Jacek Kamfoniak z ul. Kościuszki w Głuchołazach pokazuje ręką w dół ulicy. On nie ma źle, bo mieszka na piętrze, jego kamienica miała wodę tylko do parteru.
- To co się działo tutaj, to nic. Trzeba iść dalej, gdzie poszła woda. Tam jest tragedia. Rudawa, Bodzanów, Nowy Świętów, tam ludzie nie mają gdzie mieszkać.
W zalanych domach brakuje wody
Po ulicy Kościuszki, czyli najniższej części Głuchołaz, ludzie pieszo noszą do domów wodę z darów i z beczkowozu. W rękach, w butlach w wózkach. To teraz najbardziej pożądany towar. Do picia butelka na dzień wystarczy, ale trzeba się umyć po sprzątaniu, spłukać toaletę. W tej części miasta we wtorek przywrócili prąd, kto ma pompę, ten pompuje wodę z piwnicy i wtedy okolica przychodzi z wiadrami i napełnia je z węża.
W Bodzanowie najstarsza lipa we wsi, która niedawno została pomnikiem przyrody, stała 1,5 metra w wodzie. Wytrzymała kilka godzin powodzi, choć zawalił się na nią słup energetyczny i teraz tarasuje przejazd. Ludzie z zalanych domów łopatami i taczkami wywożą z mieszkań błoto i szlam. Bardziej sprzątać nie ma czym bez wody. Kiedy przywrócą wodę (po wsi mówią, że za dwa tygodnie) pierwszej potrzeby staną się środki czyszczące z chlorem. Jak najsilniejsze.
- Ta płynąca woda w niedzielę strasznie śmierdziała benzyną czy ropą, to było straszne – opowiada jeden z mieszkańców. – Kto wie, co jeszcze ze sobą zabrała.
- Wychodzi słońce, wiadomo, że teraz zacznie się smród i choróbska – ostrzega Krzysztof Gromala z Bodzanowa.
Inni mają gorzej
Bodzanów to wieś „ulicówka”, ciągnie się kilka kilometrów po dwóch stronach niewielkiego strumyczka. Biała Głuchołaska płynie kilometr dalej. Kiedy w niedzielę o 7 rano w Czech przyszła wielka woda, rzeka przelała się w centrum Głuchołaz przez wały i popłynęła rwącym strumieniem ulicą Opolską. Wpadła na Kościuszki i runęła na Bodzanów, Rudawę, Nowy Świętów.
Domy przy strumieniu znalazły się metr, półtora metra w wodzie. Kilkadziesiąt centymetrów wyżej niż w 1997 roku. Z wody wystawały dachy. Panią Małgorzatę razem z synem z dachu domu zabrał policyjny śmigłowiec. Teraz ze znajomymi sprząta dom.
- Miałam dom świeżo po remoncie, podobnie zresztą jak wszyscy tutaj sąsiedzi – opowiada pani Małgorzata z Bodzanowa. – A teraz meble zalane, wyposażenie zalane, telewizory, nowe sprzęty, podłogi zabrała woda. Nie mam się gdzie umyć. Nic nie mam. Ale są ludzie, którzy mają gorzej. Ja żyję, jestem zdrowa, dam radę!
W Głuchołazach zaginęła w niedzielę starsza kobieta. Ktoś widział, jak wyszła z domu, akurat wtedy jak woda przerwała wały. Szukają jej do dziś.
Pół kilometra dalej, koło klasztoru Oblatów niema drogi. Jest wyrwa na całej szerokości jezdni. Koparka z sąsiedniej fabryki armatury zasypuje dojazd do zakładu, który woda zamieniła w wąwóz.
Bogdan Sołtysiak mieszka przy zakładzie. W niedzielę miał w mieszkaniu na parterze pół metra wody. Teraz zaprasza do siebie, pokazuje, jak wyglądają zalane sprzęty, szafy z ubraniami. Wszystko do wyrzucenia, zostawi tylko pamiątki rodzinne.
- Wersalkę kupiłem tydzień wcześniej. Kiedy zaczęła płynąć woda zwołałem do żony i zaczęliśmy podstawiać pod nią pufy, żeby stała wyżej – opowiada Bogdan Sołtysiak. - Wszystkiego nie uratowałem. Lodówka zalana, pralka. W 1997 roku powódź była mniejsza, ale wtedy jeździli i chcieli nas ewakuować, a teraz nie było nikogo. Zostawili nas na pastwę roku. Sąsiad, który jest wyżej, zaprosił nas do siebie. On miał zalane tylko podwórko.
Woda niosła kurczaki z Czech
Pod bramą klasztorną utknęła przyczepka samochodowa jakieś czeskiej firmy. Kompletnie strzaskana przez wodę, która niosła ją co najmniej kilkanaście kilometrów. Miejscowi opowiadają, że płynął też z Czech kontener, z którego jeszcze uciekały kury. Pewnie jest teraz gdzieś w wodach Jeziora Nyskiego z tonami szlamu, drzew, betonu i asfaltu.
- To dla mnie druga wielka powódź - Krzysztof Gromala pompuje wodę z piwnicy. - W 1997 roku przypłynęła amfibia, żeby zabrać ludzi, bo między zakładem a klasztorem płynęła rzeka. Żona z dziećmi odpłynęła wtedy amfibią, a ja zostałem, przetrwałem to w domu. Teraz ze względu na wiek, na panikującą żonę, ewakuowaliśmy się wcześniej sami. Poszliśmy do rodziny.
W środku strumienia starszy mężczyzna myje swój rower. Rower w czasie powodzi stał się najpewniejszym środkiem transportu. Nie ma silnika, pracuje póki tchu w piersiach i sił w nogach, jedzie nawet przez wodę.
W następnej wiosce, w Rudawie wjeżdżających z góry wita białe auto, które woda zniosła do wyrwy przy drodze. Na skrzyżowanie właśnie ktoś przywiózł transport pitnej wody. Rudawa to mała miejscowość, wszyscy się zwiedzieli i wychodzą z podwórzy po wodę.
- W piątku na sobotę w nocy mieliśmy już wodę w piwnicy. Przyjechali strażacy, pompowali – opowiada Tomasz Damian z Rudawy. – W sobotę już nawet nie dzwoniliśmy po straż. Rzeczka pod domem się podniosła i w niedzielę rano wylała, ale worki z piaskiem jeszcze trzymały. Potem przyszła wielka woda i dom zalało na 1,5 metra. Dopiero o 17 zaczęła powoli schodzić.
Pan Tomasz z rodziną przesiedzieli wielką wodę na piętrze, patrząc jak tonie okolica. Nurt rozerwał leżący wyżej most. Kawałek konstrukcji zawiesił się na płocie obok. Bali się, że do wody runie sąsiedni słup energetyczny.
- Sieć cały czas była pod prądem! Dopiero po naszym telefonie wyłączyli tu zasilanie – opowiada Tomasz Damian. – Ludzie już nie mieli możliwości ewakuacji. Dopłynęli ratownicy łódkami, bo jeden z sąsiadów z czwórką dzieci wołał o pomoc. Prawdę mówiąc bałem się wejść do tej łódki, bo nie radziły sobie z silnym nurtem. Ratownicy z ewakuowanymi uderzyli w dom poniżej, próbowali wykręcić, o mało nie przewrócili łódki.
Po powodzi przyjdzie zima
Głuchołazy to gmina starszych ludzi. Młodzi wyjechali. Teraz brakuje rąk do pracy, do sprzątania, wynoszenia gratów.
Lokalne społeczeństwo ożyło, ludzie rozmawiają ze sobą, pomagają sobie, doradzają. Wymieniają choć kilka krzepiących słów otuchy. W Głuchołazach są domy, z których mieszkańcy wyszli dopiero we wtorek. Jeszcze rano prosili znajomych: Przynieście nam butelkę wody do picia. I powerbanka, żebyśmy mogli zadzwonić do bliskich.
Ci, co mają suche piętro, mieszkają tam dalej. Inni na razie siedzą u rodziny czy znajomych. Osuszanie i remonty mieszkań potrwają wiele tygodni. Już zaczyna się szukanie mieszkań na wynajem.
- Mam zalane meble, panele. U mnie straty są większe niż w 1997 roku, ale gdzieś trzeba mieszkać - mówi Krzysztof Gromala z Bodzanowa. – Zostaniemy tutaj, na piętrze. Nie wierzę, że ktoś nam da na odbudowę domu. W piwnicy został zalany piec centralnego ogrzewania. Nowy piec, bo wszyscy apelowali, żeby zmieniać na ekologiczny. Dwie tony peletu już kupiłem i jest do wyrzucenia. Trzeba go będzie jakoś wytargać z piwnicy. Kiedy przywrócą u nas wodę w kranie, to ciepłej dalej nie będę miał, nie będzie czym grzać mieszkania. A pewnie zima przyjdzie szybko.
Ludzie z zalanego Bodzanowa mówią: Trzymamy się, musimy, nie mamy wejścia.
Oby Wam tej siły nie zabrakło.
