Nowoczesna kobieta mówi, że bierze sprawy w swoje ręce

Maria Mazurek
Dorota Chrabota
Dorota Chrabota fot. Michał Gąciarz
Wykształcone, zapracowane, wychowujące dzieci, dotąd z dala od polityki. Ostatnio powiedziały jednak: dość, chcemy mieć wpływ na to, co dzieje się w kraju. Nie znają się, a znalazły się na jednej liście wyborczej w Krakowie. Nowoczesnej.

Dorota Chrabota jest prawniczką, absolwentką Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kieruje działem prawnym w Agencji Żeglugi Powietrznej. Żona Bogusława Chraboty - publicysty, autora książek, redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”. Matka dwóch córek. Zapalona tenisistka.

Jak podróż Pendolino?
Nie najlepiej. Na trasie Warszawa - Kraków są problemy z siecią. Nie ma zasięgu, internetu, zrywają się połączenia telefoniczne.

A dużo osób jeździ na tej relacji do pracy.
Mnóstwo osób żyje jedną nogą w Krakowie, drugą w Warszawie. Sama też od lat mieszkam i pracuję w stolicy, ale tu została rodzina, przyjaciele. Tu się wykształciłam i ukształtowałam - w 1989 roku ukończyłam prawo na UJ, tu robiłam aplikację radcowską. Tu poznałam męża i urodziłam pierwszą córkę. Mam więc poczucie, że Kraków wciąż jest moim domem. I jego losy są mi bliskie.

Czemu więc wyjechała Pani do Warszawy?
Najpierw wyjechał mój mąż. Nie z widzimisię, ale za pracą. Mieliśmy kłopoty finansowe, a na utrzymaniu była już rodzina. Ja zostałam w Krakowie, dokończyć aplikację. Wtedy na świecie była już nasza córka. Gdyby nie pomoc obu babć, byłoby ciężko skończyć aplikację. Sadzałam Anię na kocu i przy niej uczyłam się do egzaminów - Ania zamiast bajek słuchała narracji prawnych, na przykład o prawie własności. I chyba ją to wciągnęło, bo w tym roku ukończyła z wyróżnieniem prawo na UW.

Pani dojechała do męża po skończeniu aplikacji radcowskiej.
Na dłuższą metę nie da się żyć w małżeństwie na odległość.

I jak Warszawa Panią przyjęła?
Zaskakująco dobrze. W Krakowie pokutuje stereotyp, że to zamknięte miasto zadzierających nos ludzi. Nieprawda. Poza tym od początku miałam fajną pracę, w lotnictwie. Coś mnie w nim urzekło. Fascynacja tym, jak taka wielka maszyna może wzbić się w powietrze i latać. Zaczęłam się specjalizować w prawie lotniczym: najpierw trafiłam do Przedsiębiorstwa Państwowego Porty Lotnicze, a później do przekształconej z niego Agencji Żeglugi Powietrznej, która zajmuje się kontrolą ruchu lotniczego. Kieruję tam działem prawnym.

Jak duży to dział?
Kilka osób. Ale ponad 2,5 tysiąca spraw rocznie.

Jaką Pani jest szefową?
Wymagającą. Między mną a pracownikami panują przyjacielskie relacje, ale wszyscy znamy granice. I wiemy, że spotykamy się tu, by pracować. Nie toleruję powierzchowności i braku odpowiedzialności.

Kiedy wchodzi Pani do biura, jest popłoch, pracownicy sztywnieją?
Dobrych relacji zawodowych nie buduje się na strachu, ale na zaufaniu. Radcy prawni muszą być zresztą samodzielni - o tym stanowią nawet przepisy. Nie wchodzę więc nigdy w kwestie merytoryczne. Rozdzielam za to sprawy, koordynuję, żeby wszystko było załatwione na czas. Przez obowiązki, które mam jako koordynator, niestety rzadziej bywam w sądzie.

A lubi Pani rozprawy sądowe?
No jasne!

Dostaje Pani „powera” w sądzie?
O tak! Bo sala sądowa jest miejscem, w którym trzeba być naprawdę uważnym i skoncentrowanym. Dużo się tam dzieje. Ludzie z sobą walczą - oczywiście nie w dosłownym sensie - a w tej walce liczy się każde słowo. Jest sporo adrenaliny. A wygrywa profesjonalizm.

Kobieta na wysokim stanowisku, w dodatku atrakcyjna, dbająca o siebie. Nie spotkała się Pani nigdy z lekceważeniem ze strony mężczyzn?
Uroda nigdy mi nie przeszkadzała. Jestem poważną, odpowiedzialną osobą, która jest w tym dobra (mam nadzieję, że to nie brzmi, jakbym była zarozumiała?) i przez ten pryzmat jestem oceniana. Przynajmniej w swojej firmie. Na sali rozpraw dwa razy czułam się potraktowana protekcjonalnie przez starszych mecenasów. Ale obie te sprawy później wygrałam.

Dużo Pani pracuje?
Staram się zrównoważyć życie zawodowe z rodzinnym. Bo jestem też przecież żoną i matką dwóch córek: 24-letniej i 17-letniej. Więc sprzątam, piorę, gotuję, robię to wszystko, co inne kobiety.

Przestrzeń dla siebie?
Tenis ziemny. Zawsze byłam sportowym typem: jeżdżę konno, na nartach, na snowboardzie. Ale gdy po urodzeniu drugiego dziecka odkryłam tenis, przysłonił mi wszystko. Nie chcę wyjść na chwalipiętę, ale mam całą szafę pucharów.

Dość późno Pani odkryła życiową pasję. Skoro po urodzeniu drugiej córki, to chyba dość po trzydziestce.
Niech mi pani już wieku nie wypomina (śmiech). Z rzeczy, które jeszcze mnie absorbują: jestem też w trakcie studiów doktoranckich na UW.

Czym jeszcze Pani żyje? Praca społeczna, działalność w jakimś stowarzyszeniu, samorządzie?
Nic z tych rzeczy. Zmierza pani do tego, czy mam kompetencje, by zajmować się polityką?

Zmierzam bardziej do tego, co kobietę na Pani stanowisku, z poukładanym życiem, podkusiło, by nagle kandydować na posła?
Na pewno nie po to, by się wybić. Nie potrzebuję mandatu do tego, żeby wyrwać się do Warszawy, bo już tam mieszkam. Nie potrzebuję lepszej roboty, bo mam dobrą posadę. Ale jako prawnik widzę w Polsce problem z prawem. Jest niedoskonałe.

Konkretniej?
Przez złe przepisy, niesprawiedliwą ocenę prawną niszczy się świetnie prosperujące firmy.

Casus Kluski i Optimusa.
Wielu przedsiębiorców zostało zniszczonych przez złe przepisy prawne.

A nie przez złośliwość urzędników?
Też. Ale jeśli prawo daje pole do tej złośliwości, do różnego interpretowania przepisów, to znaczy, że nie jest najlepsze. W latach dziewięćdziesiątych kwestie ekonomiczne regulowała krótka ustawa Wilczka. A później przepisy się namnożyły, państwo zaczęło wtrącać się do gospodarki. Mamy za dużo obciążeń dla przedsiębiorców: koncesje, zezwolenia i wiele innych.

I co ma do tego polityka?
Politycy mają wpływ na to, jak to prawo będzie wyglądać. A nie zawsze się na tym znają. Wprowadzają ciągle nowe regulacje, a tych istniejących już jest za dużo - to tak zwana inflacja prawa. Nad każdym nowym przepisem, każdą nową regulacją powinniśmy się zastanowić, czy jest w ogóle potrzebna. Chcę walczyć z tą inflacją i z urzędniczą samowolą.

Mogłaby Pani to robić z jakiegoś rządowego stanowiska doradcy, a nie z ławy poselskiej.
To Sejm jest w Polsce władzą ustawodawczą. Stanowiącą prawo.

Jednym mandatem i tak Pani ustawy nie przegłosuje ani nie odrzuci.
Postaram się przekonać do swoich racji innych.

Ambarasu chce Pani narobić na Wiejskiej?
No chcę. Konstruktywnego ambarasu.

A czemu akurat Nowoczesna?
Bo ma program, z którym się zgadzam. Chce obniżyć podatki, zlikwidować koncesję, nadmierne obciążenia dla przedsiębiorców. Ci ludzie nie boją się mówić na głos to, co inni tylko myślą.

Pani mąż jest redaktorem naczelnym „Rzeczpospolitej”. Czy takie stanowisko nie powinno wiązać się z neutralnością polityczną?
Powinno. I wszystko się zgadza. Stąd mój mąż zdystansował się do mojej decyzji. Nie wtrąca się, nie pomaga mi w kampanii. Sama wszystko robię. Mamy na czas kampanii „nowoczesną separację”.

Dąsa się, że podjęła Pani taką decyzję? Wałęsa trochę się dąsał, gdy jego żona książkę napisała.
Mój mąż wie, że jestem wolnym człowiekiem, a on nie może mi niczego zabronić. Nie żyjemy w państwie islamu.

***

Bożena Boryczko jest ekonomistką, absolwentką Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. Ma doktorat z metalurgii na Akademii Górniczo-Hutniczej gdzie pracuje jako adiunkt. Żona elektronika i matka dwóch córek. Mieszka w Pękowicach pod Krakowem (gmina Zielonki). Miłośniczka folkloru.

Trochę się stresowałam przed spotkaniem z panią.

Dlaczego?
Taką mam naturę. Wie pani, że pracuję na uczelni od kilkunastu lat, a wciąż stresuję się przed każdym wykładem? A teraz jest jeszcze gorący okres - zaczął się rok akademicki, za tydzień wybory. Przed chwilą skończyłam zebranie, teraz widzę się z panią, zaraz pojadę odebrać ulotki. Spotkania, zebrania, do tego trzeba prowadzić dom. Bo w tym względzie jestem tradycjonalistką. To zresztą moje hasło wyborcze: łączę tradycję i nowoczesność.

Co jeszcze, jeśli chodzi o tradycję?
Na przykład to, że przez lata śpiewałam w szkolnym chórze i występowałam w „Słowiankach”. To, że pokochałam wieś - choć przeprowadziłam się do podkrakowskich Pękowic dopiero kilka lat temu, przed czterdziestką, bo z urodzenia jestem krakowianką. Niemal od razu trafiłam do rady sołeckiej, postanowiłam z innymi założyć stowarzyszenie Perła Pękowic, które robi fajne rzeczy dla mieszkańców: pikniki, zabawy dla dzieci, wspólne sprzątanie wsi, dożynki. Uważam, że kultywowanie lokalnych tradycji wzmacnia więzi społeczne. Powinniśmy też wspierać inicjatywy społeczne, artystyczne i sportowe grup lokalnych, ponieważ wpływa to na jakość życia na wsi.

Mąż, dzieci?
Mąż Tomasz i dwie córki. Jedna studiuje na AGH, a druga na Uniwersytecie Jagiellońskim.

A jak Pani trafiła na AGH? Z wykształcenia jest Pani ekonomistą.
Magistrem ekonomii, ale doktorat robiłam już na AGH, na metalurgii. Ja studia w ogóle zaczęłam dość późno, bo po maturze najzwyczajniej nie było w domu na to pieniędzy. Pochodzę ze skromnej rodziny - mama była krawcową, ojciec szewcem. Po liceum poszłam więc do pierwszej pracy - w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych, w wydziale zasiłków. Dopiero później miałam szansę ukończyć studia. Pracowałam w Urzędzie Miasta Krakowa. Potem w banku. Stamtąd ściągnął mnie profesor, który kiedyś ze mną współpracował i wiedział, że jestem niezłym ekonomistą. Otwierali nowy kierunek kształcenia: zarządzanie i inżynieria produkcji. Szukali dobrego ekonomisty. Zaproponowali, żebym przeszła na AGH i zrobiła czteroletnie studia doktoranckie.

I rzuciła Pani dobrze płatną pracę w banku, żeby znów studiować?
I to po trzydziestce, mając już dwie córki! Wahałam się, owszem. Ale mój mąż przekonał mnie, że to dobry pomysł. Poza tym doktorat dla kobiety to było duże wyróżnienie. Większe niż teraz. Żeby nadrobić materiał - bo przecież nie byłam inżynierem - chodziłam nie tylko na zajęcia dla doktorantów, ale i na studia inżynierskie, z pierwszym rokiem, jako wolny słuchacz. Gdyby nie Tomasz, nie dałabym rady. Ze względów emocjonalnych, logistycznych, finansowych. Przez te cztery lata dostawałam tylko skromne stypendium, a przecież mieliśmy na utrzymaniu dom, dzieci. I to wszystko spadło na jego barki. Jestem mu wdzięczna, bo pomógł mi zmienić życie, odnaleźć siebie na nowo. Pokochałam tę pracę. Świetnie się czuję wśród studentów a i oni, mam wrażenie, lubią mnie. Opiekuję się na przykład kołem naukowym, za które otrzymałam nagrodę dydaktyczną przyznaną przez rektora AGH. Działam w uczelnianej komisji rekrutacyjnej. W tutejszych związkach zawodowych.

Po co Pani do tego jeszcze polityka?
Nie zajmowałam się wcześniej polityką. Kibicowałam PO, ale zawiedli. Niedawno poznałam ludzi z Nowoczesnej Ryszarda Petru. Przyszli zrobić ankietę, potem poszłam na jedno, drugie spotkanie. Wreszcie nie mam poczucia, że pójście do urn to wybór między złym a gorszym. Postanowiłam więc zaangażować się bardziej.

Czym Panią przekonali?
Otwartością na zmiany, odpowiedzialnością, racjonalizmem. Nowoczesna chce gospodarki opartej na innowacyjności. Jej celem jest to, żeby społeczeństwo brało czynny udział w rządzeniu.

Pani naprawdę wierzy, że to nie puste slogany, że oni są inni?
Nie zgodzę się. Tu są wykształceni, otwarci ludzie. Nowi w polityce. Nie „spady”, których nie chciano w innej partii.

Co mąż i córki powiedzieli na Pani decyzję o starcie?
Jedna córka i mąż, że świetnie, że będą mnie wspierać. Druga córka była bardziej sceptyczna. Powiedziała, że to obciach. Ale się przekonuje.

Też do końca nie rozumiem, po co to Pani. Tym bardziej że startuje Pani z szóstego miejsca w okręgu, z którego Nowoczesna weźmie pewnie jeden mandat.
Nie robię tego dla siebie. To przede wszystkim szansa na wypromowanie Pękowic i gminy Zielonki. Pokazanie, że i na wsiach mieszkają wykształceni, aktywni ludzie, którzy chcą wziąć sprawy w swoje ręce.

W jaki niby sposób Pani start w wyborach miałby promować pani wieś?
W taki chociażby, że w tej chwili rozmawiamy. Że na moich ulotkach jest napisane, skąd jestem.

A mówiąc całkiem szczerze?
Nowe doświadczenie, nowe wyzwanie, poznanie nowych ludzi. Przyda się kiedy znów będę angażować się w kolejne inicjatywy na rzecz ludzi, bo to jest dla mnie najważniejsza kwestia - zmienianie rzeczywistości na lepsze.

Bo szanse na wejście do Sejmu w tej kadencji ma Pani oscylujące w okolicach zera.
Z szóstego miejsca - owszem. Choć mąż się śmieje, że z moim szczęściem to mogę wejść.

A chciałaby Pani?
Jasne, że bym chciała! Inaczej bym nie startowała. Chcę mieć wpływ na przyszłość Polski.

Zapytam jeszcze o związki zawodowe, których Pani jest działaczem.
Wiedziałam, że pani o to zapyta.

Bo to pytanie od razu się nasuwa! Wszak Ryszard Petru zdaje się mieć alergię na związkowców.
Nowoczesna nie jest przeciwko związkom zawodowym, ale przeciwko nadmiernym przywilejom dla tych związków. Te przywileje są przez niektórych związkowców i niektóre związki wykorzystywane, lecz w większości zakładów pracy tak się nie dzieje. Na AGH doskonale rozumiemy, że poprawa warunków pracy wiąże się z poprawą kondycji firmy. Mądry pracownik i mądry związkowiec nie działa więc przeciw swojemu pracodawcy, bo gra z nim w jednej drużynie. Związki zawodowe mogą działać jeszcze lepiej, ale nie można tego rozpatrywać w oderwaniu od rzeczywistości ekonomicznej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Nowoczesna kobieta mówi, że bierze sprawy w swoje ręce - Gazeta Krakowska

Wróć na i.pl Portal i.pl