Degeneracja systemu była tak oczywista dla wszystkich, że - jestem o tym szczerze przekonany - pomysłu emigracji zarobkowej na Wschód nie byli w stanie wyobrazić sobie nawet najwierniejsi partyjni politrucy.
Cóż, jak powiedział kiedyś Krzysztof Kieślowski, rzeczywistość przerasta najśmielsze scenariusze filmowe. Według różnych szacunków, pracę w Rosji znalazło od piętnastu do trzydziestu tysięcy naszych rodaków. Emigracja na Wschód zasadniczo różni się od tej na Zachód.
Nie można przylecieć do Moskwy, po czym szukać tam sobie jakiegoś zajęcia, pukając od drzwi do drzwi. To emigracja zdecydowanie bardziej świadoma. Dlatego Polacy w Rosji nie pracują na budowach, w restauracjach. Nie niańczą dzieci i nie sprzątają domów rosyjskich nuworyszy.
W najgorszym (czytaj: najniżej płatnym) przypadku są handlowcami zarabiającymi pięć tysięcy euro miesięcznie. Są też księgowymi, konsultantami, analitykami, audytorami, kierownikami, menedżerami, dyrektorami czy wreszcie prezesami. Nie wyjechali do Rosji, bo musieli, bo w Polsce nie byli w stanie przeżyć. Większość dość dobrze zarabiała także nad Wisłą i Odrą. Wyjechali, kierując się prostą ludzką chęcią zarabiania jeszcze więcej, robienia kariery jeszcze szybciej, intensywniej. Czy wreszcie - by stawić czoło wyzwaniu, które w pierwszej chwili wywołuje ten sam ironiczny uśmiech, który mogłoby wywoływać wspomnienie o nim dwadzieścia lat temu.
Bo my, Polacy, lubimy wyzwania być może trochę bardziej niż inni. Lubimy wreszcie przygody, a na te w Rosji można liczyć jak nigdzie indziej. Od pierwszej chwili. Od postawienia nogi na lotnisku, na którym nikt nie chce nam pomóc, na którym pani sprzątająca męską toaletę wrzeszczy, że przecież sprząta, więc jest "zakryto!". Mój misternie przygotowany terminarz pobytu w Moskwie runął, jeszcze zanim wyszedłem z lotniska pół godziny po terminie pierwszego umówionego spotkania. Uprzedzam: zakładałem, że słowo "żurnalist" może wywołać większe zainteresowanie rosyjskich służb granicznych.
Ale "większe" w mojej wyobraźni nie oznaczało "trwające trzy godziny". Wiedziałem też, że korki w Moskwie są "gigantyczne" (także w metrze), ale nie — że "gigantyczne" oznacza cztery i pół godziny w samochodzie, którym nie można uciec w lewo ani w prawo, bo na trzech kolejnych pasach z lewej i trzech z prawej też stoją samochody.
Kiedy po blisko dwóch tygodniach wracałem do Polski, byłem szczęśliwy, że w ogóle udało mi się z kimkolwiek spotkać. I że moi rozmówcy nie irytowali się, kiedy kolejny raz dzwoniłem, że przepraszam, ale będę kolejne pół godziny później. "Probki (korki)?". "Da, probki! Poniatno!". Korki w Moskwie dwadzieścia lat temu też nie mieściły się w wyobraźni najbardziej nawet otwartych umysłów. A jednak ludzie mieszkający w tym mieście bardzo szybko się do nich przyzwyczaili. My też musimy przyzwyczaić się do faktu, że na Wschodzie coś jednak się zmienia..