie poruszyło akurat jego wyobraźnię, że nacisnął „spust”?

- Nie interesuje mnie, co tam jest, ale wyłącznie jaką ma strukturę, kolor, formę. Ja myślę obrazami i na tym się koncentruję - wyjaśnia krótko.

Wygląda i mówi jak twardziel, facet mocno stąpający po ziemi. Dopiero, gdy opowiada o swoich emocjach, jakie wyzwala u niego fotografowanie, okazuje się artystą niezwykle wrażliwym na subtelne piękno natury, na te wszystkie niuanse najzwyczajniej wyostrzające zmysły. W nawiązaniu tego intymnego kontaktu z naturą pomaga mu muzyka. Ze słuchawkami na uszach słuchał wyłącznie Claude’a Debussy’ego, gdy fotografował dęby. Łąka, jak ustalił, gra jazz, więc te rytmy wprowadzają go w odpowiedni nastrój. W puszczy nie rozstaje się z nostalgicznym śpiewem Lisy Gerrard, australijskiej wokalistki, która w swym repertuarze ma między innym utwór bardzo oddający nastrój fotografika: „Now we are free”. Czas nie ma dla niego znaczenia w oczekiwaniu na ten jedyny błysk w oku i poruszenie duszy. Z aparatem gotowym do strzału potrafił czekać przez trzy tygodnie, po kilkanaście godzin każdego dnia. Nigdy nie wie, kiedy to nastąpi i co o tym decyduje. Przychodzi nieoczekiwanie i tak samo nagle znika bez względu na porę dnia, pogodę, atakujące gzy i końskie muchy oraz fizyczne zmęczenie organizmu.

Dębów umieranie i etiuda Debussy’ego
Według wielu fotografików Maciej Fiszer osiągnął taki stan wtajemniczenia i zawodowej perfekcji, po których nie ma już kolejnego etapu. Bo kto lepiej mógłby opowiedzieć o umieraniu rogalińskich dębów? Ten pomysł dojrzewał w nim całymi latami. Ciągle nie czuł się na siłach i ciągle nie miał pojęcia, jak podejść do zadania.

- Dąb to symbol, a rogalińskie dęby to coś więcej niż tylko symbol. Nie wiedziałem , jak je sfotografować. Przeszkadzały mi także przechowywane w głowie obrazy innych - opowiada.

Chciał uniknąć banału, więc znów zdał się na intuicję. Zaczął je szkicować, a potem wszystkie rysunki rozłożył na podłodze. Takich portretów miał sto. To były drzewa pamiętające wielu naszych królów. Patrzył i szukał klucza, jak przełamać nasuwające się proste rozwiązania. Rysunki nie pomogły, więc wyruszył w teren - tam, gdzie one rosły.

- Rozbiłem cztery namioty, by je oglądać z różnej odległości. Chodziłem i patrzyłem, bo musiałem tam z nimi posiedzieć i je podotykać - opowiada.

Maszerował od jednego drzewa do drugiego. Z etiudą fortepianową francuskiego kompozytora na podsłuchu oglądał je z bliska, dotykał kory z czułością i spoglądał z dystansu, na zimno. Wyczuwał słabnące życie tych, które kończyły żywot. Słyszał pomruki starych konarów, które wywoływał wiatr. Do jego uszu docierały jęki i chrapliwe oddechy przed ostatecznym trzaskiem i grzmotem, gdy pień zwalał się na ziemię. Był naocznym świadkiem śmierci sześciu drzew. Wiedział, że tę historię może opowiedzieć tylko w biało-czarnych barwach. Kolor, jak mówi, byłby trudny.

Dzisiaj przyznaje, że poza dębami nic do tej pory tak go nie wciągnęło i nie doprowadziło na skraj psychicznego wyczerpania. Bo przełamanie niemocy w polu i natrzaskanie setek zdjęć, było dopiero półmetkiem na drodze do osiągnięcia celu głównego - albumu „Requiem”.

- Nad wszystkim od początku do końca chcę mieć kontrolę, szczególnie pilnuję druku (za to drukarze mają z nim na pieńku - przyp. red.), bo chcę mieć 99 proc. przełożenia tego, co zrobiłem, również ze wszystkimi niedociągnięciami - podkreśla.

Sobie także nie pobłaża. Na przykład nigdy nie kadruje wtórnie, a jeżeli jednorazowe ujęcie, czyli zeskanowany diapozytyw nie emanuje energią, jakiej się spodziewa, wyrzuca go bez żalu. Nie używa filtrów i nie korzysta z retuszowania ani z innych technik poprawiających jakość. Dęby dla tak wymagającego artysty były prawdziwą golgotą także z powodów czysto technicznych. Format wybrany dla „Requiem” nie wchodził na żadną maszynę, więc każdy egzemplarz z 1493 sztuk został zszyty ręcznie. Fachowców do tej roboty najpierw znalazł w Krakowie, gdzie mozolnie i starannie rozpoczęto „dzierganie”, ale kiedy firma zbankrutowała, przeniósł się pod wielkopolskie Oborniki.

- To było piekło i wiedziałem, że po dębach muszę znaleźć temat, który mnie z tego „doła” wyciągnie - mówi.

Dzika łąka i hodowlana świnia
Wyciągnęły go ptaki. Na krótko, bo wyobraźnia artysty nie ma wakacji. Teraz pracuje nad łąką, nie tą zrekultywowaną glebogryzarką, ale dziką, na której przyrodnicy potrafią rozpoznać kilkadziesiąt roślin. Ale Macieja Fiszera nie interesują chabry, bodziszki, szczawie, osty, rumianki, koniczyna.

- Łąka to chaos, trudno ogarnąć ten nieustannie zmieniający się obraz. Tylko tak na nią patrzę, interesuje mnie wyłącznie łąka jako płaszczyzna, więc nie zwracam uwagi na robaczki i roślinki, jakie tam żyją. Z łąką trzeba się obchodzić jak z kobietą, która porusza zmysły mężczyzny - używa porównania.

W poszukiwaniu ocalałych dzikich łąk odwiedza obszary wzdłuż Warty i Noteci, ale też nieużytki blisko Poznania, a nawet w samym Poznaniu. Czysty krajobraz bez kabli i słupów spotyka również w ujściu Warty. Nie sfotografował jeszcze tego wszystkiego, co widzi oczami wyobraźni. Na przykład łąki przykrytej grubą warstwą śniegu, spod którego wystają pojedyncze uschnięte osty, szarobure badyle i sczerniałe baldachy przekwitniętych kwiatów. Cierpliwie więc czeka na taką okazję i daje sobie jeszcze rok czasu na zebranie materiału poświęconego „łąkowej płaszczyźnie”.

Wcześniej dobrnie do końca z pracą nad albumem, który u wielu odbiorców pewnie wywoła zdziwienie, a może nawet konsternację, ponieważ bohaterem jest świnia. Zwykła, poczciwa świnia, która tapla się w błocie, żre wszystko, co jej się wrzuci do koryta, śmierdzi jak kloaka. Poeci drwią z jej przywar, obdarzając nimi polityków trzymających się władzy (utożsamianej z korytem), szubrawców wszelkiej maści dbających tylko o własny przewód pokarmowy. Jedyną, przynajmniej dotąd, pozytywną przedstawicielką tego gatunku jest urocza Świnka Piggy. Ale Macieja Fiszera zainspirowała zupełnie inna strona życia warchlaków i macior spędzających cały swój krótki żywot w cuchnących chlewach.

Jego zainteresowało to, jak bardzo świnia jest podobna do nas. Tutaj jednak nie kierował się podobieństwem, które z takim znawstwem psychologii człowieka przedstawił George Orwell w „Folwarku zwierzęcym”. Skupił się za to na jej czułości, z jaką odnosi się do swoich prosiąt i złości wyładowywanej na współplemieńcach. Świnia, jak dowodzi fotografik, jest zwierzęciem wrażliwym, bywa impulsywna i posiada inteligencję, o jakiej zjadacze karkówki nie mają pojęcia. Gdyby jej gabaryty, czyli BMI, były mniejsze, być może ona, a nie pies zajmowałaby miejsce w salonach człowieka.

- Obraźliwe są przysłowia o świni, w których przypisuje jej się wyłącznie negatywne cechy. Gospodarz też nie patrzy jej w oczy. Spotkałem tylko jeden przypadek przyjaźni z człowiekiem, dzięki której uniknęła rzeźni i pozwolono jej ryć w ogrodzie. To zupełnie dziewiczy świat - twierdzi Maciej Fiszer.

Prawdopodobnie będzie pierwszym artystą w świecie, który pokaże świnię uczłowieczoną, wzruszającą, chwilami nawet zaskakującą swoim bardzo ludzkim zachowaniem. Aby tego dowieść, spędził dziesiątki godzin w chlewach, nie licząc strat, jakie poniósł w sprzęcie na skutek wydobywającego się amoniaku. Także wiele ubrań nadawało się tylko na śmietnik, bo nie udało się wywabić z nich świńskiego fetoru.

Artysta, którego tak ujął charakter świni, nie jest wegetarianinem i lubi mięso pod wieloma postaciami. Jego dzieło nie jest więc lobbowane przez partie zielonych, a życie pokazuje, że również inne środowiska „nie czują bluesa w tym temacie”.

- Album będzie taką małą sceną teatralną, ale bez udziału na niej człowieka, na której na 75-80 fotografiach pokażę całe życie uczuciowe i rodzinne aż po jej naturalną śmierć. Będzie tam również seks (pokazany romantycznie), w gruncie rzeczy bardzo przypominający nasz - opowiada autor.

Na razie wydanie historii życia świni torpedują finanse. Fotografik ma już za sobą 200 rozmów z potencjalnymi sponsorami, ale tylko nielicznych potrafił przekonać, że człowiek, zjadacz jej pośladków i karku, winien jest odkłamanie jej życiorysu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Maciej Fiszer: Fotograf, który odnalazł w świni czułość - Głos Wielkopolski

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl